czwartek, 22 września 2016

WARPAINT - "Heads up" Rough Trade ("Do nóżek nie padam, ale rączki całuję")



Muszę przyznać, że polubiłem dziewczęta z Warpaint od pierwszego usłyszenia, czyli od epki - "Exquisite corpse"(2009). Jak na młody (lub względnie młody, oczywiście nie wypominam wieku miłym paniom), kobiecy (to nie bez znaczenia) zespół funkcjonujący w kręgu muzyki alternatywnej, mało w ich pierwszych nagraniach było młodzieńczej brawury, dziewczęcej agresji, bliżej niesprecyzowanego buntu, który jeszcze niekiedy utrzymuje się w tym okresie życia, i który cechuje podobne żeńskie składy. Zdanie: "Powiedzmy światu jedno wielkie "NIE!!" ("Nie" to oczywiście w tym przypadku eufemizm, mający nieco złagodzić widok wystawionego przed siebie i dumnie sterczącego środkowego palca), panie z Warpaint na szczęście zamieniły na zwrot: "Dlaczego nie" lub "Być może". Sporo w ich nagraniach było "smutnych nut", nostalgicznych fraz, pastelowych nastrojów, które przetrwały aż do dziś. Oczywiście przez wszystkie te lata obecności na scenie muzycznej zespół dojrzewał. Panie zbierały cenne doświadczenie, również to życiowe, zaczęły większą uwagę poświęcać brzmieniu oraz aranżacji, ich kompozycje stały się nieco bardziej wyrafinowane. Trzeba tu nadmienić (a może czynię to zupełnie niepotrzebnie), iż żadna z pań nie jest wirtuozem gry na swoim instrumencie (i prawdopodobnie nigdy nie będzie). Panie swój dźwiękowy świat budują przy pomocy prostych środków. Jednak ta prostota sprawdza się, i ma swój niezaprzeczalny urok.
Dla zespołu funkcjonującego w obecnych czasach ważnym, czy też znaczącym, testem jest tak zwana "próba drugiej płyty". Z owej próby Warpaint wyszedł obronną ręką. Przy okazji wydania trzeciego albumu, lub mówiąc dokładniej, krótko po trasie promocyjnej z nim związanej, wiele zespołów po prostu się rozpada. Zbyt mocno wtedy dają o sobie znać takie czynniki jak: zmęczenie materiału ludzkiego, chorobliwy i zaraźliwy brak pomysłów, kłótnie pomiędzy poszczególnymi muzykami oraz naciski szefów wytwórni płytowych realizujących własną politykę. Emily, Theresa, Jenny Lee i Stella powróciły, ponieważ miały coś do zaproponowania.
Album "Heads up" zawiera 11 w miarę równych i ciekawych nagrań. Jeśli czegoś tutaj zabrakło, to być może odrobiny owej "szlachetnej surowości", która cechowała pierwsze muzyczne dokonania Warpaint. Zamiast tego większy nacisk położono na produkcyjne niuanse i aranżacyjne detale.
 W warstwie tekstowej płyty panie znów, jak to kobiety (wychodzi ze mnie ten męski szowinista), trochę kochają, trochę przy tym tęsknią, trochę jeszcze są "tu", a trochę już "tam", i po raz kolejny czują się samotne (momencik, już do WAS biegnę). Wydaje się, że autorki tekstów znalazły "złoty środek" pomiędzy ponurym radykalizmem negacji, a naiwną otwartością afirmacji rzeczywistości oraz wszelkich jej przejawów.
Mam drobne zastrzeżenia do wyboru singla promującego najnowszą płytę - czyli do utworu "New Song", który zwyczajnie niezbyt przypadł mi do gustu. To chyba niepotrzebny i zbyt niski ukłon w stronę nieco mniej wymagającego odbiorcy. Co ważniejsze, "New song" kompletnie nie oddaje charakteru płyty (czepiam się, ale takie prawo autora tego bloga). Uważam, że w tym promocyjnym aspekcie nieco lepiej sprawdziłby się utwór otwierający krążek  - "Witheout" - świetna linia basu, podwojony vocal i dobry puls. Najsłabszy moim zdaniem fragment na płycie to właśnie: "New Song" oraz  "So good". Piosenka, która zrobiła na mnie największe wrażenie, nosi tytuł "Don't let go". Wszystko zgadza się tutaj, począwszy od gitary akustycznej, która rozpoczyna kompozycję, a skończywszy na barwnym chórze damskich głosów. Od kilku dni nucę co chwila: "Don't let go, J need you now ...". W "Above control" pobrzmiewają w tle i pieszczą uszy "cure'owskie" gitary (z okresu "Seventeen seconds"), a całość albumu dopełnia ballada "Today dear".
W drugiej części płyty - na drugiej stronie winylowego krążka - tempo kompozycji nieco zwalnia. Pojawia się więcej gitarowych subtelności, harmonii, staranności i dobrego muzycznego smaku. Zupełnie tak, jakby panie z Warpaint odnalazły właściwy dla siebie rytm. Już dziś wiem, że jeżeli będę w przyszłości wracał do albumu "Heads up", to z pewnością do drugiej jego części, do drugiej strony winylowego krążka. Cóż więcej dodać... Drogie PANIE, do nóżek nie padam, ale rączki całuję. (nota 7/10)



sobota, 10 września 2016

HAMASYAN / HENRIKSEN / AARSET / BANG - "ATMOSPHERES" ECM ("małe, magiczne kazanie ciszy")


W moim odczuciu, to jedna z najciekawszych, a zarazem wyjątkowo urokliwych płyt, jakie miałem okazję ostatnio przesłuchać. To album pełen subtelnych wyrafinowanych dźwięków. Wspaniały pokaz wrażliwości oraz umiejętności poszczególnych artystów. Zachwyca konsekwencja w budowaniu nastroju, świadomość tego, co zamierza się osiągnąć, wreszcie mądrość i dojrzałość muzyczna. Nie ulega również wątpliwości, że to płyta dla dojrzałych, wrażliwych i wyrobionych już słuchaczy. Tutaj każdy szczegół ma swoją wagę. Tutaj liczy się każdy pojedynczy dźwięk, jak i długość jego wybrzmiewania. Cisza jest tak samo ważna, jak poszczególne tony. To właśnie ona konstytuuje niesamowity, wręcz metafizyczny klimat tego krążka(a właściwie dwóch fizycznych nośników). Od pierwszych taktów albumu "ATMOSPHERES" wiadomo, że ta płyta wymaga zmiany nastawienia, namysłu, szczególnej uwagi, skupienia i wyciszenia. Od pierwszych taktów słuchacz ma wrażenie, że obcuje z czymś absolutnie wyjątkowym. I wreszcie od pierwszych taktów nie sposób pozbyć się odczucia, że oto otwiera się przed nami zupełnie inna przestrzeń i zaczyna płynąć zupełnie inny czas. Czas, który odmierzają kruche i delikatne tony fortepianu, pastelowe plamy dźwięków gitary, nieśmiałe, niekiedy żałosne, pełne bólu albo nostalgii westchnienia trąbki. Ta płyta to nic innego, jak wyprawa po cienkich nitkach lepkiej i zmoczonej przez krople rosy brzmieniowej pajęczynie. Dlatego na odsłuchiwanie tych krążków trzeba odpowiednio się przygotować, starannie wybrać miejsce oraz czas. Najlepiej niech to będzie późna pora, ciepły wrześniowy wieczór, albo początek długiej i wciąż letniej nocy, kiedy to hałaśliwe za dnia miasto wreszcie ucichnie i swoim natrętnym jazgotem przestanie absorbować naszą uwagę. Wszyscy ci, którzy spodziewają się szaleńczych popisów poszczególnych muzyków, zawrotnego tempa akcji, oraz równie błyskawicznych co energetycznych dialogów, będą srogo zawiedzeni. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że na "ATMOSPHERES" nie zagrano żadnego zbędnego dźwięku. To liryczne, pełne wyrafinowanych harmonii, minimalistyczne dzieło z pogranicza jazzu oraz szeroko pojętej muzyki improwizowanej. Artystom bez najmniejszego trudu udaje się zbudować intymną atmosferę, która wraz z kolejnymi odsłonami płyty przeradza się w prawdziwą więź ze słuchaczem. Nad całością kompozycji od czasu do czasu unosi się wyraźnie wyczuwalny duch wschodniej (ormiańskiej) ornamentyki.
Utwór, który szczególnie chciałbym wyróżnić, nosi tytuł - "TRACES 1". Pianista nie gra tutaj w klasyczny "linearny sposób", nakładając na oś czasu ton za tonem, dźwięk za dźwiękiem i tworząc w ten sposób zgrabnie połączoną melodię. Tigran Hamasyan robi tutaj przerwy, subtelne pauzy, "oddechy". Przede wszystkim Hamasyan gra tutaj MOTYWAMI(sekwencjami). To jest trochę tak, jakbyśmy oglądali pełen barw pejzaż, ale w kolejnych odsłonach, fragmentach, kadrach, na kolejnych slajdach(motywach właśnie). Zachwyca niebywała wręcz świadomość i sposób panowania nad całością kompozycji.
Jak już wyżej wspomniałem, przy fortepianie zasiadł Tigran Hamasyan(którego zainspirowały kompozycje Komitasa Wardapety), na trąbce zagrał Arve Henriksen, za dźwięki gitar odpowiadał Eivind Aarset, a sample i efekty elektroniczne stworzył Jan Bang. Całość materiału muzycznego powstała ponoć w zaledwie trzy dni. To dobrze, że w tych zawrotnie szybkich czasach wciąż jeszcze powstają takie wyjątkowe płyty, których twórcy mają całkowitą swobodę, żeby wrazić siebie oraz swój stosunek do otaczającej ich rzeczywistości, bez oglądania się na popularne trendy, mody i style.
  (nota 9/10)

                                                 "Na trawie do cna zmoczonej deszczem
                                                   małe, magiczne kazanie ciszy.                                                    
                                                   Jest tak, jakbyś mogła to usłyszeć, 
                                                   jakbym cię jeszcze kochał"
                                                                                             Paul Celan
                                     
Poniżej fragment( w całości trwa 6min.52sek.) jednego z najpiękniejszych utworów na płycie "ATMOSPHERES" , zatytułowany "TRACES 1"


Atmosphères - Tigran Hamasyan / Arve Henriksen / Eivind Aarset / Jan Bang from JazzlandRec on Vimeo.







niedziela, 4 września 2016

The Low Anthem - "Eyeland" Washington Square




Jak ten czas leci. To już szósta płyta w dorobku zespołu, który w tym roku obchodził dziesięciolecie istnienia. Album nagrany w "The Columbus Theatre", opuszczonym i zaadaptowanym na studio teatrze. Amerykańska formacja znana jest z tego, że poszukuje odpowiednich miejsc oraz akustyki do rejestracji swoich płyt. Wcześniej dokonali rejestracji nagrań w opustoszałej fabryce. Krytyka podzieliła się w ocenie najnowszego dzieła The Low Anthem. Jak to zwykle bywa, jedni recenzenci pochwalili, drudzy mniej entuzjastycznie nastawieni zganili, a prawda leży gdzieś pośrodku.
Ci, którzy niezbyt przychylnie potraktowali album "Eyeland", zarzucali zespołowi brak rozwoju, położenie zbyt dużego akcentu na eksperymenty brzmieniowe oraz odejście od gatunku, z którym muzycy byli do tej pory kojarzeni, czyli "americana". W założeniu miał to być niby koncept album, ale chyba nie do końca artystom udało się osiągnąć zamierzony cel. Co nie oznacza oczywiście, że płyta jest całkowicie nieudana. Na albumie dominuje spokojny nastrój, pełen melancholii czy oniryzmu(skojarzenia z ostatnimi dokonaniami Mercury Rev jak najbardziej wskazane). Ów specyficzny nastrój niemal udało się utrzymać na kolejnych dłuższych bądź krótszych fragmentach. Jednak są dwa utwory, które kompletnie nie pasują do obrazu tego krążka jako całości. Mam tu na myśli kompozycje ukrywającą się pod indeksem czwartym, zatytułowaną - "Ozzie". Przynosi ona wraz z sobą pospolite, żeby nie powiedzieć trywialne rockowe granie (a może tak właśnie miało być? Tylko po co?). Na plus tego utworu można jedynie zaliczyć, skromny dodatek w postaci chwilowego dźwięku trąbek. W połowie "piosenki" tempo nagle i nie wiedzieć czemu zwalnia, i słuchamy dalszego ciągu na zwolnionych obrotach. W końcówce utworu znów mamy powrót do normalnego tempa.
Kolejny, jeszcze większy, wyłom stanowi przesiąknięty eksperymentalnymi dźwiękami - "Wzddrmtnwrdz". Ciężko słucha się tych czterech minut elektronicznych drutów kolczastych. Odrobinę wytchnienia przynosi gwizdany - w jakim celu? - motyw z "Yellow Submarine", który pojawia się w połowie utworu. Myślę, że wyobraźnia artystów poszła odrobinę - tylko odrobinę - za daleko. Nie da się ukryć, że w tym przypadku muzycy puścili wodzę fantazji. Tyle narzekania. Ponieważ reszta albumu stanowi w miarę spójną całość.

 Skoro wspomniałem o dwóch nieudanych utworach, warto również podkreślić dwie najlepsze kompozycje, czyli: "The Pepsi moon" oraz "Am I the dream or Am I the dreamer". "The Pepsi moon" został zbudowany w oparciu o dźwięki akustycznej gitary oraz brzmienie klawiszy, które tworzą sugestywne, oniryczne i urokliwe tło. Balladowy charakter tej piosenki przywołuje skojarzenia z dokonaniami Devendry Banharta czy A.A. Bondy. To prawdziwa i wyjątkowo soczysta wisienka na tym osobliwym torcie. Z kolei utwór "Am I the dream or Am I the dreamer" pokazuje spore możliwości tkwiące w zespole. Szybki bas, wtórująca mu gitara, zniekształcona wokaliza i głębokie oddechy saksofonu, tworzą w tym przypadku bardzo intrygującą mieszankę.
Czegoś ewidentnie muzykom zabrakło w trakcie prac nad albumem "Eyeland". Można to nazwać cierpliwością, konsekwencją, dystansem. Całkiem możliwie, że powstanie kolejnych "piosenek" było poprzedzone długimi, zbyt długimi, dniami, tygodniami, a może nawet miesiącami przerwy. Różnice w nastroju czy w podejściu do materii dźwiękowej są wyraźnie wyczuwalne. Lecz dzięki temu słuchacz mógł poznać różne oblicza i różne wrażliwości twórców ukrywających się pod nazwą The Low Anthem.
Mimo wszystko to dość dobry album, który - sprawdziłem to na własnej skórze i dlatego zwlekałem z napisaniem tej recenzji - dodatkowo zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. Są płyty, które wymagają od słuchacza nieco więcej czasu i z pewnością do nich należy "Eyeland". A takie cudne kompozycje, jak "The Pepsi moon" pozostaną na długo nie tylko w mojej pamięci. Po przesłuchaniu "The Pepsi moon" wybór Coca-Cola czy Pepsi stał się jeszcze bardziej oczywisty.

 (nota 7/10)