niedziela, 31 stycznia 2021

TAMAR APHEK - "ALL BETS ARE OFF" (Kill Rock Stars) "Ginger Baker spotyka Fugazi"


      Przyznam, że odrobinę wahałem się, co powinno być daniem głównym, a co deserem. Tak się złożyło, że i jedna, i druga dzisiejsza propozycja jest równie ciekawa. Pierwsza przenosi nas w krainę alternatywnego rocka, druga zaś do wyrafinowanego popu. Obydwie płyty zostały nagrane przez wokalistki, które stawiają dopiero swoje pierwsze, mniej lub bardziej odważne, kroki na scenie muzycznej. Obydwa wydawnictwa zwracają na siebie uwagę bardzo dobrą produkcją. Śmiem twierdzić, że gdyby nie obecność takich, a nie innych panów siedzących za konsoletą w studio nagraniowym, żadna z tych pań nie przyciągnęłaby na dłużej mojego spojrzenia. Postanowiłem pochylić się nieco bardziej nad debiutanckim krążkiem Tamar Aphek - "All Bets Are Off", głównie za sprawą moich gitarowych korzeni. Wiadomo, czym skorupka za młodu nasiąknie... itd. Poza tym krążek Arlo Parks - "Collapsed In Sunbeams" jest od kilku dni szeroko komentowany w prasie branżowej. Więc zainteresowanych odsyłam do odpowiednich stron w sieci.

Brzemienia przesterowanych gitar na płycie wydanej nakładem oficyny Kill Rock Stars nie brakuje. Dość powiedzieć, że rodzimy, dla Tamar Aphek, Izraelski magazyn "Timeout" określił ją mianem "bogini gitary". Nie chcę z tą opinią zbytnio polemizować, nagłówki w prasie rządzą się swoimi prawami, ale niemal każdy, kto nieco bardziej interesuje się muzyką alternatywną, potrafi wymienić kilka pań których technika gry na gitarze prezentuje o wiele większy poziom wyrafinowania. Sympatyczna pani Tamar Aphek, rezydująca w stolicy Izraela, nie zawsze była taka drapieżna i niepokorna. Przez dziesięć długich lat sumiennie zmierzała do gmachu konserwatorium, żeby w jego przestronnych wnętrzach pobierać lekcję gry na fortepianie. Jakby tego było mało, po godzinach stała grzecznie w drugim lub trzecim rzędzie, pośród równie grzecznych kolegów i koleżanek, i uczestniczyła w próbach chóru. Co ciekawe, w jej sposobie śpiewania nie ma obecnie żadnych naleciałości z tamtego okresu. Barwa jej głosu to przyjemna dla ucha i raczej niewyróżniająca się średnica. Zmiana, czy też swojego rodzaju przebudzenie artystki z Tel Awiwu nastąpiło gdzieś w okresie uzyskania przez nią pełnoletności. To mniej więcej wtedy nasza dzisiejsza bohaterka odkryła dla siebie płyty Sonic Youth, zapomnianego już Slint, Shellac czy Blonde Redhead. Dźwięki wyżej wymienionych grup odnajdziemy tu i ówdzie na właśnie wydanym debiucie "All Bets Are Off".

Już przy okazji pierwszego przesłuchania tego krążka zwraca na siebie uwagę praca i realizacja perkusji. Nagrań dokonano w Nowym Yorku, w kultowym dla niektórych Daptone Records Studio, o którym wspominałem na łamach tego bloga. Za suwakami konsolety zasiadł Greg Calbi (nagrywał Dawida Bowie czy the Ramones) oraz Daniel Schlett (wspólpracował z The War On Drugs czy Diiv). Tamar Aphek ma już na koncie kilka solowych kompozycji. Parę lat temu jej nagrania znalazły się na ścieżce dźwiękowej do filmu "One Week And A Day" (2016), który znalazł uznanie w oczach jury podczas festiwalu w Cannes. Kolejnym punktem zwrotnym, o którym artystka chętnie opowiada był zakup pierwszego wzmacniacza i pierwszej - jak podkreśla - taniej gitary. Później znalazła odpowiednich partnerów do gry: basistę Uri Kauthera i perkusistę Yuvala Garina, który zaznaczył swoją obecność na omawianym dziś wydawnictwie.

Najgorzej prezentuje się otwarcie tej płyty. W moim odczuciu, patrząc na pozostałe utwory, gorzej nie można było zacząć. "Russian Winter" wita słuchacza mocnym gitarowym akcentem. A mówiąc wprost, wali przesterowanym jazgotem między uszy, przypominającym odrobinę nieudolną próbę swobodnej improwizacji. Banalna melodia pogrąża "kompozycję" jeszcze bardziej. Na szczęście ten radykalny początek trwa tylko 2 minuty i 25 sekund, i nie ma obowiązku, żeby wysłuchać go do końca. Dalej jest już tylko lepiej. Jednak pomimo deklaracji bywa dość schematycznie. Ten schemat wyraża się w energetycznych, niekiedy brudnych gitarowych początkach. W dalszych częściach utwory znacznie łagodnieją, rozwijają przestrzeń oraz budują nastrój. W "Show Me Your Pretty Side" pojawia się brzmienie saksofonu, które wniosło sporo dobrego. "Too Much Information" przykuwa uwagę ciekawą pracą perkusji. Jeszcze więcej akcentów perkusyjnych znajdziemy w "Crossbow" czy "Beautiful Confusion".  "Nothing Can Surprise Me" - przywołuje skojarzenia z nagraniem dokonanym podczas jednej z prób. Tamar Aphek lubi zderzenie przeciwieństw (miłość - nienawiść, wojna - pokój itp.), szuka również równowagi pomiędzy skrajnościami. Sama artystka metodologię swojej pracy określa metaforą "dialogu pomiędzy złym, a dobrym policjantem". "Chciałam nagrać piosenkę w stylu Johnny Cash'a, którą potem otuliłabym szalonymi etiopskimi rytmami w stylu Maxa Roacha". Tamar Aphek momentami brzmi jak kolejna córka Kim Gordon i Thurstona Moore'a, a fragmentami spokój w jej głosie przywołuje skojarzenia z dokonaniami Leatiti Sadier. Całość "All Bets Are Off" zamyka udany cover "As Time Goes By" - tematu z filmu "Casablanca".

 (nota 7/10)  




   W dodatku deserowym fragment z bardzo udanego albumu Arlo Parks - "Collapsed In Subeams". Ta płyta również ujmuje słuchacza dobrą produkcją, ciekawymi pomysłami aranżacyjnymi oraz delikatnym dziewczęcym głosem. Wybrałem kompozycję "Black Dog" nie tylko dlatego, że w tekście pojawia się taka oto subtelna fraza: "You Do Your Eyes Like Robert Smith". 




sobota, 23 stycznia 2021

FARMER DAVE & THE WIZARDS OF THE WEST - "FDWOW" (Big Potato Records) "California Mon Amour"

 

    Kalifornia jest jednym z najbardziej popularnych regionów USA. To tutaj przed laty Ava Gardner  i Frank Sinatra zatrzymywali się w swojej podróży od miasta do miasta, żeby pod osłoną nocy "postrzelać do gwiazd". To tutaj, w Palm Springs, 24 marca 1962 roku doszło do jednej z pierwszych intymnych schadzek JFK-a z Marilyn Monroe. Niecałe dwa miesiące później, po drugiej strony kontynentu, Monroe wyszła na scenę Madison Square Garden, żeby na dziesięć dni przed oficjalnymi urodzinami prezydenta zaśpiewać słynne "Happy Birthday". Gwiazda kina miała na sobie prześwitującą suknie od Jeana Luisa, którą włożyła na gołe ciało (sprzedano ją potem za 1.26 mln dolarów). "Jej pupa jakby mrugała do nas". "Jej pupa wyglądała jak dwa szczeniaki walczące pod jedwabnym prześcieradłem" - powiedzieli później ci, którzy tamtego wieczoru widzieli słynną aktorkę. Z kolei obdarowany w ten sposób jubilat oświadczył, że: "Po tak słodkich i szczerych  życzeniach mogę już przejść na emeryturę". Na emeryturę jednak nie przeszedł, gdyż kilka godzin później, na 34 piętrze hotelu Carlyle doszło do pononwego spotkania JFK-a z Marilyn Monroe, która po tym zdarzeniu zwierzyła się przyjaciółce mówiąc: "Chyba sprawiłam, że z jego plecami jest już trochę lepiej". 5 sierpnia 1962 roku aktorkę znaleziono martwą w jej domu, w Brentwood w stanie Kalifornia.

Trzeba przyznać, że dość regularnie docierają do nas zza oceanu płyty amerykańskich grup, których członkowie życzliwym okiem spoglądają na to, co w muzyce już było (szczególnie przełom lat 60/70-tych). W tej perspektywie takie miasta jak San Francisco czy Los Angeles lub, krótko mówiąc, spora część Zachodniego Wybrzeża, stanowi coś w rodzaju wylęgarni dla kolejnych artystów. Skoro "przeszłość jest prologiem", to warto czerpać z bogatej tradycji, i filtrować ją przez własną wrażliwość. Z podobnego założenia wychodzi nasz dzisiejszy bohater. Farmer Dave to amerykański multiinstrumentalista i wokalista. Naprawdę nazywa się Dave Scher. Swoją muzyczną przygodę rozpoczął niemal ćwierć wieku temu. W czasie studiów znalazł posadę w kalifornijskim radiu KXLU, z siedzibą w Los Angeles, gdzie w latach 90-tych dyrektorem muzycznym był Jimmy Tamborello. To właśnie na korytarzach rozgłośni Dave spotkał przyszłych kolegów z zespołu. Początkowo Chris Gunst, Jim Hey i Tamborello grali w grupie Strictly Ballroom. Stylistycznie ich kompozycje zbliżone były do dokonań nieodżałowanego Codeine. Opublikowali tylko jeden album "Hide Here Forever", który do dziś cieszy się sporym uznaniem wśród kolekcjonerów. W 1997 roku Gunst, Brent Rademaker i Farmer Dave powołali do życia zespół Beachwood Sparks, który trzy lata później wydał debiutancki krążek dla wytwórni Sub Pop. Fani grupy niecałe dwa lata czekali na kolejne wydawnictwo "Once We Were Trees". Następnie była całkiem udana trasa koncertowa u boku Black Crowes i grupa przestała istnieć. Członkowie zespołu rozeszli się w różne strony, zakładając kolejne kapele, które nie odniosły większego sukcesu.

Krótko po rozpadzie Beachwood Sparks, Framer Dave i kolega z rozgłośni Jim Hey połączyli siły. Pod nazwa All Night Radio wydali pamiętny, głównie dla siebie, debiut "Spirit Stereo Frequency", korzystając ze wsparcia Sub Popu. Nie rozwijali jednak współpracy, a przygodę z muzyką kontynuowali już na własny rachunek. Dave Scher założył firmę "Scher Sound", gdzie świadczył usługi na rynku muzycznym (ścieżki dźwiękowe, ilustracje, oprawy itd.). W 2009 roku opublikował solowy album dla wytwórni Kemado Records zatytułowany "Flash Forward To The Good Times". Ubiegły rok przyniósł drugie solowe wydawnictwo w dorobku Farmera Dave'a - "Speak of Love'. Poza tym przez ostatnie lata artysta funkcjonował również jako muzyk sesyjny, pojawiając się na płytach oraz w trakcie tras koncertowych Avi Buffalo, Marissy Nadler, Interpolu, Williama Oldhama, Animal Collective czy Kurta Vile'a.

Debiutancka płyta Famer Dave & The Wizards Of The West zawiera dziewięć utworów. Pozostałą część składu uzupełnili: Ben Knight - gitara, Brian Bartus - bas, Jud Birza - perkusja. Choć soczyste brzmienie, szczególnie partii gitar, sugerowałoby, że członków grupy może być więcej. Album można potraktować jako barwną pocztówkę ze słonecznej Kalifornii, która pamięta jak po tamtejszych plażach spacerowali Monroe, Kennedy, Sinatra i Gardner. Jedynie mroczna, banalna i kompletnie nieadekwatna do treści krążka okładka pozostawia sporo do życzenia (sam winyl jest w błękitnym odcieniu).

 Tropów stylistycznych jest całkiem sporo, o czym przekonują nas koleje odsłony tego wydawnictwa. Dla młodszych odbiorców może to być dobra lekcja historii, dla starszych miłe wspomnienia. W porównaniach mogą przewijać się minione dekady, począwszy od lat 60-tych, przez 70-te, z pominięciem lat 80-tych, żeby od razu przeskoczyć do tego, co działo się w muzyce trzydzieści lat temu. W radosnym "Right Vibration" sposób śpiewania (delikatny pogłos) i brzmienie gitar przenosi nas do starych płyt Grateful Dead. Piosenka brzmi niczym przebój surferów, który nucą za każdym razem, kiedy z deską pod pachą wędrują piaszczystą plażą, żeby za moment zanurzyć się w morskiej toni. "Ocean Eyes" przykuwa uwagę ciekawą rytmiczną wokalizą, prowadzącą do rockowego refrenu. "Stand & Deliver" rozpoczyna się niby szanta. Farmer Dave podaje ton, a męski chórek dzielnie mu wtóruje. Nakładające się na siebie partie przeciągniętych gitar tworzą sugestywne tło. Nad wszystkim unosi się duch Paula Simona. "Mutant Pill" i "Babe Got Plans (For Me)", to skok o trzy dekady, wprost do lat 90-tych, skojarzenia z płytami Jane's Addiction czy Porno For Pyros narzucają się same. "Bahannon" tytułem nawiązuje do postaci nieżyjącego już Hamiltona Bahannona, znanego z przeboju "Let's Start The Dance" (1976 rok). Zamykający całość "Wipe Out" to nowa wersja szlagieru The Surfais z 1963 roku.

Od samego początku moją ulubioną kompozycją została "Cave Walls". Z mnóstwem świeżego powietrza (!!!), ożywczym powiewem porannej kalifornijskiej bryzy (!!!), z radością grania, którą na początku działalności zarażali The Falming Lips czy Mercury Rev. Framer Dave lubi surfować, i trzeba przyznać, że całkiem nieźle wychodzi mu to poruszanie się na grzbietach fal różnych gatunków i stylów. "Złap mnie za rękę i zanurzymy się w morze" - śpiewa w tej najbardziej urokliwej odsłonie debiutanckiej płyty. A ja nucę wraz z nim, czego i WAM życzę.

(nota 7.5/10)

 

  


W kąciku improwizowanym nadal pozostaniemy w Kalifornii. Nasz dobry znajomy John Dwyer, wraz z grupą przyjaciół (Nick Murray, Brad Caulkins, Tom Dolas, Greg Coates), opublikował niedawno intrygujący krążek zatytułowany "Witch Egg". 




 

sobota, 16 stycznia 2021

BEAUTIFY JUNKYARDS - "COSMORAMA" (Ghost Box) "Badanie szerokości geograficznych"

 

Nazwa "Cosmorama" przenosi nasze skojarzenia wprost do XIX-wiecznego Londynu, na wystawę, która miała miejsce w budynku przy Regent Street. Dzięki specjalnie ustawionym zwierciadłom i soczewkom oraz strumieniom świateł można tam było obejrzeć, w sporym powiększeniu, zdjęcia dalekich zakątków świata i egzotyczne zwierzęta. Jak nie trudno się domyśleć, pokaz ten cieszył się  wtedy sporym powodzeniem. Ciekaw jestem, czy podobny aplauz zbierze płyta długogrająca o tym samym tytule. Jedenaście odsłon  wydanego w piątek albumu również pragnie zabrać nas na wyprawę pełną intrygujących, czasem nawet egzotycznych brzmień, z pogranicza indie-folku/indie-popu. Myślę, że twórcy, funkcjonujący na tak zwanej scenie alternatywnej, przez ostatnich kilka lat zdążyli nas już przyzwyczaić do tego, że gatunek to tylko punkt wyjścia, niejako pretekst albo wyzwanie, a nie warowna twierdza otoczona grubymi murami, z której nie sposób się wydostać.

Podobnie uważają członkowie portugalskiej formacji Beautify Junkyards, o czym można się przekonać obcując z ich ostatnich wydawnictwem. Zaczynali kilkanaście lat temu, w nieco innym składzie, jako Hipnotica (wydali pięć albumów i dwie epki). Po trzech latach przerwy zatęsknili za sobą na tyle, żeby powołać do życia grupę o nazwie Beautify Junkyards, z liderem Joao Branco Kyronem jako wokalistą. Debiutowali w 2013 roku krążkiem, który zawierał zestaw coverów, takich artystów jak: Donovan, Nick Drake, Roy Harper czy Linda Perhacs. Wybór piosenek nie był przypadkowy, gdyż Joao Branco Kyron kolekcjonuje stare winyle, a jego współpracownicy darzą sporym sentymentem muzykę z przełomu lat 60/70. Poza tym pośród swoich inspiracji chętnie wymieniają dokonania Dereka Jermana, Ash Ra Temple, Zeca Afonso, Austina Osmana Spare'a, kino naszych południowych sąsiadów, szczególnie zaś obrazy czeskiej nowej fali (chociażby takie klasyki jak: "Waleria i tydzień cudów", "Pociąg pod specjalnym nadzorem", "Pali się moja panno" itp.), oraz poezję Fernando Pessoi, Williama Butlera Yeatsa.

"Jesteśmy zespołem, który bada szerokości geograficzne w muzyce" - powiedział w jednym z wywiadów wokalista portugalskiej formacji. Trudno się z tym nie zgodzić. W ich kompozycjach indie-pop spotyka folkową psychodelię lub brazylijskie tropikalia, wyrafinowana elektronika podaje dłoń repetycji, itd. Przy okazji najnowszego wydawnictwa "Cosmorama" zaproszono do współpracy trzech gości: brazylijską wokalistkę Ninę Mirandę (z grupy Smoke City), Alisson Brice ( z formacji Lake Ruth) oraz zaprzyjaźnionego z zespołem harfistę Eduardo Raona -  to dźwięki jego instrumentu ozdobiły zamykający krążek "Fountain". Szeregi grupy opuściła natomiast Rivia Van, która wybrała drogę solowej kariery. Członkowie zespołu oprócz kreowania przestrzeni i rozpoznawalnego brzmienia, które często powstaje w wyniku długich prób oraz improwizacji, poszukują także instrumentów. Podczas nagrywania albumu "Cosmorama" w gościnnych progach Bela Flor Studio, wykorzystano nowy syntezator, nowy procesor efektów i niedawno zakupioną brazylijską gitarę ludową. W utworze "Revierie" odnajdziemy dość czytelne odwołania do twórczości grupy Broadcast czy nieco zapomnianego już Pram. Moim zdaniem muzycy z Lizbony prezentują się o wiele bardziej przekonująco, w tych nieco żywszych kompozycjach, niż onirycznych mglistych balladach. Kolejna udana odsłona najnowszego krążka - "Parangole" - rozpoczyna się tonami akustycznej gitary, a potem rozkwita i nasyca sobą przestrzeń atmosferą tropików. Do głosu dochodzą perkusjonalia, chórek oraz flet, który jest czymś na kształt znaku rozpoznawczego tej formacji. W tym układzie "A Garden By The Sea", zaśpiewany na dwa głosy, wydaje się być najbardziej klasyczną propozycją. "Vali" przywołuje efekty nagrań terenowych - odgłosy wody, lasu, ptaków. "Zodiak Klub" - tytułem odnosi się do kultowego niegdyś miejsca Zodiak Free Art Lab. Klub założony w Berlinie Zachodnim, w 1968 roku przez Conrada Schnitzlera i Hansa Joachima Roedeliusa. Swoją siedzibę miał w dzielnicy Kreuzberg, tuż obok brzegów kanału Landwehr. Było to miejsce spotkań artystów z kręgu muzyki improwizowanej czy awangardowej. Klub dość szybko, bo po roku działalności, zamknął swoje podwoje. Miejmy nadzieje, że piosenki Beautify Junkyards pozostaną z nami na dłużej. 

(nota 7/10)


 



W kąciku deserowym dwie odpowiedzi na listy. Pani Monika pyta o częstotliwość najbliższych wpisów. Odpowiadałem już kiedyś na ten temat pisząc, że kolejne publikacje na blogu ukazują się raz na tydzień, czasem dwa razy w tygodniu. Wszystko zależy od jakości nowych płyt, które pojawią się w następnych tygodniach. Proszę zaglądać tu o dowolnej porze dnia i nocy. Drzwi są zawsze otwarte. Pan Adam z kolei pyta, dlaczego nie zamieszczam notek dotyczących polskich wydawnictw. Portali, stron, czy blogów, które zajmują się krajową sceną alternatywną, i robią to całkiem nieźle, jest bardzo dużo. Nie ma więc sensu, żebym powielał podobne treści. 

W dodatku do dania głównego śliczny utwór z debiutanckiej płyty City of Exiles francuskiej grupy City of Exiles. Piosenka "Amor For A Broken Heart" otwiera ten krążek. 




niedziela, 10 stycznia 2021

MIGUEL ZENON & LUIS PERDOMO - "EL ARTE DEL BOLERO" (Miel Music) "Finezja i dojrzałość"

 

   "Śpiew ten śpiewany był z byle okazji dzień w dzień, przez głosy pełne euforii i głosy pełne smutku, piskliwe i przygnębione, przez głosy ciemne i melodyjne, i fałszywe głosy blond, w każdym stanie ducha i w jakichkolwiek okolicznościach, cokolwiek by się w domach nie działo i nigdy przez nikogo nie osądzony (...). I śpiew ten śpiewały jeszcze nie babcie i nie wdowy, i już nie stare panny, pod wieczór głosem już łamiącym się i słabiutkim, siedząc w fotelach na biegunach lub na kanapach, doglądając i zabawiając swe wnuki albo zerkając na portrety osób, które już odeszły, albo których nie potrafiły w czas zatrzymać, wzdychając i wachlując się, wachlując się całe swoje życie, jesień nie jesień, zima nie zima, wzdychając i podśpiewując, i kontemplując, jak mija czas miniony".     Javier Marias - "Serce tak białe"


Dziennikarze, krytycy i recenzenci niekiedy poszukują wyrazistych form. Rozglądają się za czymś, co przykuwałoby uwagę, co wyróżniałoby się z szarego tła rzeczy do siebie podobnych oczywistą innością. Zupełnie tak, jakby owa nieraz powierzchowna i jaskrawa odrębność miała stanowić świadectwo o jakości artystycznej. "Krzyk" w sztuce nie tylko kojarzy się ze słynnym obrazem Edvarda Muncha, ale bywa również przywilejem młodości. Tymczasem dojrzałość artystyczna wyraża się często przez finezję i wyrafinowanie, wymaga namysłu i uwagi - także odwagi, żeby wyjść od tego, co proste - ale przede wszystkim doświadczenia i biegłości w operowaniu narzędziem kreacji. Tak rozumiana dojrzałość sugeruje, żeby spróbować wejrzeć w głąb, wniknąć miłośnie w przedmiot lub temat, a nie ślizgać się po jego pstrokatej powierzchni, którą nim zdążymy się obejrzeć, pokryje kurz banału, nudy i zapomnienia. Mam wrażenie, że również w ten sposób można odczytać album "El Arte Del Bolero", stworzony przez dwóch nie tylko muzycznych przyjaciół: Miguela Zenona i Luisa Perdomo.

Zanim pochylimy się nad tym wydawnictwem, warto napomknąć, czym jest tytułowe bolero w kulturze iberoamerykańskiej. Bolero w muzyce latynowskiej to odrębny gatunek. Kompozycje utrzymane w tej stylistyce charakteryzuje spokojne tempo, opowiadają zwykle o tęsknocie lub nieszczęśliwej miłości. Znawcy tematu rozróżniają dwa typy: bolero hiszpańskie, powstałe w osiemnastym wieku, utrzymane w rytmie 3/4 oraz bolero kubańskie, które narodziło się sto lat później - jest w nim więcej melancholii, liryzmu, dramatyzmu, utrzymane w metrum 2/4 lub 4/4. Jestem przekonany, że niemal każdy z Czytelników zna choć jedno bolero, tylko nie zawsze potrafi skojarzyć je akurat z tym gatunkiem. Jednak, kiedy pojawią się takie tytuły jak: "Guantanamera" czy "Besame Mucho" - utwór napisany w 1941 roku przez 15-letnią wtedy meksykańską artystkę Consuelę Velazquez - nasze oblicza ozdobi uśmiech porozumienia. Podsumowując krótko, bolero to: "Pieśni serca", wykonywane często na dwa głosy. Pierwszy z nich prowadzi główną narrację i rozwija linię melodyczna, drugi zaś ozdabia poszczególne frazy, podkreśla istotne fragmenty. Podobnie jest na płycie "El Arte Del Bolero", tyle że zamiast ludzkich głosów pieśni pełne tęsknoty, troski i zadumy, wykonuje saksofon i fortepian.

Tak się złożyło, że Miguel Zenon kilka dni temu skończył 44 lata, więc krążkiem "El Arte Del Bolero" zrobił sobie miły prezent. Artysta urodził się w San Juan (Portoryko), i od dziecka grał na saksofonie altowym. Jak wielu znamienitych gości tego bloga ukończył prestiżową Berklee College Of Music.  W 1999 roku stworzył kwartet, wraz z kolegą z studiów Antonio Sanchezem grającym na perkusji ( w 2005 roku zasilił skład Pat Metheny Group i zastąpił go Henry Cole), z Hansem Glawischingiem (kontrabas) i wenezuelskim pianistą Luisem Perdomo. Ten ostatni w lutym tego roku będzie obchodził okrągłą, bo 50-tą rocznicę urodzin. Pochodzi z Caracas, w latach 90-tych przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie ukończył Manhattan School of Music oraz Queens College. Na różnych etapach kariery artystycznej współpracował z największymi twórcami muzyki improwizowanej: Davem Douglasem, Tomem Harrellem, Henrym Threadgillem itd. W tak zwanym międzyczasie dopełniał przez długie lata dwa składy: kwartet Ravi Coltrane'a i wspomniany wyżej kwartet Miguela Zenona. Ostatnie ich wspólne dokonanie nosi tytuł "Sonero" (2019), za którą to płytę panowie otrzymali nominację do nagrody Grammy.

Najnowsze wydawnictwo "El Arte Del Bolero" stanowi zapis koncertu, który miał miejsce 28 września 2020 roku, w The Jazz Gallery w Nowym Jorku. Występ tak się spodobał obydwu panom, że 7 stycznia tego roku postanowili podzielić się nim z szerszą publicznością. Należy podkreślić, że za każdą z tych sześciu kompozycji, które wypełniły ten znakomity krążek, ukrywa się jakaś znakomita postać; artysta, człowiek, ale również i jego indywidualna historia.

 I tak, "La Vida Es Un Sueno" ( "Życie jest snem"), pochodzi z twórczości niewidomego pieśniarza Arsenio Rodrigueza. Artysta stracił wzrok jako dziecko. W 1947 roku wybrał się do Nowego Jorku, gdzie okulista Ramon Castroviejo postawił ponurą dla niego diagnozę - nerwy wzrokowe zostały całkowicie zniszczone i nie sposób było je odtworzyć. Krótko po tym zdarzeniu Rodriguez skomponował jeden ze swoich najsłynniejszych utworów "La Vida Es Un Sueno".

Miguel Zenon od dawna pasjonował się tradycją i folklorem rodzimych stron. Już przy okazji krążka "Yo Soy La Tradicion"  - wydany w 2018 roku, uzyskał nominację do nagrody Grammy, obejmował osiem utworów rozpisanych na saksofon i kwartet smyczkowy - poszukiwał elementów, które konstytuowały ową tradycje. Była to swoista wyprawa w głąb, wydobywanie punktów, które dla danej pieśni stanowiły rdzeń, żeby potem obudować je własną improwizacją. Wiele z tych kompozycji wypełniających krążek "El Arte Del Bolero", zaczyna się od solowej intonacji saksofonu, czyli łagodnego wprowadzenia w nastrój kolejnych tęsknych opowieści. Gra pianisty Luisa Perdomo nie ogranicza się tylko do zwykłego akompaniamentu, długimi fragmentami tworzy sugestywną przestrzeń oraz jest pełnoprawnym uczestnikiem dialogów. "Alma Adentro" to pieśń Sylvi Rexach z 1958 roku, ulubionej artystki matki Zenona. Utwór ten pojawił się już na płycie Zenona o tym samym tytule, nagranej w nieco większym składzie osiem lat temu. "Como Fue" rozpowszechnił jeden z najwybitniejszych pieśniarzy kubańskich Benny More, "Ese Hastio" skomponował Ray Barreto, "Que Te Pedi" to przebój latynowskiej pieśniarki La Lupe, a  "Juguete" nagrał kolejny znakomity kubański wokalista Bobby Capo (1922 - 1989). 

"Te pieśni są częścią nas" - powiedział w jednym z wywiadów Miguel Zenon. Pełne ciepła, czułości, tęsknoty, z główną rolą saksofonu, który wydaje się, jakby długimi fragmentami śpiewał, cudownie balansując pomiędzy interpretacją, ekspresją, a improwizacją. Warto wspomnieć, że wszystko zostało zarejestrowane za jednym podejściem. Choć premierowe wrześniowe wykonanie, pokazywane w streamingu, poprzedziły godziny prób, rozważań i dyskusji. Warto również sięgnąć nie tylko do płyty "El Arte Del Bolero", ale i do oryginalnych pieśni wyżej wspomnianych twórców, żeby sprawdzić, czym różnią się od nich te jazzowe ujęcia.

(nota 8/10)

"Słucham tego kobiecego śpiewu przez zęby, który nie jest śpiewany, aby go ktoś słuchał, ani tym bardziej tłumaczył na żywo lub przekładał na piśmie, tego śpiewu bezwiednego i bez adresata, śpiewu, którego się słucha i uczy się, i już się nie zapomina. Tego śpiewu wbrew naturze wydanego dźwięku i niemilknącego, i nierozpływającego się po wyśpiewaniu go, kiedy następuje po nim cisza młodości, a może to już wiek męski".    Javier Marias - "Serce tak białe"