sobota, 18 grudnia 2021

EERA - "SPEAK" (Just Dust) "Twoje oblicze nazajutrz"

 

     Tymczasem oblicze Madonny na pierwszy rzut oka staje się coraz młodsze. Sam fakt zestawienia obok siebie tego czasownika i przymiotnika budzi w nas osobliwe odczucia. A co dopiero, gdy ujrzymy jedno z  ostatnich zdjęć wokalistki. Gdyby nie naga pierś radośnie wysunięta przed szereg skąpego skądinąd stroju - o ten skromny szczegół Madonna Louise'a Ciccone posprzeczała się, krytykując zbyt wąskie jej zdaniem ramy dobrego smaku - nie przeszłoby mi przez myśl, że z fotografii uśmiecha się do mnie niczym Gioconda, 63-letnia piosenkarka i matka szóstki dzieci. Po czym miałbym ją niby rozpoznać? Chyba nie po twarzy?! "Twoja twarz jutro" - lub jak chciałby wspaniały tłumacz Carlos Marrodan Casas - "Twoje oblicze nazajutrz" - tak właśnie zatytułował jedną ze swoich powieści hiszpański mistrz pióra Javier Marias. Wszelkie znaki na ziemi oraz niebie wskazują, że w tym przypadku nie miał na myśli oblicza Madonny. Być może od czasu do czasu myśli o niej jedna z naszych krajowych celebrytek - pani Małgorzata. Jej oblicze nazajutrz, również nijak się ma do tego, jak wyglądało ono pięć czy dziesięć lat temu. Po prostu, pani Małgosia "stając się coraz młodsza", staje się zarazem coraz bardziej do siebie niepodobna. Nie wiem do końca, czy to dobrze, czy źle. Wiem za to, że dałbym konia z rzędem temu, kto bez trudu potrafiłby zestawić obok siebie aktualne zdjęcia twarzy niektórych celebrytek z tym, jak ich oblicza prezentowały się chociażby dekadę temu. Oczami wyobraźni już widzę ciąg przesuwających się nowych oraz starych fotosów, gdzieś w tle rozbrzmiewa romantyczna muzyka, którą w pewnym momencie wypełnia głos typu "Panasonic". Pośród świergotu wróbli i treli kosa, głęboki i dźwięczny tembr powtarza te sugestywne i zgrabne frazy: "Dzisiaj jesteś piękna, jutro będziesz młoda".



   Z pewnością takich dylematów nie ma jeszcze Anna Lena Bruland. Wszystko przed nią. Norweska wokalistka, ukrywająca się pod nazwą EERA, na początku grudnia wydała drugą płytę. Wiecie, jak to jest z tym drugimi albumami. Na opublikowanie upragnionego debiutu zwykle nieco się czeka. Cierpliwie nagrywa się piosenka po piosence, aż w końcu, zwykle w najmniej spodziewanym momencie, zadzwoni telefon z wytwórni, żeby przekazać radosną nowinę. Drugi album może coś potwierdzić albo czemuś zaprzeczyć. Bywa pierwszą oznaką zbliżającego się kryzysu (takie czasy), lub zwiastuje rychłe twórcze wypalenie. Czasem symbolizuje nowe otwarcie albo nużącą grę resztkami. Przypadek płyty "Speak", to raczej potwierdzenie, kontynuacja i rozwinięcie pomysłów zawartych na debiucie "Reflection of Youth" (2017). Cztery lata temu Anna Lena Bruland była zafascynowana twórczością PJ Harvey, do czego zresztą chętnie się przyznawała, przy okazji nielicznych wywiadów. Nagrania z tego krążka oparte były na wyeksponowanym brzmieniu gitary, czasem odrobinę przykurzonym lub przybrudzonym. Artystka mieszkająca obecnie w Berlinie, zaczęła grać na fortepianie oraz gitarze w wieku 15 lat. Potem przeniosła się do Liverpoolu, gdzie studiowała wokalistykę na Institue Of Performing Arts, ma również ukończone trzy lata śpiew klasycznego. Dalej było granie w zespole FARAO, współpraca z Ghost Poets, podróże na trasie Berlin-Londyn-Oslo, jej głos wykorzystano na ścieżce dźwiękowej do serialu Netflixa - "Innocents", debiut nagrywała w Walii oraz w Irlandii. Według artystki album "Reflection of Youth" jest o wiele mroczniejszy i mocniejszy, również w warstwie tekstowej, od najnowszej propozycji zatytułowanej "Speak". Ten zawarty w tytule żywioł mowy ma przybliżać problematykę związaną z ekspresją - mówienie o sobie, wyrażanie własnych odczuć i stanów emocjonalnych, pragnienie powiedzenia światu, kim jestem i jak obecnie wygląda moje oblicze.

"Im jestem starsza, tym bardziej akceptuję siebie i nie pozwalam, żeby ludzie wpływali na mnie w negatywny sposób" - stwierdziła Anna Lena Bruland. Ciekawe, co na to Madonna Louise'a Ciccone albo pani Małgorzata. Wyobrażacie sobie płytę Madonny opartą na shoegaze'owym brzmieniu? To byłoby intrygujące. Nasza dzisiejsza bohaterka, tworząc kompozycje na album "Speak", słuchała sporo starych płyt właśnie z tego gatunku. Nic więc dziwnego, że znalazło to swoje odzwierciedlenie w brzmieniu tej płyty. Nie chodzi tu wcale o to, że od pierwszych fragmentów przytłacza nas ściana przesterowanych gitar. Ten unoszący się pomiędzy nutami shoegaze'owy duch dawnych dokonań chociażby My Bloody Valentine, wyraża się przede wszystkim w melodyce czy nastroju poszczególnych nagrań. Dobre otwarcie "Solid Ground", wita nas dwoma równolegle prowadzonymi wokalizami, co w połączeniu z tonami gitary tworzy fajny efekt i budzi skojarzenie z albumami wspominanej już nieraz grupy Lush. Szkoda tylko, że wykształcona w klasie śpiewu klasycznego norweska wokalistka nie chciała dać próbki swoich możliwości w tej formie. Z pewnością wzbogaciłoby to tkankę aranżacyjną tego wydawnictwa. Lżejszy w wymowie "The Beat", to zwrot w stronę twórczości Warpaint. "Midnight" ma w sobie coś z atmosfery piosenek Beach House. W mrocznym "Ladder" na perkusji zagrał chłopak naszej dzisiejszej bohaterki Tobias Humble. Część nagrań zarejestrowano w Londynie, ale większość sesji miała miejsce w Berlinie, między innymi w studiu, które gościnnie udostępnił FINK. W utworze "Falling Between The Ice" bardziej zaakcentowano rolę syntezatora, jego tony zarejestrowano również w Berlinie, ale w studio należącym do dawnych przyjaciół Anny z grupy FARAO. Mają oni w swojej kolekcji całkiem sporo rzadkich urządzeń, w tym również syntezatory produkcji rosyjskiej. 

(nota 7/10)


 


Gdybyście kilkanaście lat temu zapytali mnie, jaki jest mój ulubiony zespół, po chwili wahania, zastanowienia i pogłębionej refleksji, odparłbym, że...to... Broken Social Scene. W ich muzyce wtedy było mnóstwo świeżości, lekkości, oryginalności, cudownych  linii melodycznych, które chwytały za serducho i długo masowały dyskretne połączenia pomiędzy synapsami. Od tamtej pory nieco się zmieniło. Czas nie oszczędza nikogo, tym bardziej naszych ulubionych twórców. Jednak wciąż mam słabość do tego zespołu, więc niecierpliwe czekam na ich nowy album -"Old Dead Young: B-sides & Rarites", który ukaże się w połowie stycznia 2022 roku, i będzie zawierał rzadkie nagrania. Jedno z nich, bardzo urokliwie, już wypełnia mi chwile oczekiwania.



Blanche Biau to solowy projekt artystki z Zurichu, zafascynowanej brzmieniem lat osiemdziesiątych. Oto próbka jej najnowszego singla.



Coś z wytwórni Anti- Records, czyli Girlpool w piosence "Faultline". Sami przyznacie, że niektórych utworów lepiej słucha się, niż ogląda się ich teledyski. Te gorsety robią teraz takie małe.



Will Varley z najnowszej niedawno opublikowanej płyty "The Hole Around My Head".



Illhan Ersahin (saksofon), Dave Harrington (gitara, bas, instrumenty klawiszowe), Kenny Wollesen (perkusja, wibrafon) - w kompozycji "And It Happens Every Day", którą znajdziecie na płycie "Invite Your Eye".




sobota, 11 grudnia 2021

NOUS WITH LARAAJI AND ARJI OCEANANDA - "CIRCLE OF CELEBRATION" (Our Silent Canvas Records) "Terapia dźwiękiem"

 

    W dzisiejszej odsłonie bloga nie pojawi się jakaś super gorąca premiera - od ukazania się tego albumu upłynęły mniej więcej cztery tygodnie - ale za to bardzo oryginalna oraz intrygująca propozycja. Jeszcze godzinę temu ponownie sprawdziłem polskie strony internetowe, bo nie chciałem uwierzyć, że o płycie "Circle Of Celebration" nie ma żadnej dłuższej i poważnej wzmianki (zagraniczne portale odnotowały ten krążek, wystawiając bardzo pochlebne recenzje). Z drugiej strony, takie wydawnictwo łatwo przegapić, kiedy ujrzy się pod nim notkę w stylu "world music" albo odtworzy jego fragment, który akurat tego dnia nie przypadnie nam do gustu. Okładka utrzymana w optymistycznym pomarańczowym odcieniu - nie znam się na kolorach - szczególnie nie przyciąga i tak już zmąconego wzroku. Mam jednak nieodparte wrażenie, graniczące z pewnością, że ową okładkę gdzieś już wcześniej widziałem. I całkiem możliwe, że usłyszałem także drobny wycinek z tej płyty. Na całe szczęście wróciłem do tego krążka, w bardziej korzystny czas, i potraktowałem jego zawartość z należytą uwagą i namysłem. Gdyż tego właśnie od słuchacza wymaga płyta "Circle Of Celebration". Za poświęcony czas rewanżuje się sporą dawką piękna, drobinkami radości oraz pozytywnymi wibracjami, które długo krążą w organizmie odbiorcy.



Pod szyldem Nous ukrywa się Christopher Bono - producent, klawiszowiec i wokalista (niegdyś grał w grupie Ghost Against Ghost), który jakiś czas temu powołał do życia ten siedmioosobowy kolektyw. Wspomniana wyżej "szczęśliwa siódemka" stanowi coś w rodzaju twardego rdzenia, ale skład jest dość płynny, i potrafi rozrosnąć się nawet do kilkudziesięciu muzyków obecnych na scenie. Z tych nieco bardziej znanych artystów warto wspomnieć Thora Harrisa (Swans), grającego tutaj na ksylofonie oraz na instrumentach, które zostały specjalnie przygotowane na czas trwania sesji, Shahzada Ismaily - współpracował z Bonnie Prince Billy, czy Laurie Anderson, zagrał na basie, Grega Foxa (Ex-Eye), elektronika, perkusja. Przy okazji sesji nagraniowych, które miały miejsce w Dreamland Studios w Huxley (północna część stanu Nowy York), Christopher Bono zaprosił piętnastu muzyków i trzech tancerzy. Owe sesje trwały przez pięć dni, szósta doba była dniem prób, a tydzień zamykały dwa występy na żywo. Pierwszym, który przyjął zaproszenie do tego zacnego grona, był Kevin McMahon - producent, inżynier dźwięku, potem pojawił się Anthony Molina, znany ze składu Mercury Rev. "Chciałem stworzyć projekt, który łączyłby w sobie jogę, medytację, uzdrawiające dźwięki oraz rozmaite koncepcje ezoteryczne" - oświadczył Christopher Bono. Muzykę, która pojawiła się w wyniku wymiany myśli, sugestywnych interakcji i radosnej zabawy, można analizować na różnych płaszczyznach. Podczas sesji Bono dokładnie zaplanował czas - swój oraz zaproszonych gości. Minuta po minucie, godzina po godzinie, wszystko toczyło się według wcześniej ustalonego harmonogramu - wspólne medytacje, posiłki, joga, muzykowanie itd. Czwartego dnia progi studia nagraniowego przekroczyli Laraaji oraz jego nieodłączna towarzyszka i przyjaciółka Arji OceAnanda, którzy mieli przede wszystkim oczyścić nieco napięta już atmosferę.

Laraaji (Edward Larry Gordon) - to urodzony w 1943 roku, w Filadelfii, multiinstrumentalista, od najmłodszych lat uczył się gry na skrzypcach oraz fortepianie, absolwent Howard University. W latach 70-tych zainteresował się kulturą Wschodu, grał na ulicy, ponoć najczęściej można go było spotkać w Nowym Yorku, w okolicach Washington Square Park. To właśnie tam wypatrzył go Brian Eno i zaproponował udział w sesji nagraniowej "Day Of Radiance". Swoją przyjaciółkę Arji OceAnandę poznał w 2008 roku, podczas zlotu uzdrowicieli dźwiękiem. Z kolei Christopher Bono spotkał Edwarda Gordona w 2013 roku, niedaleko miejscowości Monroe, gdzie odbywały się warsztaty jogi. Płyta "Circle Of Celebration" stanowi zapis wspólnego muzykowania całej wspomnianej wyżej grupy, do którego doszło właśnie w trakcie czwartego dnia sesji.

Początek albumu, czyli "Into Nousness" - to delikatne wprowadzenie do kręgu dźwięków, poprzez tony gitary akustycznej, perkusjonalia, rozmaite głosy rozbrzmiewające na ambientowym tle. Wspólnym mianownikiem wielu z tych nagrań jest śmiech Edwarda Gordona. "Śmiech to dźwięk o drobnej wibracji (...). To czysty dźwięk, który wydobywa się z twojego ducha" - oświadczył Laraaji. "Of Common Origin" rozpoczyna plemienny śpiew Gordona, który niczym szaman powtarza zbitki słów i porusza się po ściśle określonym terytorium. Warto podkreślić, że pozostali artyści tworzący ten subtelny kolaż dźwięków, to świetnie zgrany i rozumiejący się organizm. Kolejne fragmenty kompozycji przypominają oddychanie w trakcie medytacji - głęboki wdech i spokojny wydech. Zwracają na siebie uwagę płynne przejścia pomiędzy utworami oraz swoboda wypowiedzi. Muzycy mieli sporo czasu (większość utworów trwa kilkanaście minut), żeby znaleźć wspólną i odpowiednią wibrację. Znakomity, 13-minutowy "Connecting" przynosi drobną zmianę tempa, stanowi wyrafinowanie połączenie wątków psychodelicznych, ambientowych z elementami indie-rocka. Głos Christophera Bono uzupełniony etnicznymi zaśpiewami Gordona, przeplata funkcję harmoniczną, z rytmiczną i melodyczną. Artyści cierpliwie tkają barwną siatkę połączeń poszczególnych motywów, z których sukcesywnie uwypuklają pojedyncze partie. Przypadek formacji Nous to zdecydowane coś więcej, niż zebrani w pomieszczaniu studia nagraniowego gitarzyści, perkusiści, czy wokaliści, muzykujący w nieskrępowanym stylu, dryfujący gdzieś na obrzeżach czasu - to po prostu sposób bycia, nie tylko w przestrzeni estetycznej. "Dla mnie te kawałki wydają się być zaproszeniem do przyjrzenia się temu, co dzieje się w twoim życiu" - stwierdził Laraaji. "Krąg jest nieskończony. Chcieliśmy, żeby słuchacz czuł się tak, jakby był z nami w tym kręgu, podczas radosnej rytualnej celebracji". Gorąco polecam uzdrawiającą moc muzyki na każdą porę dnia i nocy. Szczególnie tak dobrej, jak ta zebrana na krążku "Circle Of Celebration"

(nota 8/10)


 


W kąciku deserowym, na dobry początek, zwiastun wydawnictwa, które jakoś powinno korespondować z albumem "Circle Of Celebration". "Think I'm Going Weird: Original Artefacts From The British Psychodelic Scene 1966-68"  - zestaw zawiera 51 rzadkich nagrań, dla miłośników psychodelicznego brzmienia z końcówki lat sześćdziesiątych. Niezła propozycja prezentu pod choinkę.



 A może by tak zajrzeć na nową płytę Marillion. Od kilku dni nie rozstaję się ze znakomitym singlem, który promuje najnowszy album "An Hour Before It's Dark". Premiera albumu w marcu przyszłego roku.



Coś z wytwórni Bongo Joe Records, czyli Tout Bleu (Simone Aubert z Genewy), w utworze "Baleine", promującym płytę "Otium, która ukazała się wczoraj.



W kąciku improwizowanym blisko 50-minut wspaniałej muzyki, zajrzymy bowiem na koncert naszego ulubieńca - Matthew Halsalla. W ubiegłym tygodniu ukazała się koncertował wersja płyty "Salute To The Sun", omawianej w ubiegłym roku na łamach tego bloga.


Na koniec raz jeszcze, tym razem finałowy, fragment płyty "Circle Of Celebration". "Giving Praise" - to jedno z najwspanialszych nagrań tego jakże udanego wydawnictwa.







sobota, 4 grudnia 2021

MODERN NATURE - "ISLAND OF NOISE" (Bella Union) "Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj"

 

    Nie bez powodu w tytule dzisiejszego wpisu użyłem jednego z moich ulubionych cytatów, który można odnaleźć w dramacie Williama Szekspira - "Burza". Napisany czterysta lat temu tekst zainspirował Jacka Coopera - lidera formacji Modern Nature - na tyle, że w oparciu o niego postanowił stworzyć dziesięć kompozycji, a pewien jego fragment umieścił na ścianie swojego warsztatu. "Be Not Afeard, The Isle Is Full Of Noises" - brzmią zgrabne frazy, które posłużyły także za tytuł najnowszej, wydanej wczoraj płyty. O poprzednim debiutanckim albumie brytyjskiej formacji Modern Nature - "How To Live" - napisałem na łamach tego bloga, zwracając uwagę na subtelne połączenie wątków indie-rocka z technikami muzyki improwizowanej. W przypadku najnowszej płyty "Island Of Noise" jest podobnie, choć tych wymownych akcentów pochodzących ze świata swobodnej improwizacji jest jeszcze więcej, niż miało to miejsce dwa lata temu.



"Wyobraziłem sobie krajobraz wyspy oraz to, jak będzie zmieniał się na płycie.  Brzmienie mojej gitary, bębny Jima Wallisa i bas Johna Edwardsa, uosabiają sukcesywnie zmieniający się krajobraz. (...). Lasy, doliny oraz życie reprezentowaliby przedstawiciele świata muzyki improwizowanej" - stwierdził w jednym z wywiadów Jack Cooper. Oprócz stałych współpracowników, w tym saksofonisty - Jeffa Tobiasa (przewija się przez kilka różnych składów), brytyjski gitarzysta zaprosił do współpracy Evana Parkera (saksofon, klarnet basowy), Alexandra Hawkinsa (fortepian) oraz Alison Cotton (skrzypce). To właśnie ci muzycy, balansując na pograniczu grania tonami i motywami, a także w oparciu o elementy swobodnej improwizacji, dodali światła, barw i rozmaitych odcieni poszczególnym kompozycjom. "Miałem kilka starych pomysłów i orkiestracji, ale w zasadzie stworzyłem płótno" - to raz jeszcze Jack Cooper. Szukając wyciszenia podczas prac nad kolejnymi fragmentami nasz dzisiejszy bohater schronił się na wsi w hrabstwie Essex. Umiłowanie do świata przyrody jest jednym ze znaków rozpoznawczych Coopera, nie dziwi więc specjalnie fakt, że cała płyta (opakowanie, książeczka), stworzona została dzięki wykorzystaniu materiałów pochodzących z recyclingu. Wszystkie nagrania zarejestrowano w analogowy sposób, dokonując zapisu na taśmie magnetycznej, pod czujnym okiem Eda Deegana. Wspomniana wyżej książeczka ma 36 stron, zawiera prace zaprzyjaźnionych artystów, którzy zainspirowali się kolejnymi utworami. Wśród nich znajdziemy poetę Robina Robertsona (nominowany do prestiżowej nagrody Bookera za poemat "The Long Take"), pisarza Richarda Kinga, a także ilustratorkę Sophy Hollington.

Płyta "Island Of Noise" liczy sobie dwadzieścia nagrań (10 Lp1 plus 10 Lp2), drugi fizyczny krążek to nic innego jak instrumentalne wersje utworów, które możemy znaleźć na pierwszym nośniku. Album rozpoczyna dialog gitary Jacka Coopera, kontrabasu i saksofonu Jeffa Tobiasa. Panowie niedawno opublikowali wspólne wydawnictwo zatytułowane "Tributanies". Kolejna odsłona krążka, czyli "Dunes", to drobny ukłon w stronę dojrzałych dokonań Talk Talk. Nieco bardziej klasyczne podejście do tematu kompozycji i aranżacji, znane z poprzedniej płyty "How To Live", przybliżają "Masque" i wprowadzający żywsze tempo "Brigade". Znakomity i rozmarzony "Ariel", z drobną orkiestracją instrumentów dętych, to jeden z najlepszych fragmentów. Dyskretnie pulsujący od środka jazzową magmą - "Bluster" - przypomniał mi dawne pieśni Davida Sylviana, z okresu działalności grupy Rain Tree Crow. Podobnie brzmi nieśpieszny "Symmetry", choć w tym przypadku nieco bardziej daje o sobie znać myślenie o dźwięku spod szyldu Marka Hollisa. W ostatnim czasie coraz częściej dochodzi do spotkania przedstawicieli sceny alternatywnej, z muzykami reprezentującymi krainę swobodnej improwizacji. Zwykle takie zderzenie dwóch światów niosło wraz z sobą wiele dobrego - podobnie jest w przypadku płyty "Island Of Noise". Pierwsze lepsze wydawnictwo, omawiane na łamach tego bloga, które przychodzi mi w tym kontekście do głowy, to album Daniela Blumberga - "Minus". W odróżnieniu od wspomnianego wyżej artysty, Jack Cooper w większym stopniu wykorzystuje ciszę (te wyłaniające się z niej szepty basu, westchnienia trąbki czy klarnetu, okruchy dźwięków fortepianu). Umiejętnie akcentuje jej rolę, podkreśla znaczenie, a przede wszystkim używa jej jako kolejnego instrumentu, czego przykładem może być kompozycja "Spell" lub "Tempest". Sporo tu grania motywami, oscylowania między melodią, a abstrakcją ("Myślę, że jest to coś, co próbuję odnaleźć - porządek w chaosie"), wyrafinowanej wymiany zdań pomiędzy instrumentami, które sugestywnie odmalowują scenerią tytułowej wyspy. "Improwizacja jest kolorem tej muzyki". Jack Cooper podkreśla także uniwersalność tekstu Szekspira. "Wyspa (...) to analogia, równie dobrze może to być jakakolwiek nieznana przestrzeń, w której się znajdziesz (...). Może to być coś tak banalnego, jak wejście do metra w Londynie o szóstej rano".

Słuchajmy Modern Nature. Czytajmy Szekspira!

(nota 8/10)

 


Na deser Combo Chimbita, w przepięknej - i nawiązującej odrobinę, zupełnie przypadkiem, również do nastroju omawianej dziś płyty Modern Nature - kompozycji "Oya". Cały album zatytułowany "Ire" ukaże się 28 stycznia przyszłego roku nakładem oficyny Anti - Records.



Ten tydzień chyba należy do oficyny Bella Union, bo oprócz płyty Modern Nature - "Island Of Noise", szef wytwórni Simon Raymonde opublikował wczoraj bardzo udany album Deep Throat Choir - "In Order To Know You".



Zespół Goose przypomniał o sobie znakomitym coverem pieśni Niny Simone - "Sinnerman", pretekstem do podzielenia się ze światem tym utworem jest okazja obchodów 25-lecia działalności wytwórni Secretly Canadian. Na gitarze odcisnął swoje piętno Rick Mitarotondo.



Raz jeszcze, podobnie jak przed tygodniem, zajrzymy na najnowszą płytę Jacksona VanHorna - "A Silent Understanding".



Na koniec, w kąciku improwizowanym, fragment z ostatniej płyty trębacza Erika Palmberga zatytułowanej "In Between". Duch Kenny Wheelera unosi się nad tą kompozycją.