środa, 29 kwietnia 2020

RAIN SULTANOV - "INFLUENCE" (Ozella Music) "Podziękowania z okazji urodzin"

   Sporo ciekawych płyt ukazało się w ostatnich kilkunastu dniach, co jako autor tego bloga odczułem na skórze i w uszach. O ile możliwości odsłuchowe jakieś tam posiadam (zdaje sobie sprawę, że do specjalistów w tym fachu  - spędzających po 8, 10, 12 godzin dziennie przy płytach - wiele mi brakuje; moim zdaniem to stępia wrażliwość, ale to temat na inną dyskusję), o tyle na szerszą, chłodną analizę na łamach bloga czasu zwykle pozostaje niewiele. A pisać o ważnych  tytułach warto, a nawet trzeba, szczególnie jeśli te nie znalazły się w zaklętym kręgu zainteresowań brytyjskich czy amerykańskich recenzentów, którzy, tak przynajmniej im się wydaje, rządzą i dzielą na rynku muzycznym, a jakże często zamiast poszukiwać oryginalnych wydawnictw, po prostu inspirują siebie wzajemnie... do podobnych wyborów, opinii, ocen... itd.

Bo jak tu nie napisać, o najnowszej propozycji ulubionego azerskiego saksofonisty zatytułowanej "Influence", skoro poświęciłem temu artyści sporo słów, a dokładnie mówiąc, dwie recenzje, przy okazji wydania "Inspired By Nature" i "Cycle". Ostatni album Raina Sultanova ukazał się całkiem niedawno, nakładem oficyny Ozella Music, a został nagrany w legendarnym Rainbow Studio w Oslo.  Można ten krążek potraktować także jako prezent urodzinowy, bowiem twórca jazzowego festiwalu w Baku 29 kwietnia skończył 55 lat. Z tej okazji i tym wydawnictwem postanowił podziękować swoim wielkim mistrzom, którzy na różnych etapach artystycznego rozwoju wywarli na niego wpływ (stąd tytuł "Influence"). Pośród tego zacnego grona znaleźli się: Michael Brecker, w którego nagrania Rain Sultanov zasłuchiwał się jako młody chłopak. To właśnie jemu dedykowany został: "I'll Never Forget You, Mike". Wyrazy i jazzowe frazy podziękowań dla Milesa Davisa zawiera "I Know, That You'll Never Come Back", Jaco Pastorius otrzymał utwór "Morning Flight", a Dexter Gordon - "Solaris". Pozostali dwaj ważni dla azerskiego saksofonisty twórcy wymienieni z nazwiska to: Joe Zawinul oraz jeden z moich ulubionych trębaczy Kenny Wheeler. Pewnie nie tylko ja dostrzegam podobieństwa w stylu gry - choć na dwóch różnych instrumentach - pomiędzy Wheelerem, a Sultanovem.

"Nie próbowałem odtwarzać muzyki, która byłaby podobna do tego, co robili (ulubieni twórcy). Po prostu rozwinąłem kompozycję na cześć  jednego z moich idoli. Każdy z nich dał mi nowe spojrzenie, nową miłość, nowe emocje" - tyle Rain Sultanov.
Album "Influence", jak nie trudno się domyśleć, to kolejna odsłona "jazzowej krainy łagodności". W poszczególnych  utworach pojawiają się barwne muzyczne krajobrazy, stworzone przy pomocy subtelnych tonów saksofonu, fortepianu oraz kontrabasu. I tym razem azerskiego artystę dzielnie wspierał nasz dobry znajomy z poprzednich wydawnictw, pianista Isfar Sarabski, a także szwedzki basista Nils Olmedal. Gościem specjalnym był Dagobert Bohm, który kompozycje "Behind The Sky" i "Morning Flight" okrasił partiami gitary. To właśnie on w 1999 roku założył oficyne Ozella Music, gdzie jako pierwszy album wydał, jakżeby inaczej, własny krążek "Circle Around". Jeśli chodzi o płytę "Influence" dwóch rzeczy, moim zdaniem, odrobinę zabrakło. Po pierwsze, nieco bardziej wyrazistych, charakterystycznych  tematów, które właśnie w takim spokojnym, wyrafinowanym graniu stanowią o jego sile i fundamentach. Po drugie zaś, w tych, w gruncie rzeczy podobnych do siebie, kompozycjach, nie ma już tak sugestywnego spotkania europejskiej tradycji z wątkami kultury azerskiej, co było atutem i znakiem rozpoznawczym płyty "Inspired By Nature". Posłuchać warto, a jeśli ktoś lubi dokonania Raina Sultanova, to nawet trzeba.
Ps. Drogiemu Solenizantowi gratulujemy najnowszego wydawnictwa i życzymy samych sukcesów.

(nota 7.5/10)










piątek, 24 kwietnia 2020

FEBUEDER - "TOMALIN HAS ETCHED IN" / OTHER LIVES - "FOR THEIR LOVE" (ATO Records) "Fantazyjne kapelusze, znajomy szept i urokliwe piosenki"

    I oto przed nami obiecana wizyta w Ascot, ale nie będziemy obstawiać wyścigów konnych, ani nie będziemy również świadkami rewii zapierających dech w piersiach kapeluszy. Tak się złożyło, że z Ascot pochodzi grupa Febueder, założona w 2011 roku przez trzech szkolnych kolegów. "Było nas trzech, a teraz pojawił się czwarty. Nie spodziewaliśmy się, że ta ściśle określona liczba powiększy się kiedykolwiek: etap nowych przymierzy i przyjaciół dawno minął, my zaś wyobrażaliśmy już sobie ucieczkę ze szkoły w prawdziwe życie" - napisał w tym samym 2011 roku Julian Barnes, w mistrzowskim "Poczuciu kresu". Członkowie formacji Febueder mogliby sparafrazować te słowa w stylu: "Było nas trzech, a teraz pozostało dwóch" - bowiem na początku działalności szeregi grupy opuścił Lato Henry Gill.

Aż dziw bierze, że przez te dziewięć lat duet Kieran Godfrey (multiinstrumentalista, śpiew ) i Samuel Keysel (perkusja), nie doczekał się pełnowymiarowego wydawnictwa. Nielicznym fanom przypominali o sobie, wydając kolejne single oraz epki: "Soap Caru", "Smithereen Display", "Al a Hoax", "Lilac Lame", "From An Album" (2017). Szczególnie to ostatnie wydawnictwo, chociażby tytułem, mogło sugerować, że wkrótce dostaniemy do rąk coś więcej niż zestaw czterech lub pięciu utworów. Z drugiej jednak strony, jak wielokrotnie podkreślałem na łamach tego bloga, bardzo szanuje właśnie taką uczciwą, również dla samych artystów, postawę.
Przyznam, że czekałem na ten debiutancki album - systematycznie wklejałem na moim profilu facebookowym kolejne single (teledyski) zapowiadające jego premierę - ale nie spodziewałem się, że na płycie znajdzie się aż 16 utworów. To Kieran Godfrey uparł się, że na krążku musi - "musi, bo się udusi" - znaleźć się minimum 12 piosenek. Wyobrażam więc sobie, że podczas układania playlisty tego upragnionego debiutu, w pewnym kluczowym momencie padło hasło: "Ok, drogi kolego, wrzucamy wszystko, co mamy" - a takie posunięcia nie zawsze przynoszą dobre efekty.
Ok, drogi kolego, troszkę się czepiam..., ale gdyby najnowsze wydawnictwo Febueder miało cztery, pięć utworów mniej, płyta jako całość w ogóle by na tym nie ucierpiała, wręcz przeciwnie. Można potraktować te dodatkowe utwory jako tak zwane "bonus tracki", albo powiedzieć sobie, że:" dobrego, drogi kolego, nigdy za wiele".
To, co od razu zwróciło moją uwagę, to charakterystyczne linie melodyczne, przywołujące nieco "skandynawskiego ducha", może nie Kings Of Convenience - którzy jak mogą, tak odwlekają premierę nowej płyty (The Whitest Boy Alive wydał niedawno nowy singiel "Serious", Erlend Oye współpracuje ostatnio z La Comitvą) - ale zdecydowanie bardziej Efterklang, Liima, Sin Fang, Peter Broderick, Beirut, itp. Owe charakterystyczne, zapadające w pamięć melodie są w dodatkowo intrygująco opakowane - niczym  głowy dam, które z dumą prezentują fantazyjne kapelusze podczas wyścigów konnych w Ascot - co sugeruje, że niemal na każdą kompozycję członkowie duetu mieli oddzielny pomysł (bogactwo użytych instrumentów, ciekawe perkusjonalia itd). Dominują krótkie ok. 3 minutowe utwory, gdzie w tekstach często powtarza się kilka fraz (melodyjny zaśpiew). Również barwa głosu wokalisty - Kierana Godfreya z pewnością należy do plusów. Wszystko to razem sprawia, że do niektórych piosenek po prostu chce się wracać.  Przebija z tych 16 kompozycji - wyrażająca się także poniekąd w ich liczbie - zarówno radość, jak i pragnienie tworzenia, chęć, czy nawet wewnętrzna konieczność, pokazania światu: "Oto jesteśmy!", "Tak, to my!" , mamy nowe pomysły i sposoby na zaznaczenie własnej obecności.
"Tymczasem byliśmy spragnieni książek, seksu, merytokracji, anarchii. Wszelkiego rodzaju polityczne i społeczne systemy wydawały się nam skorumpowane, a jednak nie zamierzaliśmy rozważać jakiejkolwiek alternatywy z wyjątkiem hedonistycznego chaosu" - Julian Barnes - "Poczucie kresu".

(nota 7.5/10)




    Druga propozycja to czwarty w dorobku, a nagrany po pięciu latach przerwy, album "For Their Love" amerykańskiej grupy Other Lives. Muzycy z Oklahomy w odróżnieniu od brytyjskich debiutantów mają już nieco bardziej  ugruntowaną pozycję w alternatywnym półświatku - pomogły im wspólne koncerty z Radiohead, występy u boku Bon Iver. Bardzo lubię ich wydawnictwo z 2011 roku (znów ta data, przypadek?), zatytułowane "Tamer Animals", które długo gościło w moim odtwarzaczu, ciesząc spragnione wrażeń uszy.
   Część członków formacji zaczynała pod nazwą Kunek, dając o sobie znać indie-rockowym albumem "Flight Of The Flynns". Jednak dopiero krążkiem "Tamer Animals" zjednali moją przychylność. W  tamtym okresie przyciągali uwagę słuchaczy smakowitymi aranżacjami, które wypełniały gustowne ornamenty (fagot, klarnet, wiolonczela, trąbka, waltornia itd.), zdradzające inklinacje kompozytorskie ich twórcy - Jesse'a Tabisha. Wokalista i gitarzysta grupy słuchał wtedy dużo współczesnej klasyki, wśród inspiracji wymieniał między innymi dokonania Philipa Glassa... oraz ścieżki dźwiękowe Ennio Moricone. W tamtym czasie wiele utworów w wersji pierwotnej powstało na komputerze, w oparciu o program do orkiestracji. Tekst zaś najczęściej przelewały się na papier w trakcie długich podróży furgonetką, pomiędzy jednym koncertem, a kolejnym występem przed publicznością.

O ile poprzednie wydawnictwo grupy "Rituals" (2015), było drobnym ukłonem w stronę nowoczesnego brzmienia (większe wykorzystanie elektroniki i studyjnych zabawek), o tyle najnowsza propozycja "For Their Love" stanowi swoisty powrót do indie-folkowych korzeni. Możemy się o tym przekonać słuchając dobrego otwarcia, ballady "Sound Of Violence", która aranżacją i wykonaniem przywołuje ducha krążka "Tamer Animals". Znów poszczególne dźwięki płyną łagodnie od taktu do taktu, łącząc się w urokliwą melodię, którą podkreśla wokaliza Jesse'a Tabisha (w chórkach usłyszymy Kim Tabish oraz Josha Onstotta). "Lost Day" i "Cops" nawiązują lub przywołują skojarzenia ze starym dobrym The National. Moją ulubioną kompozycją od pierwszego przesłuchania stała się "All Eyes/For Their Love" - specyficzny filmowy charakter udało się uzyskać dzięki orkiestracji, pokazując tym samym, wspomniany już wyżej, talent kompozytorski autora. "Dead Language" zaśpiewany został w nastroju Leonarda Cohena, a "Nites Out" ma potencjał przeboju.
I tym razem w tekstach Tabish nie stroni od społeczno-politycznych refleksji, nie ukrywa również swoich sympatii, nosząc na kurtce nalepkę z podobizną Bernie Sandersa. Nowy album wiąże się również z przeprowadzką - wokalista wraz z żoną opuścili rodzinne miasteczko Stillwater (Oklahoma), i przenieśli się do Cooper Mountain Nature Park, gdzie wnętrze góralskiej chaty (widocznej na okładce płyty i w teledysku), zaadaptowano na potrzeby studia nagraniowego "A-Frame". Tabish ceni sobie etykę pracy, powolne i żmudne dokładanie oraz rozbudowywanie kolejnych akordów, u podstaw którego zawsze leży linia melodyczna. Podkreśla również, jak ważny w jego twórczych dokonaniach jest element tajemnicy, niepewności. "Bez tego, co nieznane, bez możliwości popełnienia błędu, nie byłoby to takie ekscytujące. Gdybyś dokładnie wiedział, co robisz, zabrałoby to całą frajdę".
Pamiętam jak przed laty jeden z recenzentów napisał o płycie "Tamer Animals", że brzmi niczym: "Znajomy szept dawnego przyjaciela". Po wysłuchaniu krążka "For Their Love" mam nieodparte wrażenie, że znów słyszę ów znajomy szept.

(nota 8/10)







A na koniec moje ulubione cudeńko "All Eyes/For Their Love" i tradycyjne życzenia smacznego!




niedziela, 19 kwietnia 2020

JAMAEL DEAN - "OBLIVION" (Stones Throw Records) "Młodzi i piękni"

     Dziś w programie na dobry początek prawdziwa petarda, bukiet egzotycznych kwiatów oraz zapowiedź wizyty w Ascot (hrabstwo Berkshire), w kolejnej odsłonie bloga. Jednak zanim dotrzemy do Ascot poświęcimy chwil kilka Spiritual Jazz, który to nurt w ostatnich latach przeżywa swój renesans. "Młodzi gniewni", szukając własnej artystycznej drogi, chętnie sięgają do bogatej tradycji - a że jest w czym wybierać, jest i również co reinterpretować. Niektórzy dość szumnie obwołali się "odnowicielami jazzu", choć, kiedy słyszę kolejne płyty przedstawicieli tego gatunku, szczególnie te pochodzące z Wysp Brytyjskich czy zza oceanu, to z całą mocą mogę stwierdzić, że JAZZ żadnych "odnowicieli" nie potrzebuje, gdyż ma się więcej niż dobrze. Dowód (kolejny) - najnowsze wydawnictwo Jamaela Deana, zatytułowane "Oblivion". Trzy kompozycje, 30 minut muzyki, ale jakiej!! Szczególnie utwór otwierający całość - "People Of The Moon" zrobił na mnie ogromne wrażenie i towarzyszy mi niemal bez przerwy od kilku dni. Zachwyca mnie w nim wszystko - dojrzałość frazy, swoboda grania, radosny flow, interakcje, budowanie przestrzeni, którą udało się wykreować pod kierownictwem 21-letniego pianisty (sic!), Jamaela Deana.

Pomimo wyjątkowo młodego, jak na świat muzyki improwizowanej, wieku amerykański pianista jest już całkiem dobrze znany. Zdążył już wystąpić u boku Thundercata, Miguela Atwood-Fergusona (który pojawił się również na tym krążku), Carlosa Nino (to on poznał dzisiejszego bohatera z szefami wytwórni Stones Throw Records) oraz ze wspomnianym wyżej "odnowicielem jazzu", Kamasi Washingtonem (Dean figuruje na liście płac albumu "Heaven and Earth").
Przygodę z klawiaturą zaczynał w wieku 9 lat, kiedy w jego rodzinnym domu pojawił się syntezator Yamaha. Młody Jamael początkowo grał wszystko, co wpadło w jego uszy, żeby jakiś czas później zacząć pobierać profesjonalne lekcje nauki gry na fortepianie. Miłością do muzyki zaraził go dziadek - Donald Dean, ni mniej, ni więcej, perkusista jazzowy, który zagrał w grupie Les McCanna, chociażby na albumie "Swiss Movement", będącym zapisem występu z 21 czerwca 1969 roku na festiwalu w Montreux. To dziadek podsuwał młodemu pianiście kolejne albumy, zabierał na koncerty. W ubiegłym roku ukazał się ciepło przyjęty debiut Jamaela Deana - "Black Space Tapes", a w miniony piątek nieco krótsze wydawnictwo - "Oblivion". Kompozycje na nim zawarte zostały napisane podczas pobytu artysty w Stoctkon, w pięknych, dodajmy, okolicznościach przyrody, w górze leniwie przesuwały się obłoki chmur, w dole cicho szemrała rzeka.
Zarówno na poprzednim, jak i na ostatnim krążku, Jamael Dean w tytułach poszczególnych kompozycji nawiązuje do kosmologii joruba. I tak mój ulubiony "People Of The Moon" zdaniem artysty mówi o pamięci i łączeniu się z własnymi korzeniami. W tradycji, w której wzrastał Dean, niemowlęta symbolizują reinkarnacyjne wcielania przodków, bliska jest również "idea powrotów", stąd w poszczególnych kompozycjach powracają kolejne motywy, frazy, zdania, poszerzone i wzbogacone swobodnymi improwizacjami. W utworze "Omi Eje Ota" - "Omi" oznacza wodę, "Eje" oznacza krew, "Ota" zaś wroga, muzyka ma symbolizować walkę z mrocznymi siłami, szczególnie w drugiej części improwizacje grupy przybierają kształt psychodeliczno-jazzowej orgii (!!). Pośród artystów, których Jamael Dean zaprosił do współpracy, znaleźli się: Aaron Shaw (saksofon tenorowy), Devin Daniels (saksofon altowy), Zekkereyaa El-Magharkel (puzon), Chris Palmer (bas), Tim Angulo (perkusja). Wokalnie udzieliła się Sharada Shashidhar, której talent najbardziej dał o sobie znać w kompozycji zamykającej całość "Old Ways/Infant Eyes" (druga część to nawiązanie do klasyka Wayne Shortera), gdzie w długich partiach towarzyszy jej tylko sam fortepian.
Niewątpliwie przyszłość należy własnie do takich muzyków jak Jamael Dean.

(nota 8/10) 









     Druga dzisiejsza propozycja to longplay Svena Wunder - "Eastern Flowers" (w oryginale "Dogu Cicekleri"). To pierwsza reedycja albumu, który w wersji winylowej ukazał się latem ubiegłego roku, w zawrotnym nakładzie 300 egzemplarzy, które rozeszły się jak świeże bułeczki. Choć może w tym wypadku powinienem powiedzieć, że jak świeże kwiaty, o egzotycznych, orientalnych woniach, gdyż tytuły poszczególnych kompozycji bezpośrednio odnoszą się do nazw kwiatów. O Svenie Wunder i jego załodze wiadomo niewiele, ponieważ pilnie strzegą swojej prywatności. Muzyka, którą zaproponowali na debiucie fonograficznym to urokliwe pogranicze tureckiej psychodelii (jazz-rock, jazz-funk), i spaghetti westernów. Każda kolejna odsłona tej płyty to następna opowieść, bogato ilustrowana (sitar, ud, klarnet, trąbka itd.) i smakowicie podana. Album stylistycznie dobrze koresponduje z innym krążkiem omawianym na łamach tego bloga jakiś czas temu - Kit Sebastian - "Mantra Moderne". Dla fanów tego wydawnictwa, album "Eastern Flowers" to pozycja obowiązkowa.


(nota 7.5/10) 










poniedziałek, 13 kwietnia 2020

THE MYSTERY PLAN - "ZSA ZSA" (Ten Millimeters Omega Recordings) "Dotyk producenta"

     Dead Can Dance, This Mortal Coil, Clan Of Xymox, Throwing Muses, Kristin Hersh, Depeche Mode, Lush, Swans, Laibach, Pere Ubu, Chapterhouse, Cranes,  His Name Is Alive  itd. - to nazwy prawdopodobnie wciąż bliskie nie tylko dla tych, którzy w latach 90-tych zaczęli nieco bardziej interesować się sceną alternatywną. "Dead Can Dance", "Head Over Heels", Colourbox", Filigree And Shadow", "It'll End In Tears", "Gala", "Standing Up Straight", "Livonia" - to tytuły płyt, które znajdziemy w niejednej kolekcji (szczególnie ten ostatni tak podstawowy dla autora tego bloga).
Mało kto, wtedy, w epoce słuchania i nagrywania audycji radiowych, kupowania kaset i kolejnych walkmenow, wiedział, kim są osoby zasiadające w studio nagraniowym, odpowiedzialne za brzmienie, zarówno poszczególnych  wykonawców, jak i konkretnych albumów. Owszem powtarzane było imię oraz nazwisko -  i to jakże często z nabożną emfazą - Ivo Watts-Russella, który jawił się jako "muzyczny guru", magik, czarodziej z wyczulonym słuchem, twórca potęgi i chwały wytwórni 4AD, kapłan wysublimowanego brzmienia i król Midas produkcji - czego się nie dotknął, natychmiast zamieniał w złote nuty. Wprawdzie miał kilka wpadek, natrafił na parę niewypałów, ale kto by to teraz wypominał brytyjskiemu saperowi. Tak, jak nieliczni są w stanie w tej chwili przypomnieć sobie imię i nazwisko jego stałego współpracownika, który na przełomie lat 80 i 90-tych wyprodukował, a w licznych przypadkach, wykreował niepowtarzalny SOUND wielu klasycznych dziś płyt, pochodzących z katalogów takich oficyn jak wyżej wspomniana 4AD, Mute, Rough Trade, Beggars Banquet itd.

   John Fryer - to on jest tą szarą eminencją ukrywającą się za szybą i konsoletą niejednego studia. Rozpoczynał pracę w Blackwing Studios (mieściło się w starym kościele, w południowo-wschodnim Londynie). "Zespoły, z którymi wtedy pracowałem (lata 80-te) były jak zasady, które należało złamać" - powiedział po latach Fryer, w jednym z wywiadów. Długo pracował na swoją markę, żeby wreszcie stać się jednym z najbardziej wziętych i rozpoznawalnych producentów. W 1989 roku odszedł z Blackwing Studio, i zaczął pracować jako "wolny strzelec", pomagając między innymi grupie Lush, czy Nine Inch Nails. Lata 90-te w jego biografii, to przede wszystkim podróże i praca w USA, a także powroty do Nowego Yorku, gdzie mieściła się siedziba Battery Studios, które stało się dla Johna czymś na kształt punktu orientacyjnego -  to właśnie tam znajdowały się jego ulubione odsłuchy, głośniki Boxer. Dziś ostateczne miksy lubi wykonywać w domu, na komputerze: "Nie jestem snobem sprzętowym (...), jeśli coś dobrze brzmi, wykorzystuje to (...). Im mniej technicznej ingerencji, tym niekiedy w efekcie lepsza piosenka". Cóż więcej dodać - zajrzyjcie do książeczek waszych ulubionych płyt z tamtego okresu, a z pewnością w wielu przypadkach znajdziecie imię i nazwisko Johna Fryera.









 Ostatnie lata brytyjski producent spędził za oceanem, w Los Angeles, gdzie w mniej lub bardziej przypadkowy sposób natrafił na niego Jason Herring, założyciel grupy The Mystery Plan - który chciał odrobinę zmienić (ożywić), zbyt sentymentalne, jego zdaniem, brzmienie macierzystej formacji. Pierwsze efekty współpracy obydwu panów mogliśmy usłyszeć na albumie "Quensland Ballroom"(2017), gdzie amerykańska grupa, założona  w Charlotte, uzyskała w końcu, to upragnione bardziej pogodne brzmienie.
Kolejny owoc współpracy formacji The Mystery Plan z Johnem Fryerem pojawił się na rynku kilka dni temu, i nosi tytuł "Zsa Zsa". Nazwa krążka nawiązuje do Sari Gabor, amerykańskiej aktorki węgierskiego pochodzenia (byłej miss Węgier), najbardziej znanej z obrazu Orsona Wellsa "Dotyk zła".
Jak brzmi ta płyta? -  oto pytanie, które szczególnie w kontekście mojej opowieści wnikliwy czytelnik może postawić jako pierwsze. Wiele można powiedzieć o albumie "Zsa Zsa", ale nie to, że "brzmi współcześnie" - o ile, po dłuższej, pewnie burzliwej dyskusji, udałoby się dojść do kompromisu i, jeśli nie zdefiniować, to chociaż mocno przybliżyć termin "współczesne brzmienie". Ale to prawda, dziś pewne rzeczy robi się po prostu w inny sposób, inaczej rozkłada się rozmaite akcenty itd. Ponadto praca producenta muzycznego to wyjątkowo delikatna materia, powinna jej przyświecać idea kompromisu -  gdzieś muszą spotkać się pomysły i dążenia artystów, wizja inżyniera dźwięku, i jakże często oczekiwania szefów wytwórni płytowych. Nie tylko boss monachijskiego ECM-u znany jest z tego, że lubi być obecny podczas realizacji poszczególnych nagrań. Z drugiej strony, ileż to razy każdy z nas obcował z materiałem, który wydawał się być "przeprodukowany" - nie dość, że ingerencja producenta była zbyt duża, to jeszcze całość potraktowano w boleśnie schematyczny sposób. Zdaje się, że ta tendencja nieco nasiliła się w ostatnim okresie.
Ktoś złośliwy po wysłuchaniu krążka "Zsa Zsa" mógłby powiedzieć, że czas dla Johna Fryera, jeśli nie zatrzymał się na dobre, to najwyraźniej mocno przystanął w latach 90-tych. Z pewnością dawny brytyjski mag konsolety ma swój styl. Na uwagę zasługują więc linie wyraźnie czytelnego i dobrze wypunktowanego basu, Othis Huges, czy też partie saksofonu (Micah Gauhg) oraz fletów wzbogacających  brzmienie. "Sweet Tart" mocno przypomniał mi zarówno melodykę , jak i dokonania Kristin Hersh (Throwing Muses). Z kolei remix "We All Get Down" - gdyż grupa ma osobliwą tendencję do umieszczania na płytach własnych zremiksowanych kompozycji - przywołuje skojarzenia z bliską mi niegdyś formacją His Name Is Alive. Kompozycja "Al Gore Rhytms" to ciekawa próba odczytania utworu Massive Attack. Najbardziej wpadła mi w ucho piosenka zatytułowana  " Ballad of JC Quinn". Dedykowano ją aktorowi, przyjacielowi zespołu, którego Jason i Amy spotkali pierwszy raz w Cafe 521 w Charlotte. Aktor zmarł niedawno w Meksyku, podczas kręcenia filmu. Wszystkie kompozycje wyszły spod pióra małżeństwa Herringów. Jason Herring  zagrał na gitarze i klawiszach, Amy Herring i Patty McLaughlin wykonały partie wokalne, gażę odebrał również Jeff Chester, który zasiadł za zestawem perkusyjnym.
Trzeba przyznać, że płyta "ZSA ZSA" jest mimo wszystko wydawnictwem różnorodnym, znajdziemy tu swobodne międzygatunkowe wycieczki, kilka całkiem niezłych piosenek, i garść nutek dla "tańczących inaczej". Całość nieźle się broni, choć zdaję sobie sprawę, że większego poruszenia na rynku muzycznym nie wywoła, ale chyba nie o to tu chodziło. Krążek raczej i zdecydowanie dedykowałbym wszystkim tym, którzy wciąż pamiętają dokonania Johna Fryera, i chcieliby sprawdzić, jak ten niegdyś "kultowy" producent obecnie sobie radzi.



(nota 7/10)







niedziela, 5 kwietnia 2020

ENZO CARNIEL HOUSE OF ECHO - "WALLSDOWN" (Jazz&People) "A mury runą..."

    I tak oto przed nami kolejna wizyta w świecie improwizowanych  dźwięków oraz jazzu, który, jak przekona was o tym nasz dzisiejszy bohater, niejedno ma imię. Na wstępie pragnę uspokoić kilku Czytelników, którzy z wytęsknieniem oczekują na alt-rockową propozycję - wkrótce, niebawem, już-już... Tymczasem lotem błyskawicy przeniesiemy się do Marsylii, która jest nie tylko ulubioną przystanią wszelkiej maści przemytników, ale również miejscem, skąd pochodzi Enzo Carniel. I pomyśleć, że o mały włos nie został lekarzem, jednak, z sobie tylko wiadomych powodów, porzucił studia medyczne, żeby ukończyć Conservatorie National Superieur De Musicque w Paryżu. Jako pianista młodego pokolenia (rocznik 87') został już zauważony i doceniony kilkoma cennymi nagrodami i wyróżnieniami. Pośród swoich ulubionych artystów wymienia jednym tchem takie postaci jak: Bley, Monk, Jarrett oraz Brad Mehldau i trzeba przyznać, że charakterystyczne elementy estetyk tych twórców przewijają się w dokonaniach francuskiego pianisty. Debiutował solowym albumem "Erosions" dla wytwórni NoMadMusic w 2014 roku. Dwa lata wcześniej z gitarzystą Marciem Antoinem Perrio powołał do życia grupę House Of Echo. Początkowo panowie działali tylko w tandemie, w międzyczasie szukając kolejnych muzyków. W pewnym momencie formacja rozrosła się aż do sextetu, ale przy okazji najnowszego albumu "Wallsdown" swoich sił spróbował kwartet. Oprócz dwóch już wymienionych przeze mnie nazwisk na liście obecności podpisali się: Simon Tailleu (kontrabas) oraz Ariel Tessier (perkusja, elektronika). Warto również odnotować chociażby z kronikarskiego obowiązku obecność Bruce'a Sherfielda, który w kilku nagraniach łaskawie użyczył głosu. Szkoda tylko, że swoją ekspresję ograniczył do powtarzania krótkich fraz, w stylu: "Zburz ściany", "Otwórz umysł" itp. Przyznam, że w moim uszach zabrzmiało to cokolwiek pretensjonalnie, można było nieco bardziej puścić wodzę fantazji, wykorzystać wersy mniej lub bardziej znanej poezji czy też prozy albo po prostu wymownie milczeć.

Z pewnością autorzy "Wallsdown" w kolejnych udanych odsłonach pragnęliby, żebyśmy zburzyli nasze nawyki i przyzwyczajenia. Mamy tu bowiem do czynienia z czymś, co na pierwszy rzut oka i ucha wydaje się być "muzycznym kolażem" (wybaczcie to odrobinę wyświechtane określenie). Przekraczanie gatunkowych granic, swoboda przejścia pomiędzy estetykami, stały się dla francuskiego pianisty oraz jego sympatycznej załogi sposobem funkcjonowania, a także czymś na kształt wyzwania. Wyzwania, dodajmy, wciąż podejmowanego na nowo. Kompozycje Enzo Carniela skrzą się od intrygujących pomysłów. Dla tych, którzy cenią sobie precyzyjne nazwy, można by w tym miejscu podać termin "jazz progresywny", choć sam twórca pewnie nie zgodziłby się na to, żeby zamknąć jego dokonania w ciasnej i wygodnej dla krytyków szufladce. W barwnych kompozycjach francuskiego pianisty znajdziemy skandynawską melancholię (przywołaną przed tygodniem), rockową dynamikę, zmiany tempa i tętniący energią puls, fragmenty swobodnej improwizacji, elektronikę i repetycje. Owe repetycje, czy to na poziomie pojedynczych akordów (fortepianu, gitary, kontrabasu), czy też na poziomie dłuższych motywów, stanowią zarówno podstawowy budulec, jak i pełnią funkcję rytmiczną. W tej swobodnej grze estetykami zamazują się granice pomiędzy kompozycją, a improwizacją.
W tym momencie warto podkreślić dwie rzeczy.
O ile dla artystów reprezentujących generacje nieco starszych pokoleń wykorzystanie elementów różnych gatunków - to "wychodzenie poza" granice bezpiecznego i wielokrotnie już eksplorowanego terytorium - było rezultatem twórczych koncepcji i śmiałych niekiedy poszukiwań, o tyle dla "współczesnej młodzieży", stawiającej dopiero pierwsze kroki, jest czymś w rodzaju sytuacji zastanej, niejako naturalnym procesem; mówiąc kolokwialnie, grają w ten sposób, gdyż właśnie tak -w dużej mierze - obecnie się gra. Druga warta odnotowania kwestia to płynność, czy też swoboda, z jaką Enzo Carniel (i jemu podobni) przechodzą od jednej estetyki do drugiej, łącząc ze sobą kolejne czasem bardzo odległe wątki. To właśnie dzięki niej wciąż mamy do czynienia z intrygującą i potraktowaną w nieszablonowy sposób MUZYKĄ, a nie tylko z wyrafinowanym przebiegiem nutowym.

Album "Wallsdown" wypełnia 9 kompozycji, które liczą sobie nieco ponad 40 minut. Całość nie przez przypadek rozpoczyna "Ritual Horizon" tonami fortepianu i odgłosami uderzanych o siebie kamieni. Te charakterystyczne dźwięki kamieni stanowią motyw przewodni płyty, mają symbolizować kruszące się nawyki i uprzedzenia, rutynowe, stereotypowe sposoby myślenia, które w konsekwencji i swoistej dezintegracji doprowadzą do spojrzenia w inny sposób, otwarcia się na nowe perspektywy. Powracają więc wplecione w bogatą fakturę tła przy okazji "Ruines Circulaires", w tytułowym i refleksyjnym "Wallsdown", oraz (jakżeby inaczej!) w "Tones Of Stones". Trzeba również dodać, że na albumie "Wallsdown" - który jest wydawnictwem pełniejszym i dojrzalszym niż poprzednia płyta "Echoides"(Jazz&People 2017), posiada bowiem wstęp, rozwinięcie i zakończenie, traktowany jest przez samych twórców jako "podróż" - nie ma słabych momentów. Oczywiście, chciałoby się nieco więcej brzmienia gitary, ale uwagę przykuwa i marzycielska "Lune" czy mroczna "Traya", i zapadająca w pamięci krótka "Winds", z równoległymi repetycjami fortepianu i gitary, jedyna kompozycja Marca Antoine'a Perrio, pod resztą podpis złożył Enzo Carniel, który w energetycznych fortepianowych improwizacjach najbardziej przypomina dokonania Brada Mehldau'a - podobnie zagęszczona narracja i dynamika - choć potrafi być równie sugestywny w nieco bardziej lirycznych odsłonach, o czym mam nadzieję wkrótce się przekonacie.


(nota 8/10)