sobota, 24 września 2022

EERIE WANDA - "INTERNAL RADIO" (Joyful Noise Recordings) "Ucho od śledzia... panie Kramer"

 

     O Marku Kramerze wspominałem już na łamach tego bloga co najmniej kilka razy. To postać znana dla słuchaczy nieco bardziej wtajemniczonych w arkana wydawnictw muzycznych. Amerykański basista, muzyk sesyjny, a przede wszystkim aranżer i producent, który za stołem mikserskim i suwakami konsolety spędził kilka dekad. Z tych powszechnie rozpoznawalnych grup - oczywiście w kręgach muzyki alternatywnej - które Kramer wypchnął na szerokie wody, warto w tym miejscu wymienić chociażby formację Low, czy odrobinę dziś zapomniany zespół Galaxie 500. Stephen Michael Bonner, gdyż tak naprawdę się nazywa, kupił nowojorskie studio nagraniowe "Noise New York", wcześniej grał u boku Johna Zorna, a w 1987 roku założył wytwornię płytową Shimmy-Disc. Wspominam o nim dlatego, ponieważ to właśnie on pomógł naszej dzisiejszej bohaterce odnaleźć odpowiednie brzmienie dla jej najnowszej długogrającej płyty zatytułowanej "Internal Radio".



Zdaję sobie sprawę, że nie jest to najlepszy pomysł, żeby przedstawić album holenderskiej artystki, mając w pamięci ostatnie osiągnięcia naszych piłkarzy. Dla fanów narodowej reprezentacji mam taki oto prosty przekaz -"Wy, którzy to oglądacie, porzućcie wszelkie nadzieje". Odnoszę osobliwe wrażenie, że gdybyśmy zorganizowali mistrzostwa świata w piłce nożnej dla grupy wiekowej U-10, to już na tym poziomie rozgrywek byłoby widać spore różnice - kultura gry, wyszkolenie techniczne, tak zwana "inteligencja boiskowa" - pomiędzy naszymi reprezentantami, a przedstawicielami krajów, które od lat osiągają w tej dziedzinie sportu najlepsze wyniki. Potem owe różnice (przepaść) tylko i niestety się pogłębiają. I  nie ma co zbytnio utyskiwać, pomstować, załamywać głos czy ręce. Znacznie lepiej i bezpieczniej dla zdrowia skupić się, dajmy na to, na tenisie - emocje większe, a i o sukcesy ostatnio jakby łatwiej. Dla bardziej wrażliwych postaram się jednak stonować przekaz mówiąc, że Marina Tadic (nie mylić z inną popową wokalistką), to emigrantka (jaka tam ona Holenderka!), z Bośni, która w wieku sześciu lat opuściła swoją pogrożoną w zawierusze wojennej ojczyznę, i wraz z rodzicami znalazła bezpieczne schronienie w krainie tulipanów. Mniej więcej osiem lat później zakupiła pierwszą gitarę i zaczęła tworzyć własne piosenki. Potem przewinęła się przez składy kilku lokalnych i mniej znanych zespołów. Z tych wartych odnotowania grup warto wymienić Kidbug, gdzie obok Mariny grał Bobb Bruno (Best Coast), Thor Harris (Swans) i Adam Harding (Dumb Numbers). Ten ostatni zostawił swój gitarowy odcisk również na płycie "Internal Radio". Nazwa "Eerie Wanda" pochodzi od tytułu filmu, czy też mówiąc dokładniej serialu - "Eerie, Indiana". Przyznam, że nie widziałem ani jednego odcinka, ale sprawdziłem, że serial był emitowany w Polsce od 30 czerwca 2007 roku, i doczekał się nawet polskiego dubbingu. Marina Tadic debiutowała w 2016 roku albumem "Hum", ale to kolejne wydawnictwo "Pet Town" (2018) otrzymało przychylne recenzje w prasie branżowej. Warto do niego sięgnąć, żeby dostrzec różnice w podejściu do materii dźwiękowej, pomiędzy utworami stworzonymi głównie w oparciu o gitarę akustyczną (Marina otrzymała ją podczas podróży pociągiem od wiekowego pana, instrument również miał swoje lata), a tym, co wyszło spod rąk i konsolety Marka Kramera. Nie są to jakieś kolosalne rzucające się w oczy różnice, na podobieństwo tych, które dostrzegamy pomiędzy naszymi piłkarzami, a tymi, którzy reprezentują Holandię czy Belgię. W takich przypadkach gra toczy się o subtelności, drobne detale, istotne, przynajmniej  dla niektórych, szczegóły - syntezatory, elektroniczne dodatki, perkusję, bas, gitarę, chórki itd. 

Ani producent płyty Eerie Wanda - "Internal Radio", ani żaden z muzyków obecnych w studiu, nie wpadł na pomysł, żeby w ramach obowiązującej mody szczelnie opakować lekkie i delikatne piosenki Mariny Tadic. Na szczęście pozostawiono sporo miejsca dla jej głosu, który raz rozbrzmiewa swobodnie, jak w przebojowym "Sail to The Sun", czy "Long Time", żeby nieco dalej, przy okazji "Sister Take my Hand", schować się odrobinę, wycofać nieznacznie, stworzyć intymny krąg, przywołując skojarzenia z dokonaniami Julee Cruise. Ten trop serialu "Twin Peaks" nie jest taki odległy. Gitarzysta Adam Harding obecny w studiu podczas nagrywania "Internal Radio", przyjaźni się z Kimmy Robertson - aktorką, która zagrała rolę policyjnej recepcjonistki - Lucy Moran - w kultowym serialu Davida Lyncha. Na ostatniej płycie Eerie Wanda znajdziemy również nieco bardziej psychodeliczne czy refleksyjne fragmenty, subtelnie nakreślone pogranicze jawy i snu, coś pomiędzy niefrasobliwym domowym lo-fi, a celową studyjną produkcją. W takich utworach jak: "Night Walk" czy "Bon Voyage" słychać wspomnienie dawnych płyt His Name Is Alive. Pomimo, iż większość piosenek Mariny Tadic jest krótkich, a i cała płyta czasem trwania odrobinę tylko wykracza poza ramy 30 minut, udało się przykuć uwagę słuchacza, przynajmniej moją, także za sprawą zróżnicowanego nastroju oraz tempa, choć zgodnie z modus operandi Kramera dominuje "slowcore", również dzięki całkiem zgrabnym linią melodycznym, które w takim gatunki jak avant pop lub dream-pop odgrywają kluczową rolę.

(nota 7/10)


 


W dodatkach do dania głównego wybiegniemy w przyszłość, prosto do 13 stycznia 2023 roku, kiedy to ukaże się album "Prize" - Rozi Plain. Artystka powinna być znana uważnym czytelnikom bloga, z prezentowanej niedawno formacji This Is The Kit. Na solowym albumie wspiera ją koleżanka z grupy - Kate Stables, i kolejny nasz dobry znajomy Alabaster De Plume, który zagrał na saksofonie.



Pod szyldem The Coral Sea ukrywa się muzyk ze słonecznej Kalifornii - Rey Villalobos, który zaprezentuje fragment z płyty "Raincoat". O sile utworu (oraz reprezentacji w piłce nożnej), często decydują drobne detale.



Social Station to duet prosto z miasta Waszyngton, który przypomina o sobie zestawem singli. Oto jeden z nich.



And Also The Trees to weterani muzycznych dróg oraz bezdroży, obecni na scenie od ponad 40 lat. Dwa tygodnie temu opublikowali nowy album "The Bone Carver". Po tytule otwierającej całość kompozycji można wnieść, że panowie wciąż całkiem nieźle pamiętają czasy, kiedy to na mapie Europy można było znaleźć Jugosławię.



Zajrzymy do miasta Dallas, gdzie swoją ostatnią podróż odbył niegdyś prezydent J.F. Kennedy. To również stamtąd pochodzi Kennedy, tyle że Ashlyn, która działa pod nazwą SRSQ. Całkiem niedawno opublikowała płytę "Ever Crashing", (wyprodukował ją Chris Coady, znany ze współpracy z Slowdive czy Beach House), z której wybrałem przedostatni utwór. Uważajcie, refren sam wpada w ucho! Chodzę i nucę, nucę i śpiewam, śpiewam i gwiżdżę... Mam wrażenie, że nawet Henri Bergson zatańczyłby przy tej piosence...



W kąciku improwizowanym, w tym tygodniu, wybór był oczywisty. Wczoraj ukazała się znakomita płyta perkusisty Makaya McCravena - "In These Time". Podczas sesji nagraniowych artystę wsparło mnóstwo zacnych gości, także tych znanych bliżej z wpisów na tym blogu - Brandee Younger (harfa), Joel Ross (wibrafon, marimba), Marquis Hill (trąbka), czy gitarzysta Jeff Parker, którego grę możemy usłyszeć chociażby w tej kompozycji.



A ten mniej oczywisty wybór... poprowadzi nas do albumu "Carnet Imaginaire" - Celano/Badenhorst/Baggiani, z gościnnym udziałem dobrze znanego, prezentowanego na łamach bloga, pianisty Wolfreta Brederode.



 




sobota, 17 września 2022

GLORIA DE OLIVEIRA & DEAN HURLEY - "OCEANS OF TIME" (Sacred Bones Records) "CZARNE PLECY CZASU"

 

   "Czas zastępuje sam siebie, to, co przychodzi, zamazuje to, w czego miejsce przyszło, i co się oddaliło, dziś nie sumuje się z wczoraj, tylko wypiera je i odstrasza, i w tej niemal pozbawionej pamięci sferze ciągłość zaciera granice między tym, co przed, i tym, co po, wszystko stapia się w jednolitą magmę, i człowiek nie może już poznać tego, co kiedyś było możliwe, ale się nie ziściło, co zostało odrzucone i zepchnięte na bok, czego nikt nie podjął, a może właśnie próbował, lecz poniósł porażkę..."   

   

Nie bez powodu rozpocząłem dzisiejszy wpis cytatem z powieści "Tomas Nevinson" - Javiera Marisa. To był smutny tydzień, głównie z tej przyczyny, że w ostatnich dniach odszedł od nas ten znakomity hiszpański pisarz. Od dawna był moim ulubionym autorem, zdecydowanie najlepszym przewodnikiem po gęstwinach ponowoczesnego świata.  Tak naprawdę wiele razy odnosiłem wrażenie, że Marias był ze mną od zawsze. Po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością przy okazji wspaniałej książki "Serce tak białe", i doskonale pamiętam, co sobie wtedy pomyślałem. Pomyślałem wtedy, że w ten sposób do tej pory nikt nie pisał. A nie dalej jak trzy tygodnie później, już po lekturze kolejnej znakomitej powieści - fabularnie chyba najlepszej w całym bogatym dorobku - "Jutro, w czas bitwy o mnie myśl", to osobliwe odczucie stało się jeszcze bardziej  dojmujące. Przede wszystkim urzekły mnie te długie swobodnie płynące frazy, z wyraźnie wyczuwalną melodią, charakterystycznym tonem oraz rytmem, trwające choćby i stronę, lub znajdujące swój kres w postaci tak upragnionej dla wielu kropki na kartce obok. Uwiodły mnie strefy pogłębionej refleksji-dygresji, kreślonej gdzieś na marginesie głównej fabuły (w tym miejscu trzeba nadmienić, że w ostatnich latach wątki fabularne zeszły w jego powieściach na jakiś dalszy mało istotny plan; kto by się tym przejmował, z pewnością nie Marias i jego zagorzali czytelnicy). Długo pozostawałem pod wrażeniem tych meandrycznych zdań często rozpiętych pomiędzy dwoma skrajnymi biegunami znaczeń ("albo-albo"), doskonale oddających to, co zwykle rozgrywa się pod powierzchnią zdarzeń rzeczy widzialnych i słyszalnych (fluktuacje, stany kwantowe), tego rodzaju metafizycznego zachwytu, ale też zadumy i wahania, w którym ujawniała się prawda bycia, prawda tekstu, pojęta jako uosobienie greckiej "Alethei" (w ujęcia Martina Heideggera "nie-skrytość", "ukazując-skrywa"). W tych skrzydlatych słowach, które znakomicie potrafił uchwycić nasz tłumacz Carlos Marrodan Casas, odnajdywałem okruchy własnych nieporadnych myśli, spostrzeżeń, trafnych opisów tego, co rozgrywało się także za moim oknem. 

Javier Marias bardzo dużo palił. Stanowczo za dużo. Ciężki do zwalczenia nałóg utrudniał mu życie, komplikował spotkania towarzyskie i podróże, ale chyba również dzięki temu hiszpański mistrz słowa zdawał się być bardziej ludzki, z krwi i kości, a nie przesłany z odległej literackiej galaktyki. Miłośnik lodów Haagen Dazs ("Na pogrzeb do Madrytu nie pojadę, ale lody Haagen Dazs kupię" - napisał do mnie kolega na wieść o śmierci autora "Berty Isli"), fan klubu Real Madryt i starego kina, szczególnie spod znaku "noir", król wyspy Redonda, notoryczny kandydat do Nagrody Nobla, jak wiemy, już jej nie otrzyma (skandal!!), na pożegnanie zostawił dla nas felietony, które - i to jest dobra wiadomość - wkrótce ukażą się w naszym kraju. Marias był również w trakcie kończenia kolejnej powieści, ale decyzja co do ewentualnej publikacji jeszcze nie zapadła. Dwa dni po śmierci Javiera Mariasa, pożegnał się z nami inny wielki artysta, Jean-Luc Godard, do którego wczesnych filmów często wracam - "Do utraty tchu", "Żyć własnym życiem", "Pogarda", "Amatorski gang" itd.



Dlatego też dzisiejsza główna odsłona bloga będzie miała nostalgiczno-filmowy charakter. Świetnie w tej materii, uwierzcie mi na słowo, sprawdzi się najnowsza, wydana wczoraj płyta "Oceans Of Time", duetu Gloria De Oliveira i Dean Hurley. Ten ostatni to od kilku lat nadworny współpracownik Davida Lyncha. W  swoim "A Symmetrical Studio", gdzie nagrywa muzykę oraz dubbingi, zarejestrował ścieżkę dźwiękową do trzeciego sezonu serialu "Twin Peaks". Dean Hurley świetnie wyczuwa nastroje panujące w filmach amerykańskiego reżysera, i sam dobrze odnajduje się w podobnej stylistyce. Jego partnerka - Gloira de Oliveira- w tym muzyczno-oceanicznym dialogu, to aktorka, artystka wizualna i wokalistka o niemiecko-brazylijskich korzeniach. Płyta "Oceans of Time" powstawała w trybie korespondencyjnym, przy pomocy plików przesyłanych przez Ocean Atlantycki. Gloria początkowo zafascynowana była śpiewem operowym, co da się wyczuć w jej wokalizie. Lecz zamiast zostać śpiewaczką, wybrała aktorstwo, zagrała w kilku filmach, sztukach teatralnych i radiowych. Później rozpoczęła naukę na Akademii Sztuk Pięknych w Hamburgu oraz Paryżu. W 2017 roku powołała do życia jednoosobowy projekt Lovespell i opublikowała epkę "Lua Azul". Jej naturalnym środowiskiem były oniryczno-nostalgiczne krainy, pełne łagodnych swobodnie rozbrzmiewających dźwięków, stanowiących dyskretne nawiązania do prac jej ulubionego reżysera Jeana Rollina. "Niektóre piosenki przychodzą do mnie niemal całkowicie we śnie" - powiedziała w jednym z nielicznych wywiadów, żeby po chwili dodać - "Melancholia to dla mnie "radość" oddania się specyficznemu rodzajowi smutku, który sprawia, że czujesz, że żyjesz. To afirmacja życia".

W podobnym melancholijno-sennym nastroju utrzymano dwanaście piosenek wypełniających album "Oceans Of Time". Całość sugestywnie rozpoczyna wyborne intro, którego kontynuacją, a zarazem pogłębieniem jest utwór  "In Nebel". "A Shore Oh The Cosmic Sea" - to pierwsze i nie ostatnie nawiązanie do płyt Bel Canto, Cocteau Twins, This Mortal Coil. Warto w tym miejscu dodać, że to właśnie pomiędzy wierzchołkami tak nakreślonego estetycznego trójkąta będziemy poruszać się w dalszej części tego wydawnictwa. Fani starych płyt zamieszczanych sukcesywnie w dawnym katalogu oficyny 4AD znajdą tutaj dla siebie sporo dobrego. Kolejne niespieszne kompozycje oddychają kojącymi tonami syntezatorowych i gitarowych fal. Duet De Oliveira/Hurley ani przez moment nie ulega pokusie, żeby postarać się być nieco bardziej nowoczesny. Artyści przy pomocy prostych środków kreują barwne nostalgiczne pejzaże i całkiem nieźle przywołują melodykę piosenek Elizabeth Fraser. Głos Glorii de Oliveira również korzysta z rozwiązań i stylu zaproponowanego przez wokalistkę grupy Cocetau Twins. Dominują długie wysokie rejestry, szkoda tylko, że w dodatkowych liniach  wokalnych, na poziomie zaplecza czy chóru, nie dzieje się odrobinę więcej. Ktoś powie, że to bezpieczne wydawnictwo, i w żadnym momencie nie wykracza poza dobrze znane już rejony. Pewnie będzie w tej opinii sporo racji. Czasem jednak dobrze jest powspominać nie tak odległe czasy w miłym towarzystwie. Niepublikowana do tej pory kompozycja Elizabeth Fraser zatytułowana "All Flowers In Time Bend Toward The Sun", którą napisała wspólnie z nieodżałowanym Jeffem Buckleyem, to niejedyna, którą warto zapamiętać na dłużej z tego albumu.

(nota 7.5/10)

  


Postaram się, przynajmniej początkowo, utrzymać podobny nastrój. Zajrzymy na płytę grupy Holy Fawn - "Dimensional Bleed", która ukazała się niedawno, i która zebrała dość skrajne recenzje w prasie muzycznej. Wybrałem taką oto urokliwą kompozycję.



Jay-Jay Johanson na 30 września przewidział premierę swojego nowego albumu zatytułowanego "Portfolio".




Niedawno prezentowani na łamach bloga Shabason/Krgovich nie próżnują. 7 października opublikują najnowszy album "At Scarmauche". 



21 października ukaże się nowa płyta brytyjskiej grupy Dry Cleaning - "Stumpwork".



Dawno nie słyszałem zespołu Suede. Jest do tego wyśmienita okazja, oto wczoraj ukazała się ich najnowsza płyta zatytułowana - "Autofiction", która zbiera całkiem pochlebne recenzje.



Przed Wami jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni, do której regularnie powracam. Australijski duet Mick Turner oraz Helen Franzmann (McKisko), czyli Mess Esque w kompozycji zatytułowanej "Liminal Space".



W kąciku improwizowanym zacni goście. Prześliczna Jean Seberg, Jean Paul Belmondo, Jean-Luc Godard (fragment filmu "Do utraty tchu"), oraz Chet  Baker.






sobota, 10 września 2022

CHIP WICKHAM - "CLOUD 10" (Gondwana Records) "Roger That"

 

    Postać Rogera Chipa Wickhama jest bardzo słabo znana nawet dla tych, którzy mają w zwyczaju uważnie oglądać okładki płyt, żeby sprawdzić, kto pojawił się w studiu podczas sesji nagraniowych. Nasz dzisiejszy bohater gościł we wnętrzu niejednego studia, aktywnie uczestniczył w rejestracji wielu albumów, reprezentujących różne gatunki muzyczne, od jazzu począwszy, przez funky, a na soulowych produkcjach skończywszy. Jednak żadna z tych płyt nie zdołała wypłynąć na szerokie wody, chociażby mizernej popularności. Długo to trwało, zanim "Chip" wreszcie postanowił wybić się na niepodległość, porzucić bezpieczne wdzianko muzyka sesyjnego i podpisać wydawnictwo tylko i wyłącznie własnym nazwiskiem. Z nadmorskiego Brighton przeniósł się do Manchesteru, nie tylko po to, żeby studiować, ale również, żeby rozwijać się jako artysta. To w mieście słynnych klubów piłkarskich poznał był Andy Votela, członków zespołu Nightmares On Wax, współpracował z prezentowanym na łamach bloga Dwightem Trible, i zapomnianym już dziś Badly Drawn Boyem, grał w orkiestrze kierowanej przez Craiga Charlesa - The Fantasy Funk Band. Spotkanie Z Matthew Halsallem i Natem Birchallem zaowocowało zacieśnieniem współpracy z tym pierwszym. Nic więc dziwnego, że Wickham pojawił się w składzie, który nagrał debiutancki album szefa oficyny Gondwana Records - "Sending My Love". Dalszą część biografii wypełniają podróże, jak ta do Hiszpanii, gdzie w mieście Madryt Roger Chip Wickham mieszkał przez dziesięć lat, założył tam grupę The Fire Eaters oraz The Madrid All-Stars, żeby ostatecznie przenieść się do stolicy Kataru. Zadebiutował w 2017 roku krążkiem "La Sombra", w tamtym okresie funkcjonował przede wszystkim jako flecista, i właśnie to był jego podstawowy oraz najchętniej używany instrument. Pozostawał pod wielkim wrażeniem gry Harolda Naive'a, słuchał płyt z udziałem Rolanda Kirka, pasjonował się jazzem modalnym oraz jego duchową odmianą, przyglądał się bliżej dokonaniom Pharoaha Sandersa i Yusefa Lateefa, któremu dedykował kompozycje "Mighty Yusef", zamieszczoną na wydawnictwie "Blue to Red" (2020). W maju tego roku przypomniał o sobie epką zatytułowaną "Astral Traveling", stanowiącą próbę reinterpretacji nagrań Lonnie Listona Smitha z 1973 roku.

Szkoda, że nagrań z tej epki Wickham nie zdecydował się dołączyć do najnowszej dość krótkiej płyty "Cloud 10". Przyznam, że po przesłuchaniu tej ostatniej odczuwam pewien niedosyt. Chip Wickham pokazuje się tutaj jako przyzwoity kompozytor i niezły instrumentalista. To, co w pewnym sensie ratuje ten album, to jego różnorodność brzmieniowa oraz wiążąca się z tym obecność zaproszonych do studia gości. Na marginesie dodam, że "Estudios Brazil" mieszczące się w Madrycie, jest wyposażone w sprzęt analogowy. Przyjaciółka i stała współpracowniczka, harfistka Amanda Whiting (wydała w tym roku płytę "Lost In Abstraction"), w wyróżniającej się odsłonie zatytułowanej "Winter", świetnie odmalowała zimowy pejzaż, przy udziale perkusjonaliów oraz fletu. "Tubby Chase" pulsuje rwanymi, krótkimi akordami fortepianu, za którym zasiadł Phil Wilkinson. "Dark Eyes" - to miniatura, jak żywcem wyjęta z filmu noir. W "Lower East Side" w roli głównej znów mamy flet, pełen barw, ilustracyjny... i ... nagle urywający swoją opowieść. Reżyser dźwięku, z sobie tylko znanych powodów, zdecydował się wyciszyć to nagranie przed upływem trzech minut. "Stratosphere" brzmi jak nowy klasyk godnie reprezentujący szyld oficyny Gondwana Records, także za sprawą gry wibrafonisty Tony'ego Risco.

 Szybko mija czas w towarzystwie płyty "Cloud 10". To prawda. Być może nawet za szybko. W jej poszczególnych fragmentach nie znajdziemy, ani zapierających dech w piersiach solowych popisów, ani barwnych dialogów czy raptownych stylistycznych zwrotów. To, co z nami zostaje po przesłuchaniu tego krążka, to pewien specyficzny nastrój, sugestywna aura, którą raz lepiej, raz gorzej, udało się wyczarować przy pomocy: fletu, saksofonu, harfy, wibrafonu, flugelhornu, fortepianu oraz perkusji, za zestawem której świetnie się odnalazł Jon Scott, znany ze składu Mulatu Astatke. A wspomniany przeze mnie wcześniej niedosyt, cóż... pewnie pozostanie. Zawsze można spróbować nieco go rozmazać, wracając do albumu "Cloud 10" po raz kolejny.

(nota7/10)

 


Wczoraj ukazała się zapowiadana przeze mnie płyta "Earth Visions Of Water Spaces" żeńskiego duetu Tan Cologne, rodem ze stanu Nowy Meksyk. Wybrałem dla Was taką oto kompozycję.



Hermanos Gutierrez nie mieszkają obecnie w stanie Nowy Meksyk, tylko w Zurychu, gdzie wraz z szefem wytwórni "Easy Eye Sound" - Danem Auerbachem - 28 października opublikują album "El Bueno Y El Malo".



Sporo nowości płytowych ukazało się w piątek. Jedną z nich jest album "The Dance" wokalistki Nicole Schneit, ukrywającej się pod szyldem Air Waves, z gościnnym udziałem Cassa McCombsa, Skylera Skjelesta (z grupy Fleet Foxes), czy Luke'a Templa.



Z Harrogate w Anglii pochodzi Niall Summerton, który kilka dni temu podzielił się ze światem takim oto singlem.



Odrobina gitar z Manchesteru, który, jak widać i słychać, nie rozbrzmiewa tylko "duchowym jazzem". Właśnie z tego miasta pochodzi grupa Gorgeous Bully, która niedawno opublikowała album "Paint".


Z Los Angeles w stanie Kalifornia pochodzi kolejny żeński duet OHMA, który wczoraj wydał album zatytułowany "Between All Things".



W kąciku improwizowanym fragment niedawno wydanej płyty "The Path", kanadyjskiej formacji The Cookers Quintet.





sobota, 3 września 2022

PIANOS BECOME THE TEETH - "DRIFT" (Epitaph Records) "Kyle przestał krzyczeć"

 

    Dobre wieści z obozu grupy Pianos Become The Teeth są takie, że Kyle Dufrey, wokalista, autor tekstów i klawiszowiec amerykańskiej formacji, wreszcie przestał krzyczeć do mikrofonu. Nie wierzycie? Wystarczy posłuchać najnowszej płyty zatytułowanej "Drift", i zestawić ją najlepiej z debiutem "Old Pride" (2009). Tej pierwszej, dopiero co wydanej płyty, słucha się z dużą przyjemnością, od samego początku, aż po ostatnie niespieszne takty "Pair", wybrzmiewające ciepłym nieco rozmytym brzmieniem gitar. Kwintet z miasta Baltimore najwyraźniej dojrzał przez cztery lata, które upłynęły od ich ostatniego krążka "Wait For Love". Muzycy doszli do wniosku, że emocje można wyrażać na wiele różnych sposobów, nie tylko przez podkręcone do granic gitarowe wzmacniacze oraz mało subtelną wokalizę, przy okazji której autor warstwy lirycznej kierował swoje pretensje i żale pod adresem obojętnego jak zwykle świata. 
Nie odkryję Ameryki, kiedy powiem, że głośnym krzykiem można coś oznajmiać lub zagłuszać, próbować kogoś zastraszyć albo wywrzeć na kimś presję, to prawda. Można również starać się coś zamaskować, jakże często własne braki, wady i uprzedzenia, niekiedy wynikające z tych ostatnich niezrozumienie. Krzyk czy bunt to przywilej młodości, która nieraz utrzymuje, że reguły i prawa są także po to, żeby je kontestować i zmieniać. Oby na lepsze. Podniesiony rozpaczliwy ton czasem dobywa się też z dojrzałej piersi, pokrytej tu i ówdzie pierwszymi siwymi włosami. Pewnie każdy z nas całkiem nieźle pamięta lament naszego byłego już parlamentarzysty, który wyjątkowo obco i nieswojo poczuł się przed laty na pokładzie samolotu niemieckich linii lotniczych (Ach, ci Niemcy...). Kto wie, może były to pierwsze, jeszcze nieśmiałe, próby niezbyt udanych, jak się potem okazało, negocjacji, w sprawie 6 bilionów złotych, z których to przekazaniem nasi zachodni sąsiedzi zwlekają od ponad pół wieku (a inflacja wciąż rośnie). Póki co, zamiast reparacji wczoraj w obiegu pojawiła się seria znaczków okolicznościowych. Ciekawe, czy będzie cieszyła się powodzeniem i znajdzie dla siebie miejsce w klaserach naszych sąsiadów mieszkających za granicą zatrutej Odry. 
Mam nadzieję, że członkowie grupy Pianos Become The Teeth aż tak wielkich zobowiązań nie mają. Przez szesnaście lat obecności na scenie zdołali pokonać sporą drogę, samochodem i pieszo, symboliczną i osobistą - Dufrey wstąpił był w związek małżeński, doczekał się potomka i następcy tronu. Oby nie Edypa. Od bezkompromisowej punkowo-hardcorowej kapeli przeszli do miejsca, w którym docenia się żmudną pracę w studio oraz poszukuje się intrygującego brzmienia. Z pewnością pomógł im w tym producent - Kevin Bernsten. "Kevin wie, kim byliśmy dawniej, a kim jesteśmy obecnie. Naprawdę chciał eksperymentować i próbować wszystkiego w studiu" - oświadczył Kyle Dufrey, a jego kolega z formacji, gitarzysta Mike York, dodał - "Zawsze będę uważał swój zespół za grupę punkową. Różnica polega na tym, że obecnie już nie krzyczymy na ciebie".



Przy okazji pierwszego przesłuchania albumu "Drift" rzucają się w uszy zgrabne melodie, ciekawie zaprojektowane gitarowe faktury, przyjemnie rezonujący głos wokalisty, niezłe tempo akcji oraz realizacja i praca zestawu perkusyjnego, za którym zasiadł David Haik. Ta podstawa rytmiczna, podkreślmy raz jeszcze, całkiem nieźle nagrana, co w przypadku zespołu o tak drapieżnej przeszłości, nie jest oczywistością - przypomina w kilku fragmentach sposób, w jaki perkusja brzmi zazwyczaj w grupie Radiohead. W moim ulubionym utworze na płycie, czyli "Easy", bez trudu znajdziemy więcej podobieństw do załogi dowodzonej przez Thom'a Yorke'a - chociażby chóralny zaśpiew, ozdobniki gitar, nostalgiczny nastrój, który przewija się przez wiele innych odsłon albumu "Drift". Gdybym miał wprost porównać kompozycję "Easy" do konkretnej piosenki Radiohead, wybrałbym cudowną i niezapomnianą "Wierd Fishes/Arpeggi". Z kolei w utworze "Skiv" zamiarem twórców, jak sami to przyznali, było stworzenie klaustrofobicznego efektu. W brzmieniu gitar panowie szukali czegoś, co znaleźli na kultowym albumie "Dummy" - Portishead. Podczas prac w studio nagraniowym muzycy chętnie sięgali po rozmaite analogowe wzmacniacze z minionej epoki ( Ampeg B-18X), czy efekty, jak chociażby Echoplex, popularny w latach sześćdziesiątych, jego twórcą był Mike Battle (1959), poza tym wykorzystali sekcję smyczkową, waltornię i saksofon. 

W założeniach album miał przypominać nastrojem jedną piosenkę, którą podzielono na dziesięć spójnych części. Jedynym wyłomem od tej zasady okazał się być "Hate Chase", banalnie prosty, skrzący się od punkowej energii, zawierający coś na kształt wspomnień z dawnej burzliwej przeszłości. Od samego początku, czyli od udanego "Out Of Sight", bardzo łagodnego wprowadzenia w klimat dominujący na tym wydawnictwie, artyści z Baltimore konsekwentnie rozwijali idee rozciągniętej w czasie jednej nastrojowej piosenki. Co ciekawe, osiągnęli ten cel, różnicując zarówno tempo akcji, jak i napięcie, co nie jest takie proste. Przebojowy "Genevieve" znów odrobinę przypomina dawne szlagiery Radiohead, chociaż sposób śpiewania Kyle'a Dufrey'a, także za sprawą delikatnego vibrato, czy sympatycznego załamywania się niektórych głosek, może kojarzyć się z wokalizą Morrisseya. "The Tricks" ma w sobie coś z energetycznego debiutu Interpolu. "The Days" rozmyślnie osadzono w ramionach grubego sprężystego basu, zaś w "Mouth" udało się stworzyć głęboką i dobrze zagospodarowaną przestrzeń. Członkowie Pianos Become The Teeth nie gnają już na łeb, na szyję, na złamanie karku, w myśl dewizy obowiązującej także w niemieckim kinie porno: "Szybciej, mocniej, głośniej !!". Potrafią stworzyć kontrapunkty,  zwolnić na chwilę, znaleźć moment odbicia, strefy pogłębionej refleksji. I chwała im za to. Album "Drift" to nie tylko spory krok w rozwoju amerykańskiego zespołu, ale również jego pierwsza poważna i dojrzała emanacja.

(nota 7.5/10)

 


Kącik deserowy zaczniemy od fragmentu płyty, która ukazała się wczoraj. Album "Sides" duetu Lean Year doczekał się już jednej niezbyt pochlebnej recenzji, co nie oznacza, że nie warto się nad nim pochylić. Znalazłem na nim dla siebie taką oto uroczą kompozycję.



Dzięki uprzejmości oficyny Joyful Noise Recordings 23 września ukaże się płyta Eerie Wanda zatytułowana "Internal Radio". Przyznam, że czekam na premierę tego wydawnictwa.



"Pulse Of The Early Brain" nieodżałowanej grupy Stereolab to kolejny zbiór mniej znanych singli oraz nagrań sprzed lat.



Pod koniec sierpnia ukazała się płyta francuskiego wokalisty Jerome Miniere - "La Melodie, La Fleuve & La Nuit". Najbardziej polubiłem utwór ukrywający się pod numerem trzecim.



Kolejna odsłona nadchodzącej powoli nowej płyty "How Do You Burn" grupy The Afghan Whigs.



W dzisiejszym wpisie pojawiła się zarówno nazwa tej kompozycji, jak i tego zespołu, musi więc zabrzmieć ten wyjątkowy, szczególny dla mnie utwór.



Skoro przenieśliśmy się na Wyspy Brytyjskie, warto wspomnieć o kolejnej jazzowej załodze z Londynu. Grupa Robohands i fragment ich ostatniej wydanej niedawno płyty "Violet".



30 września ukaże się najnowsza płyta The Bad Plus - "Motivations II", z gościnnym udziałem Bena Mondera oraz Chrisa Speeda. Nagranie zapowiadające to wydawnictwo smakuje wybornie.