wtorek, 26 grudnia 2017

MICHAEL NAU - "SOME TWIST" (Suicide Squeeze Records) "Letnia noc na początku zimy"




  Michael Nau to trzydziestotrzyletni multiinstrumentalista i wokalista, który wcześniej współtworzył grupy Page France oraz Cotton Jones, i z którymi to formacjami nagrał kilka albumów oraz epek. W końcu zapragnął wydać coś pod własnym nazwiskiem, a marzenie to zrealizował w 2016 roku, kiedy światło dzienne ujrzała jego debiutancka płyta zatytułowana "Mowing". Przyznam szczerze, że jego drugą w dorobku płytę - "Some Twist", która ukazała się pod koniec czerwca 2017 - mocno eksploatowałem podczas tegorocznych letnich wakacji. Dlaczego więc już wtedy nie zamieściłem jej opisu na moim blogu? Z tej oto prostej przyczyny, że postanowiłem zrobić sobie od niej dłuższą przerwę, żeby za nią zatęsknić, i powrócić do tego albumu, co też uczyniłem w ostatnich dniach. Chciałem tym samym sprawdzić, czy kompozycje zawarte na "Some Twist" wciąż robią na mnie wrażenie. Ostatecznie upływający czas najlepiej weryfikuje nasze oceny estetyczne.

Michael Nau ma tę rzadko spotykaną cechę, że w umiejętny sposób potrafi zestawić obok siebie i połączyć w gustowną całość elementy różnych  gatunków. W jego kompozycjach nie brakuje odwołań do indie-popu, folku, dream-popu, a także do psychodelii lat 70-tych. Po raz kolejny słuchając album "Some Twist" nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Nau miał na każdy utwór oddzielny pomysł. I to właśnie, oprócz urokliwych melodii, największa wartość tej płyty. Artysta z Maryland co chwila zaskakuje intrygującymi rozwiązaniami na poziomie aranżacji. Po prostu w  towarzystwie jego kompozycji nie sposób się nudzić.
Michael Nau długimi fragmentami proponuje senny indie-pop, leniwie snujące się piosenki, od których z każdą upływającą minutą coraz trudniej się uwolnić. Jest coś w tej muzyce, pewna specyficzna aura, sugestywny klimat, który zabiera skojarzenia słuchacza w stronę z wolna kończącego się letniego dnia oraz... hamaka, rozwieszonego pomiędzy drzewami, który kołysze się niespiesznie w rytm kolejnych piosenek. Akustyczna gitara, niby to przypadkiem i jakby od niechcenia muśnięte klawisze fortepianu, rozmazany refleks światła elektronicznego efektu, użyty z rozmysłem i w odpowiednim momencie, puszysty obłok basu oraz charakterystyczny głos, który podaje kolejne fragmenty tekstu, wszystko to razem tworzy barwny muzyczny krajobraz.
Tak się złożyło, że w międzyczasie, który upłynął od mojego ostatniego kontaktu z twórczością Michaela Nau, artysta wydał epkę zatytułowaną "The Load" (wrzesień 2017), która wyraźnie pokazuje, że Nau wciąż jest w dobrej formie. To właśnie z tej epki pochodzi znakomity utwór "Diamond Anyway", którego słucham i słucham.... Po prostu wyborna kompozycja!!
(nota 7.5/10) 












wtorek, 19 grudnia 2017

SHE SIR - "RIVAL ISLAND" (Shelflife Records) "Puzzle w odcieniach nieba nad Austin"




  Wydana w 1993 roku płyta "Four-Calendar Caffe" grupy Cocteau Twins podzieliła krytyków. Jak to zwykle w materii muzycznej bywa, jedni wytykali albumowi wtórność i powielanie przez Robina Guthrie tych samych rozwiązań, inni z kolei zachwalali siódmą w dyskografii szkockiego zespołu płytę i traktowali ją, jako próbę poszukiwania nowych estetycznych rozwiązań. Upływające dni pokazały, że tych nowych estetycznych rozwiązań nie było aż tak wiele, a mimo to album wciąż po tylu latach broni się całkiem nieźle. "Four-Calendar Caffe"zawierał przede wszystkim bardzo dobrze napisane piosenki. Wydaje się, że zwykle to forma jest najbardziej narażona na erozję, zaś gustowne linie melodyczne unoszą się niejako w bezczasie. W ten sposób dobiegał końca album grupy Cocteau Twins, a także wspólny czas muzyków, choć artyści chyba  wtedy nie przypuszczali, że nagrają razem jeszcze tylko jedną płytę.







  Wspominam o tym dlatego, że najnowsza płyta - "Rival Island" - bohaterów dzisiejszego wpisu nawiązuje do tego okresu. Okres początku lat dziewięćdziesiątych to wciąż bliski dla mnie czas, chociażby z tego prostego powodu, że właśnie wtedy w dużej mierze kształtował się mój gust muzyczny. W tamtych dziwnie niespiesznych dniach poznawałem kolejne zespoły oraz płyty, które zmieniły postrzeganie otaczającej mnie rzeczywistości. Oczywiście dobry smak kształtuje się przez całe życie, ale nie od dziś wiadomo, że czym skorupka za młodu... Dlatego też z radością witam albumy nowych twórców, którzy potrafią umiejętnie czerpać z bogatej muzycznej tradycji, którzy szukając własnej drogi, nawiązują do dawnych rozwiązań, modyfikują je i przekształcają, dokonują ich redefinicji. W ten sposób koło muzycznego świata wciąż się obraca...

She Sir  - to czterech panów z Austin (Teksas), którzy mają już na koncie trzy albumy. Ten pierwszy zatytułowany "Who Can't Say Yes", wydali własnym sumptem w 2006 roku. Później na jakiś czas słuch o grupie zaginął. Dopiero rok 2014 przyniósł wraz z sobą album "Go Guitars", czyli pierwsze oficjalne wydawnictwo, które ukazało się pod szyldem Shelflife Records. Płyta zawierała dziesięć kompozycji, utrzymanych w charakterystycznej dla formacji dream-popowej stylistyce.  Poszczególne nagrania przykuwały uwagę słuchacza brzmieniem rozmytych gitar - nawiązujących do stylistki między innymi Cocteau Twins - oraz głosem wokalisty i gitarzysty Russella Karloffa. Minęły trzy lata, w trakcie których zespół wyraźnie dojrzał, chociażby do tego, żeby nieco bardziej ubogacić swoje brzmienie.

Ostatniej płyty - "Rival Island", która ukazała się w 2017 roku, próżno szukać w zestawieniach najlepszych albumów tego roku. Z tej prostej przyczyny, że nie jest to ani płyta odkrywcza, ani przełomowa, chyba że w pewnym stopniu dla członków amerykańskiej formacji, ani tym bardziej doskonała. W moim odczuciu jest to jednak na tyle dobry krążek, że warto nie tylko przesłuchać ten materiał muzyczny z uwagą, ale i wrócić do niego - co też uczyniłem całkiem niedawno. "Rival Island" zawiera kilka naprawdę bardzo dobrych piosenek, których słucha się całkiem przyjemnie. Nie brakuje tu specyficznego "marzycielskiego" nastroju ( w końcu określenie "dream-pop" do czegoś zobowiązuje), i dobrych linii melodycznych, które u progu zimy potrafią ogrzać chłodne wnętrza nie tylko naszych domów. Wreszcie to długimi fragmentami całkiem udany zestaw "muzyki dla tańczących inaczej". W procesie produkcji nad wszystkim unosił się dobry duch Joe Lamberta (The National, Animal Collective, Deerhunter"), który całkiem udanie zestawił ze sobą poszczególne fragmenty dzwiękowych puzzli - stąd pewnie tony saksofonu pojawiające w aranżacji "Noon Inspirits", "Pheromodno", skoczny rytm "Corporealoro" (chyba mój najbardziej ulubiony, do którego wracam i wracam) .  Lekka, letnia płyta, która znakomicie smakuje w zimowy czas. Sprawdźcie sami.

(nota 7.5/10)








wtorek, 12 grudnia 2017

DJABE & STEVE HACKETT - "LIFE IS A JOURNEY" (Cherry Red Records) "Taśmy z Sardynii"




   Myślę -  a właściwie mam taką nadzieję - że jednego z bohaterów dzisiejszego wpisu nie trzeba bliżej przedstawiać. Chyba każdy, kto interesuje się szeroko pojętą muzyką rockową, choć raz zetknął się z nazwiskiem Steve'a Hacketta. Dawny gitarzysta legendarnej grupy Genesis od lat realizuje się twórczo na solowej niwie. O ile dokonania Hacketta mogą być znane co trzydziestemu współczesnemu licealiście - sam nie wiem, skąd ten optymizm - o tyle twórczość formacji Djabe jest z pewnością mało znana, nawet wśród tych, którzy pasjonują się jazzem. Nazwa Djabe oznacza z jednej strony "wolność", z drugiej zaś węgierską grupę jazzową, całkiem popularną w kraju rządzonym przez Viktora Orbana, która powstała w 1995 roku. Ojcami założycielami byli Egerhazi Attila - gitarzysta i kompozytor oraz Andras Spioza, perkusista zmarły w 2007 roku. Grupa Djabe wyróżnia się tym pośród innych zespołów ze sceny muzyki improwizowanej, że w swojej twórczości łączy jazz z elementami brzmienia rocka, prog-rocka, czy folku.

"Life is a journey" to pierwszy wspólny album Steve'a Hacketta i grupy Djabe, choć trzeba również nadmienić, że były gitarzysta Genesis zna bardzo dobrze węgierskich muzyków, gdyż spotyka się z nimi regularnie, także na wspólnych trasach koncertowych. W 2016 roku Hackett wybrał się wraz grupą Djabe na Sardynię, gdzie podczas trzydniowej sesji dokonano rejestracji nagrań. Całość zapisano na 24-śladowych taśmach, których obróbki już na Węgrzech, w Budapeszcie, dokonał Tomas Barabas - basista zespołu. Płyta ukazała się na początku października tego roku.
"Life is a journey" - to zarówno tytuł albumu, nazwa pierwszego utworu oraz całkiem zgrabna metafora oddająca charakter całego krążka. Steve Hackett i jego węgierscy kompani eksplorują jazzowo rockowe (prog-rockowe) pogranicze, skręcając momentami w stronę world music. Co warte szczególnego podkreślenia, to fakt, że Hackett w żadnym momencie nie zdominował pozostałych muzyków uczestniczących w sesji nagraniowej na Sardynii. Każdy z artystów podczas rejestracji nagrań miał do zagospodarowania znacznie więcej niż "swoje pięć minut". Zaś główne role w poszczególnych odsłonach albumu odegrały opowieści trąbki oraz gitary, choć i pozostałe instrumenty nie zostały sprowadzone do poziomu biernych asystentów.
Na płycie udało się stworzyć i utrzymać sugestywny nastrój. Od pierwszych utworów czuć, że pomiędzy muzykami istniało dobre porozumienie. "Life is a journey" to bardzo udany zapis spontanicznej wymiany myśli i muzycznej energii, powstałej na skutek wzajemnej inspiracji. Wydaje się, że artyści bez większego trudu powołali do życia malownicze dźwiękowe krainy. Na tym albumie znajdą coś dla siebie i fani jazzu - klimaty w stylu Pata Metheny, przez Eberharda Webera, aż po skojarzenia z dokonaniami Erika Truffaz - i zwolennicy twórczości Steve'a Hacketta. Nie brakuje tutaj ani gitarowych pasaży, ani rytmicznych oddechów znakomitego - co trzeba oddać - basu (Tomas Barabas), ani barwnych ornamentów trąbki (Aron Koos-Hutas). Album może stanowić całkiem udany upominek pod choinkę. Płyta jest bardzo ładnie wydana - oprócz krążka CD, zawiera też krążek DVD, na nim znajdziemy wersje albumu w systemie 5.1 (surrund sound mix) oraz dodatkowe materiały video.
(nota 7.5/10)





wtorek, 5 grudnia 2017

MOUNTAIN MOVERS - "MOUNTAIN MOVERS" (Trouble in Mind Records) "Na psychodelicznym szlaku"




  Daniel Greene - autor piosenek, gitara, śpiew, Rick Omonte - bas, Ross Menze - perkusja, oraz Kryssi Battalene - gitara, oto skład formacji z New Haven, w stanie Connecticut, którzy ponad dekadę temu przybrali nazwę Mountain Movers. Szczególną uwagę warto zwrócić na to ostatnie nazwisko - Battalene. Jedyna kobieta w zespole, która dołączyła do niego w 2010 roku, przy okazji wydania albumu "Apple Mountain", i która pełni w tej grupie rolę gitarzysty solowego. Nie umniejszając pozostałym członkom amerykańskiej formacji, to właśnie gitarowe popisy Kryssi stanowią o sile brzmienia tego zespołu. W muzyce Mountain Movers jest dużo stylistycznych odwołań - nawiązania do psychodelii lat 60 czy 70-tych, szczypta krautrocka i domieszka shoegazu z początku lat 90-tych (Ride, My Bloody Valetine), czy rozwiązania przywołujące skojarzenia z twórczością Sonic Youth. Jeśli chodzi o inne, być może dla niektórych mniej oczywiste tropy, to odnalazłem w sposobie myślenia o dźwięku Dana Greena i jego załogi podobieństwa do formacji Kikagaku Moyo.
Amerykańska grupa na przestrzeni ostatnich  kilkunastu lat systematycznie rozwijała swoje brzmienie. Muzycy nie stronili przy tym od eksperymentów formalnych. Przełomowy album "Apple Mountain", eksplorujący psychodeliczno-folkowe rubieże, nagrywali w zaciszu domowych pieleszy.
Bazę, czy też początek ich kompozycji stanowi zwykle zwrotka piosenki, która następnie rozrasta się i przekształca dzięki gitarowej improwizacji. W graniu zespołu z New Haven pomimo psychodelicznych inklinacji jest mnóstwo pozytywnej energii. Najnowszy album Mountain Movers zatytułowany po prostu "Mountain Movers" zawiera sześć kompozycji (w tym jedno intro), ale tylko utwór "Vision Television" - który ze względu na melodyjność i ramy czasowe, mógłby pełnić rolę singla promującego wydawnictwo - nie rozwija się w psychodeliczno-gitarowy trip. Od pierwszych taktów "I Could Really See Things", aż po ostatnie nuty "Unknown Hours" mamy do czynienia z soczystym brzmieniem mocno przesterowanych gitar, które momentami przybiera formę prawdziwej ściany, po której całkiem sprawnie wspinają się palce Kryssi Battalane. Ta dziewczyna naprawdę świetnie rozumie, jak rozwijać opowieść i budować napięcie. Unika przy tym sztucznych i zupełnie niepotrzebnych popisów, stroni od nadmiernej egzaltacji. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Pomimo tylu tak czytelnych odwołań i nawiązań, jakie można odnaleźć w twórczości Mountain Movers, jest w ich muzyce, i rozpoznawalny, tak poszukiwany przez wiele grup, indywidualny pierwiastek, i sporo tak upragnionego świeżego - górskiego - powietrza.

(nota 7.5/10)











środa, 29 listopada 2017

NORTH ARM - "LET LOVE THROUGH" "Długie samotne spacery... czyli Avant-pop z antypodów"




Jest słoneczne piątkowe popołudnie, jak to zwykle bywa w Sydney, nie tylko o tej porze roku. Roderick Smith skończył kilka dni temu jedenaście lat. Zjadł pyszny tort i dostał mnóstwo prezentów, choć żaden nie spełnił jego skrytych marzeń. W pustym domu panuje cisza, którą naznacza rytmiczne tykanie zegara wiszącego na ścianie. Roderick nudzi się i włóczy od pokoju do pokoju, jakby dziecięcymi krokami próbował odmierzyć metraż mieszkania. Wreszcie trafia do pokoju siostry, która zwykle z hukiem zamyka przed nim drzwi. Korzystając z jej nieobecności, chłopiec postanawia rozejrzeć się tutaj nieco uważniej. W tym zawalonym książkami oraz stertami ciuchów pomieszczeniu ostrożnie zagląda do szuflad, myszkuje pod łóżkiem, dziwi się, jak można  mieć taki bałagan, ale przede wszystkim stara się niczego nie przesunąć. Wreszcie otwiera drzwi jednej z szaf, a zdumionym oczom ukazuje się pokryta kurzem gitara. To wydarzenie będzie miało wpływy na dalszy przebieg jego życia. Aż strach pomyśleć, co by było wtedy, gdyby bohater dzisiejszego wpisu, zajrzał również do innej szafki ("zabawki z nocnej szafki"), a w niej, na podobieństwo podmiotu lirycznego jednego z tekstów Maleńczuka, znalazł portfel ojca.

Kilka lat później Roderick Smith opanował grę na gitarze oraz dorósł na tyle, żeby założyć zespół, a właściwie jednoosobowy projekt muzyczny. Pomocną dłoń wyciągnęli do niego Robin Waters (Darling James), znany australijski producent James Walker (Machine Translations), a od czasu do czasu wspierał go na perkusji Dan Parsons. Nazwa North Arm pochodzi o nazwy nadmorskiego miasteczka North Arm Cove, gdzie Roderick spędzał letnie wakacje.
Na koncie sympatycznego Australijczyka znajdziemy kilka epek oraz dwa albumy długogrające. Debiut fonograficzny przypadł na początek listopada 2015 roku. Wydany własnym sumptem krążek zawierał dziesięć nagrań utrzymanych w avant-popowej, indie-popowej stylistyce. Niemal dokładnie dwa lata później, czyli przed kilkoma dniami, ukazała najnowsza płyta North Arm zatytułowana "Let Love Through". I tym razem słuchacze otrzymali dziesięć kompozycji, w moim odczuciu nieco bardziej przemyślanych i dopracowanych, dojrzalszych aranżacyjnie, w stosunku do debiutu. To, co z pewnością wyróżnia Smitha na tle innych wykonawców, próbujących swoich  sił w gatunku avant-pop, to niewątpliwy talent do komponowania bardzo zgrabnych melodii. Charakterystycznym elementem tych utworów jest również indie-rockowa gitara, przywołująca skojarzenia z twórczością takich formacji jak Wild Nothing czy Diiv. Wśród swoich muzycznych inspiracji artysta z antypodów wymienia również: The Whitest Boy Alive, Kings Of Convenience, Broken Social Scene.
Pomimo dość żywego tempa, poszczególne kompozycje skrzą się od pastelowych barw i nostalgicznych tonów. "To muzyka na długie samotne spacery" - tak Roderick Smith określił zawartość albumu "Let Love Through". I myślę sobie, że pomimo braku słońca za oknem, a może właśnie dlatego, urokliwe piosenki Nroth Arm sprawdzą się również w europejskich, ponuro-listopadowych okolicznościach. Niewykluczone, że przy okazji tych niespiesznych wędrówek ktoś z Was dotrze na pokryty pajęczyną strych, i w starej zakurzonej szafie odkryje coś, co skłoni go do muzykowania.

(nota 7/10)






środa, 15 listopada 2017

MACIEJ OBARA QUARTET - "UNLOVED" (ECM Records) "Nasi w wytwórni ECM"



Chociażby z kronikarskiego obowiązku wypadałoby odnotować fakt, że polski artysta (artyści) podpisał kontrakt z prestiżową wytwórnią ECM. Ostatecznie nie jest to aż tak powszechnie spotykane zjawisko, żeby płyta krajowego twórcy pojawiła się w katalogu zachodniej oficyny wydawniczej, potem w przychylnych zwykle recenzjach, a na koniec pod strzechami oraz w odtwarzaczach i w świadomości zagranicznych fanów. Jak zwykle w takich przypadkach bywa potrzeba było uporu - Maciej Obara przez ostatnie 8 lat, raz do roku wysyłał Manfredowi Eicherowi swoje nagrania - determinacji oraz szczęścia. Polski saksofonista wiele razy próbował spotkać się z legendarnym szefem nie mniej legendarnej wytwórni. Jak łatwo się domyśleć, Eicher jest bardzo zapracowanym człowiekiem, głównie z tego powodu, że na każdym etapie powstawania płyty wszystkiego lubi doglądać osobiście. Tuż przed tym finalnym spotkaniem z Obarą, Eicher doznał osobliwego wypadku. Oto spadła na niego rogatka blokująca dostęp do parkingu. Jednak i na całe szczęście szef monachijskiej wytwórni spotkania nie odwołał. Kiedy wreszcie szczęśliwy Maciej Obara uścisnął dłoń Eicherowi, przypieczętowując tym samym zgodę na kontrakt, Manfred w przypływie szczerości zdradził mu pewien sekret: "Ja naprawdę niezbyt lubię brzmienie saksofonu altowego".

  Tak się złożyło, że to opowieści saksofonu stanowią zawartość płyty "Unloved". Jednak, co warto od razu zaznaczyć, nie są to skończone w klasyczny sposób historie, ze wstępem, rozwinięciem oraz mniej lub bardziej szczęśliwym zakończeniem. Na krążku "Unloved", mam do czynienia z wyrafinowanymi szkicami, impresjami, w których liczą się sugestywne dialogi poszczególnych instrumentów, oraz zbudowanie i utrzymanie specyficznego nastroju.
Przyznam szczerze - i być może moje wyznanie stanowi odosobniony przypadek - że to nie saksofon przyciągał moją uwagę podczas odsłuchiwania kolejnych kompozycji, ale urokliwe partie fortepianu. I trochę żałowałem, że tych solowych "popisów" pianisty, Dominika Wani nie było jeszcze więcej (pozostały skład zespołu to: Ole Morten Vagan - kontrabas, Gard Nilssen - perkusja). Z drugiej strony, co warte podkreślenia, partie fortepianu nie zostały sprowadzone do roli tła, co jest wadą wielu tego typu produkcji.
Płyta "Unloved" zawiera siedem kompozycji, utrzymanych w stylistyce charakterystycznej dla wytwórni ECM. O moim ambiwalentnym stosunku do wydawnictw tej oficyny wspominałem już na łamach tego bloga. Raz jestem oczarowany, innym razem znudzony... Myślę, że to kwestia smaku, który wciąż należy kształtować, i który pozwala odróżniać rzeczy wartościowe i godne uwagi, od tych nieco bardziej pospolitych. Oferta ECM jest na tyle bogata, że każdy powinien znaleźć tutaj coś dla siebie.
 Skoro wspomniałem, że album "Unloved" utrzymany jest w stylistce charakterystycznej dla ECM-u, to i tempo większości kompozycji również nie odbiega od standardów monachijskiej wytwórni (cytując red. Bartka Chacińskiego: "tempo ECM - najniższe BPM, czyli poniżej tempa podstawowych funkcji życiowych"). Na całe szczęście mamy na albumie "Unloved" również utwory, które nieco odbiegają od "typowej ecmowskiej" stylistyki: "Sleepwalker", "Echoes". Odniosłem wrażenie, że w tych nieco żywszych kompozycjach Maciej Obara i jego kompani poczuli się lepiej, swobodniej, bardziej komfortowo, niż w jazzowych balladach. Jak wiadomo, wolne tempo oraz cisza obnażają wszelkie niedociągnięcia czy niedoskonałości. Trzeba być również świadomym i ukształtowanym muzykiem, żeby w trakcie trzydniowych sesji kunsztownie i w zapadający w pamięć sposób wypełnić ramy owej ciszy legendarnego studia "Rainbow".
 Do pełni mojego szczęścia, w niektórych z tych niespiesznych kompozycji - poprzetykanych lirycznymi odniesieniami, skandynawską czy słowiańską melancholią - zabrakło jakiegoś charakterystycznego tematu, głębi zanurzenia, czegoś więcej niż dźwiękowe rozmyte plamy, mgliste światła i kojące cienie. Być może takie było założenie i taki był cel, który przyświecał kwartetowi. Co nie zmienia faktu, że album "Unloved", to pozycja godna uwagi, którą warto przesłuchać, chociażby po to, żeby usłyszeć, jak brzmią nasi krajowi twórcy na tle innych  jazzowych grup, nie tylko z katalogu oficyny ECM.
(nota 7/10)






piątek, 3 listopada 2017

LOST HORIZONS - "OJALA" (Bella Union) "Simon Raymonde i ulubiony fortepian Warrena Ellisa..."




   Kiedy na początku lata po raz pierwszy usłyszałem utwór "The Places We've Been", promujący płytę  grupy Lost Horizons - "Ojala", przypomniałem sobie zespół THE SUNDAYS. Zespół ten nagrał trzy płyty długogrające w latach dziewięćdziesiątych, a potem... potem wszelki słuch o nich zaginął. Dziś pewnie wielu całkiem nieźle zorientowanych w temacie muzyki alternatywnej miałoby spore problemy, żeby przywołać z pamięci jakiś znany utwór The Sundays. Tak się złożyło, że krytycy nie pokochali brytyjskiej grupy, zarzucając im wtórność oraz zbyt mocne inspirowanie się dokonaniami chociażby grupy Cocteau Twins. Niezbyt liczne grono fanów zaczęło z każdy kolejnym rokiem topnieć, z każdą następną płytą było ich coraz mniej. Wokalistka The Sundays - Harriet Wheeler - miała bardzo ładną, dziewczęcą i delikatną, barwę głosu. Nie bez przyczyny użyłem trybu czasu przeszłego, gdyż Wheeler skończyła w czerwcu 54 lata. I tak sobie pomyślałem - zastanawiając się, czy na fali powrotów jest również możliwy powrót formacji The Sundays - że prawdopodobnie niewiele z tej dziewczęcości i delikatności owego głosu pozostało.
Jednak w utworze "The Places We've Been"  grupy LOST HORIZONS nie zaśpiewała - a szkoda - Harriet Wheeler, tylko Karen Peris, na co dzień wokalistka The Innocence Mission. Na usprawiedliwienie moich letnich skojarzeń mam fakt, że obie panie mają (lub miały, gdyż nie wiadomo, jak w tej chwili brzmi głos Wheeler) podobną barwę głosu.
 
Lost Horizons to - niestety muszę użyć tego określenia - coś na kształt projektu muzycznego, powołanego do życia przez Simona Raymonde'a (Cocteau Twins) oraz Richie Thomasa (Dif Juz). Do udziału w tym przedsięwzięciu muzycy zaprosili wielu artystów, z szeroko pojętego kręgu alternatywnego rocka. Zaproszenie przyjęli między innymi: Marisa Nadler, Tim Smith (niegdyś Midlake), Cameron Neal (Horse Thief), Leila Moss, Beth Cannon, Gemma Dunleavy, Ed Riman,  Hazel Wild (Lanterns on the Lake) oraz Karen Peris (The Innocence Mission). Trudno, żeby zabrakło Karen Peris, skoro Simon Raymonde bardzo sobie ceni twórczość macierzystego zespołu tej wokalistki. Dość powiedzieć, że basista Cocteau Twins wśród pięciu najbardziej ulubionych płyt wymienia album "Birds of My Neighborhood" The Innocence Mision.


Na początku to miała być zabawa - radosne i niczym nieskrępowane, niezobowiązujące zabawy dźwiękiem Simona i Richiego. Dopiero później zaczęła się żmudna praca i dodawanie kolejnych  elementów.
Kiedy szef wytwórni Bella Union - Simon Raymonde - miał gotowe dziesięć kompozycji, pomyślał, że to powinno w zupełności wystarczyć. Jednak chwilę później przypomniał sobie o fortepianie, o którym kiedyś wspominał mu Warren Ellis (Dirty Three, Nick Cave and The Bad Seeds), a który znajdował się w studiu, niedaleko od domu Raymonde'a. I tym razem pokusa była silniejsza, dzięki czemu płyta "Ojala" wzbogaciła się o pięć kolejnych kompozycji. Debiutancki album Lost Horizons nagrywano w studiu przy Hackney Road, we wschodnim Londynie. Simon Raymonde wspomina, że praca w studiu nagraniowym była dla niego osobliwym doświadczeniem, gdyż od niemal dwudziestu lat niczego nie nagrywał w takiej ilości.

Szczerze mówiąc, nie widzę większego sensu, żeby porównywać płytę "Ojala" - jak czynią to niektórzy recenzenci - z dokonaniami formacji Cocteau Twins, czy jeszcze bardziej This Mortal Coil. To były zdecydowanie inne czasy, inni artyści, inne wyzwania oraz inne możliwości. Choć oczywiście w wielu z tych utworów, zawartych na debiutanckim krążku Lost Horizons, można odnaleźć echa melodyki charakterystycznej dla dokonań Cocteau Twins ("The Places We've Been", "Amber Sky", "Asphyxia", "I Saw the Days Go By", "Give Your Heart Away", "The Engine").  Trudno, żeby twórca piosenek porzucił własną skórę, upodobania oraz nawyki, i stał się zupełnie kimś innym.
Album "Ojala" zawiera piętnaście bardzo urokliwych kompozycji. Kiedy zobaczyłem tak bogatą listę utworów, zrodziły się we mnie obawy, że ciężko będzie utrzymać równy poziom aż przez tak długi czas (płyta trwa 70 minut). Nic bardziej mylnego. Nie dość, że piosenki są po prostu bardzo ładne, to jeszcze całkiem  zgrabnie zaaranżowane, w starym dobrym stylu, bez fajerwerków technicznych czy zbyt wielu ozdobników. Mimo, iż każdy z zaproszonych gości ma charakterystyczny głos, własną wrażliwość oraz perspektywę na otaczającą rzeczywistość, artyści współtworzący projekt Lost Horizons, patrzyli z różnych miejsc zgodnie w jedną stronę. Powstała spójna płyta - nie żaden koncept album - na której kompozycje, utrzymane w podobnej stylistce, tworzą sugestywną całość.

Przeważają kobiece głosy. Nie ma czemu się dziwić, skoro świat się feminizuje, kultura się feminizuje, niektórzy mężczyźni odkrywają w sobie kobiece pierwiastki, i niektóre kobiety również.
Oprócz utworu "The Places We've Been" wyróżniłbym jeszcze "I Saw the Days Go By", wspomniany już przeze mnie "Asphyxia", "Bones", "Stampede". Jeśli chodzi o kompozycje z męskim głosem, to na pierwszy plan zdecydowanie wybija się "The Tide", cudownie zaśpiewana przez Philla McDonnella. Gdzie pan był panie McDonnell do tej pory? Dużo dobrych dźwięków, przywołujących skojarzenia z dokonaniami Bon Ivera, odnaleźć można w "Frenzy Fear". Simon Raymond pokazał, że pomimo upływu lat nie zapomniał, jak tworzy się gustowne i smakowite kompozycje.

Co ciekawe, to drugie, czy kolejne, w tak krótkim czasie, wydawnictwo, na którym zaproszeni artyści wspierają wokalnie innego twórcę. Nie tak dawna na łamach tego bloga recenzowałem album Valparaiso - "Broken Homeland", utrzymany w indie-folkowej stylistyce.  Natomiast płyta "Ojala" zawiera ponad godzinną dawkę indie-popowych, dream-popowych utworów. Co warte podkreślenia nie znajduję w projekcie Simona Raymonde'a i Richiego Thomasa pretensji do bycia czymś wyjątkowym lub niezmiernie oryginalnym. Z poszczególnych kompozycji - począwszy od "Bones", która otwiera album, aż po zamykającą całość "Stampede", z moją ulubioną Hazel Wild, która toczy urokliwy dialog z trąbką - bije szlachetna prostota. Ot, po prostu ktoś stworzył kilkanaście udanych piosenek, i miał na tyle odwagi oraz determinacji (nie wspominając o darze przekonywania), żeby zaprosić do wspólnego muzykowania ważnych dla siebie artystów.
Jestem przekonany o tym, że każdy  - nie tylko miłośnicy dawnego brzmienia spod znaku "4AD" -powinien na tym krążku znaleźć coś godnego uwagi, coś tylko dla siebie. "Ojala" oznacza po hiszpańsku "miejmy nadzieję". Miejmy więc nadzieję, że debiutancki krążek Lost Horizons szybko trafi pod strzechy oraz zjedna sobie przychylność krytyków - znacznie bardziej niż recenzenta "Under the Radar", który, nie wiadomo czym powodowany (złośliwość, gorszy dzień, kac po ekscesach w  Halloween,  a może zupa była za słona?!), wystawił płycie "Ojala" 3 gwiazdki na 10 możliwych.  Szkoda by było, żeby tak dobre płyty przepadały bez echa.
Ps. OJ... czuję, że ten krążek długo pozostanie w moim odtwarzaczu.

(nota 8/10)












sobota, 21 października 2017

YURI HONING ACUSTIC QUARTET - "GOLDBRUN" (Challenge Records) "Europa w barwach jesieni"




"GOLDBRUN" - to bardzo dobra płyta. Bardzo... Ale po kolei.
To trzecia w dyskografii płyta akustycznego kwartetu. Yuri Honing to 52-letni holenderski saksofonista, nagradzany i uznany w świecie jazzu kompozytor. Z twórczością Honinga zetknąłem się po raz pierwszy w 2012 roku, przy okazji wydania znakomitej płyty "True".  Oczarowany muzyką później miałem okazję poznać wcześniejsze, nieco bardziej alternatywno-rockowe, wcielenie holenderskiego artysty. Mam tu na myśli jego zespół Wired Paradise, z którym nagrał dwa albumy. Między innymi prezentowany we fragmencie na łamach tego bloga "Meet your demons". Warto wspomnieć, że w tym zespole u boku Honinga grał perkusista Joost Lijbaart, który potem zasilił skład Yuri Honing Acustic Quartet. Oprócz tego w kwartecie tym grają: Wolfert Brederode (fortepian) oraz Gulli Gudmundsson (bas).

Najnowszy album "GOLDBRUN" nagrywano od marca do czerwca 2017 roku, w Wiseloord Studio Hilversum, a opublikowano 29 września tego roku. Przy okazji pracy w studio, oraz wytwórni Challenge Records, warto nadmienić, że album pod względem technicznym jest na wysokim poziomie. Nic dziwnego, skoro szefowie Challenge Records bardzo dużą wagę przykładają do jakości brzmienia, a ten label od lat cieszy się dobrą marką wśród koneserów czystego dźwięku.
Jak można przeczytać na stronie wytwórni, czy usłyszeć w wywiadzie, którego na potrzeby promocji udzielił Yuri Honing, głównym tematem płyty "GOLDBRUN" jest Europa (jej przyszłość). Poza tym jednym z podstawowych źródeł inspiracji dla Honinga była muzyka Richarda Wagnera oraz Richarda Straussa, czemu holenderski saksofonista szczególnie dał wyraz w kompozycji "GOLDBRUN 4". Całość najnowszego albumu akustycznego kwartetu stanowi siedem utworów, każdy z nich nosił tytuł "Goldbrun", zmieniają się tylko poszczególne indeksy. Dla Yuri Honinga "GOLDBRUN" oznaczał również specyficzny sposób komponowania płyty. Tym razem holenderski artysta posłużył się, jak sam podkreśla, nieliniową metodą. Struktury harmoniczne na najnowszej płycie rozchodzą się niejako od środka, od wnętrza kompozycji, jej jądra, aż do krawędzi, aż po brzegi, na podobieństwo kręgów na wodzie. Warto również wspomnieć, o przykrym doświadczeniu, które stało się udziałem Honinga. W trakcie prac nad albumem zmarł ojciec holenderskiego artysty, i stąd krążek jest również jemu dedykowany.

Jaki jest album "GOLDBRUN"?
Przede wszystkim muzyka zawarta na tym niespełna 40-minutowym krążku mieni się najpiękniejszymi barwami jesieni. A słuchanie kolejnych kompozycji, to ogromna przyjemność. Nie wyciągam płyty z odtwarzacza od kilku dni. W porównaniu do krążka "TRUE"(2012), płyta "GOLDBRUN" jest zdecydowanie dojrzalszym albumem. I to na każdym poziomie. Yuri Honing gra tutaj oszczędnie, potrafi wykorzystywać ciszę, nie stosuje zbyt wielu ornamentów, za to buduje sugestywny melancholijny nastrój. Ileż tu wyrafinowania, ileż godnych uwagi niuansów, ileż staranności. Każdy akord zdaje się mieć dla siebie odpowiednie miejsce i czas, każde dotknięcie palców klawiszy fortepianu, każde muśnięcie talerzy perkusji. Honing gra długimi dźwiękami, szuka przestrzeni, szuka harmonii (momentami przypomina Charlesa Lloyda, a pianista Carsten Dahla). W odróżnieniu od krążka "True" zdecydowanie większą rolę odgrywają tutaj pozostali członkowie kwartetu. Szczególnie mam tu na myśli pianistę - Wolferta Brederode - którego pastelowe pasaże stanowią doskonałe dopełnienie dla nostalgicznych tonów saksofonu.
Niestety w popularnych serwisach nie ma nagrań z albumu "GOLDBRUN". Drobne fragmenty kompozycji można usłyszeć podczas koncertu dla jednej z holenderskich telewizji. Co nie zmienia faktu, że jest to jedna, z najpiękniejszych płyt tej jesieni, którą gorąco polecam czytelnikom tego bloga.
(nota 8.5/10)




                                         



                                         





A na deser smakowity kąsek z płyty "True".




sobota, 14 października 2017

DESTROYER - "KEN" (Dead Ocean/Merge Records) "DESTROYER ...VARIETE...albo kilka słów na temat nowego albumu grupy THE CHURCH"




    Lubię piosenki zespołu Destroyer. Ach, i cóż można dodać po takiej deklaracji. Chyba jedynie to, że wiele z tych najnowszych płyt, do których w ostatnich tygodniach udało mi się dotrzeć, okropnie mnie wynudziły lub rozczarowały.

 Chociażby album tak bliskiej mi niegdyś formacji Variete - "Nie wiem". Mam tyle sympatii i szacunku do tej znakomitej grupy (to jeden z najlepszych zespołów w historii polskiej muzyki), cenię sobie twórcze poszukiwania, ale kiedy słyszę ich najnowsze nagrania, to rozkładam bezradnie ramiona (jak niegdyś robił to krzyż w tekście Variete) i mówię: "Nie wiem, nie wiem, nie wiem...". Ta swoista asceza formalna, którą zaproponowali artyści na ostatnim krążku, zaczyna przypominać nieznośną manierę.  Łudząco do siebie podobne kompozycje bydgoskiej formacji, wprost krzyczą, o jakieś nowe dźwięki, inne tonacje, dodatkowego muzyka. A teksty w stylu: "Tylko duchowość może nas uratować", brzmią w moich spragnionych celnych metafor uszach cokolwiek pretensjonalnie ( w końcu Grzegorz Kaźmierczak przyzwyczaił nas do tego, że jest wspaniałym tekściarzem). Czyżby autor tekstu nawiązywał do wywiadu, jakiego udzielił Martin Heidegger dla tygodnika "Der Spiegel" - "Tylko Bóg mógłby nas uratować".
Mój pierwszy raz z Variete, to była "kaseta z cegiełkami", odkryta przypadkiem w szkolnym radiowęźle, a potem poszukiwana przeze mnie i moich kolegów, jak największy skarb. "Kto to przyniósł?", "Kto to zabrał?", "Gdzie to jest?" - pytaliśmy przejęci jeden przez drugiego. Wtedy Variete było synonimem wielkiej klasy, oryginalności, wyjątkowości, obiektem swoistego kultu - tyle polskich zespołów w tamtych niespiesznych dniach grało całkiem przyzwoicie, ale żaden nawet nie zbliżał się do tego poziomu. Metafizyczne teksty Kaźmierczaka odkrywały przed nami zasłonięte na co dzień wymiary rzeczywistości. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że z każdą kolejną kompozycją bydgoskiej grupy, dookoła nas coś się ujawniało, coś się odsłaniało, jakaś prawda bycia, prawda istnienia. Ta liryka prowokowała do zadawania pytań, przywoływała egzystencjalne troski i lęki - coś jakby podchwycone w locie dialogi pomiędzy Sartrem, a Camusem, w kawiarni, gdzie "jądra burzy" i "niedopałki gwiazd", niekoniecznie przy herbacie ("Nie zmienimy nic na pewno już, pamięć o nas skłamie"). Owe niezapomniane wersy pozwalały nam choć na chwilę, patrzeć głębiej, szerzej, dalej. Przede wszystkim pozwalały spoglądać inaczej.
Twórca kultowego "11'30" - "Przyszedł człowiek i zapytał mnie, czy powietrze łamie mi się w dłoniach..." - na płycie "Nie wiem" zrezygnował, z intrygujących paraleli, głębi skojarzeń, na rzecz prostoty. Doskonale rozumiem potrzebę rozwoju, szukania nowych środków wyrazów. Jednak warstwa muzyczna nowego krążka jest, mówiąc delikatnie, dość płaska i skrojona w oparciu o jeden praktycznie schemat. Taka muzyka, moim zdaniem, niemal w ogóle nie buduje napięcia, nie kreuje przestrzeni sugestywnego nastroju, ani nie podkreśla kluczowych fragmentów tekstu. W moim odczuciu, każdy ma własne przemyślenia, pomimo ogromnej sympatii, zielonookie radio "Romans", z coraz większym trudem "otwiera przestrzeń fal".
Co oczywiście nie zmienia faktu, że pośród tych kilku czy kilkunastu najważniejszych polskich utworów, jakie słyszałem w życiu, wciąż i niezmiennie wiele z nich należy do grupy Variete. Chociażby utwór "Który to już śnieg", zarejestrowany podczas koncertu w poznańskiej  "Arenie". Ponoć są jeszcze wśród żywych ci, którzy byli na tym koncercie. Zazdroszczę wrażeń i wspomnień. To wciąż słabo znana kompozycja. Jak smakuje po latach?









Po takich deklaracjach i takich emocjach musiałem odpocząć, a w ukojeniu nerwów pomogła mi najnowsza płyta Destroyera - "KEN". Trzeba przyznać, że ostatni album formacji z Vancouver ma znakomity początek, jak i równie udane zakończenie. Utwór "Sky's Grey" otwierający wydawnictwo, to piosenka bardzo dobrze znana z singla, który promował cały album. "In the Morning" przez barwę klawiszy i rytmiczny puls basu przypomniał mi dokonania New Order. Kolejny wyborny kąsek ukrywa się pod indeksem 3 - "Tinseltown Swimming in Blood" - to następna piosenka, która wcześniej promowała to wydawnictwo. Z nowym albumem (i ostatnimi również) grupy Destroyer jest trochę tak, jak z ulubioną potrawą, którą przygotowujemy sobie od lat. Czasem powodowani fantazją coś zbyt mocno doprawimy, innym razem pomimo starań nie uda nam się wydobyć wszystkich subtelności, ale ogólnie całe nasze danie ma zazwyczaj podobny smak. Sam nie wiem, co w procesie tworzenia jest trudniejsze - czymś naprawdę zaskoczyć odbiorcę, czy utrzymanie podobnego wysokiego lub bardzo wysokiego poziomu.
Destroyer ma rozpoznawalny i wypracowany przez dwadzieścia dwa lata prób, wydawnictw oraz koncertów, styl. Posiada swoją indywidualną melodykę. W tym kontekście tak sobie pomyślałem, że gdyby na moment zastąpić wokalistę kanadyjskiej formacji kimś innym, to owe przebiegi melodyczne są tak charakterystyczne, że nie tylko wierni fani rozpoznaliby bez trudu, że mają do czynienia z piosenką grupy Destroyer. Credo wokalisty i autora tekstów Dana Bejara brzmi: "Za każdym razem zaczynać od zera". Kto wie, być może dlatego przez te wszystkie lata tak często zmieniał się skład zespołu. Jeśli zaś chodzi o muzykę grupy Destroyer to trzeba przyznać, że od kilku sezonów w brzmieniu zespołu zmienia się raczej niewiele. I w moim odczuciu można zaliczyć ów fakt, jako duży plus. Najnowszego materiału zarejestrowanego w The Balloon Factory wysłuchałem z przyjemnością, zatrzymując się przy kilku piosenkach, żeby odtworzyć je ponownie. "Rome", "Saw You at Hospital", "Ivory Coast", to te najlepsze. Niezmiennie cieszy mnie fakt, że wciąż są artyści, którzy - pomimo niezbyt dobrej koniunktury - chcą robić indie-pop, chamber-pop z klasą. Bo któż, w dzisiejszych zawrotnie szybkich i kapryśnych czasach, potrafi docenić ciekawe aranżacje czy wkład pracy poświęconej na uzyskanie określonego brzmienia. A najgorsza kompozycja? - słusznie zapytacie.  Zdecydowanie "Cover from the sun" - jazgotliwy, zupełnie niepotrzebny zwrot stylistyczny, wyrywający z przyjemnego nastroju, na szczęście trwa tylko dwie minut i trzynaście sekund.   (nota 7.5/10)

Na zakończenie dzisiejszego wpisu chciałbym poświęcić kila słów najnowszej płycie zespołu The Church - "Man Woman Life Death Infinity". Tak się złożyło, że w ostatnich dniach ów krążek pojawił się w moim odtwarzaczu i zagościł tam na nieco dłużej. Przyznam szczerze, że nie śledziłem pilnie wszystkich dokonań australijskiej grupy. Ostatni raz miałem kontakt z ich muzyką przy okazji koncertowego wydawnictwa DVD - "Future Past Perfect"(2013), które niejako dokumentowało 30-lecie działalności zespołu. W prasie muzycznej, na łamach której wzmianki o The Church pojawiają się wyjątkowo rzadko, wyczytałem, że w ostatnim czasie pojawił się w zespole nowy gitarzysta - Ian Haug. Muzyk ten, jak podkreśla w jednym z wywiadów wokalista grupy Steve Kilbey, wniósł spory wkład w brzmienie najnowszej płyty.

Moim ulubionym albumem The Church, (spośród tych kilku, czy raptem kilkunastu, które miałem okazję poznać, cała dyskografia liczy sobie niemal 30 tytułów), jest krążek "Aura=Priest"(1992), który po raz pierwszy usłyszałem w audycji Tomasza Beksińskiego. Sentyment pozostał, pewnie coś więcej niż sentyment, bo to wciąż jest bardzo dobry materiał, który pomimo upływu lat całkiem dobrze się broni.
Na ostatnim albumie australijskiej formacji nie ma utworów na miarę obłędnego i zapadającego w pamięć "The Dissillusionist", czy uwielbianego i odtwarzanego przeze mnie po wielokroć "Mistress". Nie zmienia to jednak faktu, że jest to zaskakująco udana płyta. Podobnie jak w przypadku grupy Destroyer, weterani z antypodów niczego i nikomu nie muszą udowadniać, czy też próbować dostosować się do obowiązujących i zmiennych mód, utrzymują za to dobry poziom. Wokalista i autor tekstów - Steve Kilbey - którego barwę głosu bardzo lubię, jest zapracowanym człowiekiem. W ramach odskoczni od macierzystej formacji regularnie współpracuje z Martinem Kennedym, udziela się wokalnie, chociażby w nagraniach grupy Hammock. Nie wiem, czy nowy materiał The Church może zjednać przychylność nowych słuchaczy. Natomiast jestem w pełni przekonany o tym, że te dziewięć dobrych kompozycji - naprawdę trudno którąś szczególnie wyróżnić (gitary, klawisze, bębny i miły dla ucha głos, klasycznie podane, bez żadnych ekstrawagancji na poziomie produkcji, z ciekawymi tekstami autora, który w życiu całkiem sporo już doświadczył) - powinno zadowolić tych, którzy kiedyś z twórczością The Church już się zetknęli. Przez te 43 minuty trwania "Man Woman Life Death Infinity" można sobie przypomnieć - chociażby w ramach tak zwanego powrotu do muzycznej przeszłości - jak grało się przed laty dobrego alternatywnego rocka.
(nota 7/10)












sobota, 7 października 2017

MELANIE DE BIASIO - "LILIES" (Le Label) "Z laptopem na kolanach"


                                                                                     fot.internet




        Bohaterki dzisiejszego wpisu chyba nie muszę przedstawiać czytelnikom tego bloga. Belgijskiej wokalistce poświęciłem sporo ciepłych słów, przy okazji wydania jej poprzedniej epki "Blackened Cities". Dziesięć lat po wydaniu debiutanckiej płyty - "A Stomach is Burning" - w miniony piątek na półkach sklepowych pojawił się najnowszy album zatytułowany "Lilies". Mój pierwszy wpis niejako podsumowujący dokonania artystki nazwałem "Bursztynowe odcienie hipnotycznej ciszy". Po przesłuchaniu najnowszego krążka mogę powiedzieć, że "cisza" czy "hipnotyczność" (trans) wciąż stanowią słowa klucze pomocne do interpretacji twórczości De Biasio. Tym razem belgijska artystka zrezygnowała z pomocy zespołu i wzięła sprawy w swoje ręce. W odróżnieniu od poprzednich płyt wokalistka postawiła na elektronikę i domową produkcję. Nie jest to jednak typowe lo-fi. Nic z tych rzeczy. Pod zgrabnymi palcami Melanie wylądowała klawiatura laptopa, na którym zgrała większą część materiału.
Trzeba przyznać, że podczas tworzenia tkanki brzmieniowej De Biasio dość oszczędnie gospodarowała środkami stylistycznymi, używając ich z rozmysłem i w odpowiednich momentach. Artystka przede wszystkim starała się w kolejnych odsłonach albumu "Lilies" uzyskać i podtrzymać odpowiedni klimat. Najnowszą płytę rozpoczyna utwór "Your Freedom is the End of Me", czerpiący garściami i nawiązujący do dokonań twórców ze sceny triphopowej. Mamy tutaj powtarzalne tony basu, wtórujący mu fortepian, a nad wszystkim niczym delikatna mgła ( oczywiście w odcieniach bursztynu) unosi się głos Melanie De Biasio.  Kolejna piosenka "Gold Junkies", to nieco zmodyfikowany fragment wyciągnięty z poprzedniej epki "Blackened Cities", który przynosi wraz z sobą subtelny trans. Równie transowy charakter ma kompozycja "Let Me Love You". To utwór bardzo dobrze znany fanom twórczości belgijskiej artystki, ponieważ pojawił się na debiutanckiej płycie "A Stomach is Burning". Najwidoczniej po dziesięciu latach De Biasio postanowiła dokonać jego reinterpretacji, wpuszczając całość kompozycji w nowy, triphopowo-psychodeliczny kontekst. Na krążku "Lilies" belgijska wokalistka spróbowała swoich sił mierząc się z mniej lub bardziej klasycznie pojętym bluesem - "Sitting in the Stairwell", "Brother". Na najnowszym albumie Melanie De Biasio raczy nas własną opowieścią o jazzie (i bluesie), znów uwodzi głosem, czaruje i oczarowuje, w charakterystyczny dla siebie sposób na bursztynowo zabarwiając ciszę. Do mojej pełni szczęścia zabrakło jednak żywych instrumentów i wydatnej pomocy zespołu, który tak udanie wspierał Melanie od lat.

(nota 7/10)














niedziela, 24 września 2017

VALPARAISO - "Broken Homeland" (Zamora Label) "Z Pablo Nerudą dookoła Valparaiso"




  Dziś proponuję odległą podróż, albo całą serię niespiesznych wędrówek, ponieważ miejscem docelowym, a zarazem punktem, z którego będziemy wyruszać na następne wycieczki jest miasto, Valparaiso, port w Chile nad Oceanem Spokojnym. Ów port jest również miejscem poniekąd symbolicznym - gdyż oprowadzać po nim, a także zabierać z niego w kolejne trasy, będą znakomici artyści, wokalistki i wokaliści, którzy wspomogli głosem nagrania na debiutanckiej płycie francuskiego zespołu Valparaiso. W skład zespołu wchodzą Herve i Thierry Mazurel (kiedyś współtworzyli grupę Jack the Ripper), Mathieu Tex - gitara, Adrien Rodrigue - skrzypce i wibrafon, Thomas Belhom perkusja. Artyści, którzy przyjęli zaproszenie do współpracy nad albumem "Broken Homeland" to: Howard Gelb (ten sam!), Phoebe Killdeer (Nouvelle Vague), Rosemary Standley (Moriarty), Shannon Wright (Crowsdell), Marc A. Huyghens (Joy), Josh Haden (Spain), Christine Ott, John Parish, Julia Lanoe, Frederic D. Oberland, Dominique A (którego tak dawno już nie słyszałem, a którego dokonania bardzo sobie cenię). Przyznacie sami, że lista artystów zaproszonych do współpracy robi wrażenie. Słuchając kolejnych kompozycji zawartych na płycie "Broken Homeland", przypomniałem sobie albumy znakomitego kompozytora i producenta,  nieodżałowanego Hectora Zazou. Lista zaproszonych gości, chociażby na jego kultowej płycie "Sahara Blue", prezentuje się równie imponująco - Lisa Gerrard, Brendan Perry, Ryuichi Sakamoto, Bill Laswell, Annelli Dreckner (Bel Canto), John Cale, Gerard Depardieu, David Sylvian... Ach, jak bardzo brakuje  obecnie na rynku muzycznych takich płyt, takich udanych kolaboracji.

    Nazwa zespołu Valparaiso powstała w wyniku inspiracji zdjęciami Sergio Larraina, oraz filmem Jorisa Ivensa i Chrisa Markera, (do obejrzenia na YT). Zdjęcia Sergio Larraina z  Valparaiso zapoczątkowały podróż fotografa ze wspaniałym poetą Pablo Nerudą w 1957 roku.



                                                 Sergio Larrain  fot.internet







 Muzycznie, i jak nietrudno się domyśleć po składzie zaproszonych gości, mamy tu do czynienia z indie-folkiem, americaną. Album rozpoczyna utwór "Rising Tides", czyli bardzo urokliwa indie-folkowa ballada, wykonana w wyjątkowo smakowitym duecie przez Phoebe Killdeer i Howarda Gelba (Killdeer i Gelb zaśpiewali jeszcze w dwóch piosenkach). I właściwie nie ma się tu nad czym rozwodzić, gdyż cała płyta utrzymana jest w podobnym refleksyjnym nastroju, i świetnie wyprodukowana przez Johna Parisha. Słuchacz obdarowany zostaje spokojnym przestrzennym graniem, które równie dobrze można znaleźć na krążkach Howarda Gelba - czasem zostaje wyeksponowana gitara, jak w "The Allure of Della Rae" (rockowy riff),  innym razem fortepian, czasem pojawi się bluesowa tonacja, innym razem przykują uwagę rozmyte jazzowe akordy. Głównymi bohaterami są jednak wokaliści zaproszeni do udziału w sesji nagraniowej, ich charakterystyczne głosy oraz barwne niekiedy opowieści. Moim ulubionym utworem jest tytułowa kompozycja "Broken Homeland" , której jedynie końcowy fragment (niestety) zamieszczam poniżej. Słuchając tych trzynastu kompozycji bez trudu można przenieść się w miejscu oraz w czasie, odmierzać kolejne niespieszne kroki na wąskich uliczkach Valparaiso, po śladach które zostawili za sobą Sergio Larrain i Pablo Neruda sześćdziesiąt lat temu.
(nota 7.5/10)
                                                     

                                                           " Wobec ciebie nie jestem zazdrosny,
                                                              Przyjdź z mężczyzną za plecami. 
                                                              przyjdź mając ich stu we włosach, 
                                                              przyjdź z tysiącem ich od piersi do stóp, 
                                                              przyjdź jak rzeka pełna topielców, 
                                                              na spotkanie ze wściekłym morzem, 
                                                              wieczną pianą i burzą, 
                                                              Przynieś ich wszystkich tam, gdzie czekam: 
                                                              zawsze będziemy sami, 
                                                              zawsze będziemy ty i ja, 
                                                              sami na ziemi, 
                                                              aby rozpocząć życie"

                                                                 Pablo Neruda "Zawsze"  
                         













piątek, 15 września 2017

HARRIET TUBMAN - "ARAMINTA" (Sunnyside Records) "W drodze do wolności"






 
7 marca 2015 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama przemawiał na uroczystości 50 -tej rocznicy "Krwawej Niedzieli", w mieście Selma, przy wjeździe na most Edmunda Pettusa. Pięćdziesiąt lat wcześniej przez ten właśnie most usiłowali przejść uczestnicy pokojowej demonstracji, domagający się równych praw wyborczych dla wszystkich obywateli. Ich przemarsz został brutalnie zatrzymany przez policję, która użyła pałek oraz gazu łzawiącego. W czasie rocznicowych uroczystości Obama podkreślił, że Selma to miejsce, które symbolizuje odważnych charakter Ameryki. Wspominał, że w trakcie pokojowych marszów wiele osób potępiło protestujących, nazywając ich komunistami, seksualnie i moralnie zdegenerowanymi. "Chcę podziękować każdej osobie, która przeszła przez most w "krwawą niedzielę". Nie musieliście, a zrobiliście to. 600 osób przeszło do historii. Szliśmy w pokoju i ciszy. Nikt nie mówił słowa. Pobito nas. Użyto gazu łzawiącego, niektórych pozostawiono krwawiących na moście" - powiedział tego dnia Barack Obama.

Wspominam o tym wydarzeniu, i o tym przemówieniu, dlatego, że jedna z kompozycji zawartych na ostatniej płycie formacji Harriet Tubman nosi tytuł "President Obama's Speech at the Selma Bridge". Harrriet Tubman to trio jazzowe, jazz-rockowe, w którego skład wchodzą: Brendon Ross - gitara, Melvin Gibbs - bas, JT Lewis - perkusja. Na koncie mają cztery długogrające płyty. Nazwa Harriet Tubman pochodzi od imienia i nazwiska słynnej abolicjonistki, która w 1849 roku uciekła z niewoli, a potem sama poprowadziła do wolności kilkudziesięciu niewolników przez tak zwaną Underground Railroad (umowna nazwa szlaku ucieczki, czy sieci przerzutowej, dla zbiegłych amerykańskich niewolników). Tak się złożyło, że w ostatnich dniach kończę znakomitą książkę, która dotyczy właśnie tej kwestii, Colson Whitehead - "Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki"(nagroda Pulitzera 2017), i którą gorąco polecam czytelnikom tego bloga.

  Mogę również polecić album "Araminta", na którym gościnnie wystąpił legendarny trębacz Wadada Leo Smith. Muzycznie mamy tu do czynienia z jazzem oraz różnymi jego odmianami (modern, jazz-rock, fussion). Artyści nie stronią od elektronicznych dodatków, w kolejnych odsłonach płyty pojawiają się rozmaite efekty, pogłosy, sample. Bez trudu można tu również odnaleźć nawiązania do twórczości Milesa Davisa, z tak zwanego "okresu elektrycznego" . Trąbka i gitara, podkreślona rozmaitymi efektami, przez długi czas toczą barwny dialog i kreują sugestywne przestrzenie. Sekcja rytmiczna potrafi zagrać rockowo i ciężko, jak w utworze  "Taken", żeby po chwili odmierzać skoczne takty, w rytm bossa novy - ""Blacktal Fractal" - i tworzyć tło dla popisów trąbki mistrza Wadada Leo Smitha. Wspomniana już przeze mnie kompozycja "President Obama's Speech at The Selma Bridge", to z kolei freejazzowe wcielenie  amerykańskiej formacji.

    Platon łączył pojęcie wolności z ideą istnienia dobra. Immanuel Kant wskazywał na ścisły związek  wolności ze światem wartości etycznych. Dla Georga Wilhelma Friedricha Hegla wolność z jednej strony oznaczała uświadomioną konieczność i cel ludzkich dziejów, z drugiej strony zdolność do samookreślenia - "Jestem zaś wolny, gdy jestem u samego siebie". Egzystencjaliści, jak chociażby Jean Paul Sartre, utrzymywali, że człowiek jest: "skazany na wolność". Można by w skrócie powiedzieć, że ile wyobrażeń wolności, tyle różnych muzycznych wcieleń. Artyści związani z formacją Harriet Tubman każdym kolejnym dźwiękiem zdają się podkreślać, że wolność niejedno ma imię, a droga do niej to zadanie, cel i nieustający proces. O czym również wspominał Barack Obama przy moście Edmunda Pettusa, podczas uroczystości obchodów 50-tej rocznicy "Krwawej Niedzieli".
 Utwór "the Spiral Path..." rozpoczyna ostatnią płytę Harriet Tubman.
(nota 7/10)






piątek, 8 września 2017

SHAHIN NOVRASLI - "EMANATION" (Jazz Village) "A miało być o The National.."





   Poniższy wpis miał być o najnowszej płycie The National - "Sleep Well Beast". Z ostatnimi albumami tej amerykańskiej formacji jest trochę tak, jak z kołchoźnikiem. W dużym skrócie można powiedzieć, że gra albo nie gra, ewentualnie można zrobić ciszej, kiedy coś nazbyt uwiera uszy, lub głośniej, kiedy nóżka bezwiednie odmierza kolejne takty. Szczerze mówiąc, sam nie wiem  - na tym w dużej mierze polega problem - co musieliby zagrać The National, żeby mnie czymś naprawdę zaskoczyć. Macie racje twierdząc, że czasem poprawność i przewidywalność bywa o wiele bardziej pożądana, niż nadmierna ekstrawagancja czy lawina technicznych fajerwerków. Choć muszę również przyznać, że "Sleep Well Beast" słuchało się całkiem, i owszem, nie powiem, przyjemnie, przynajmniej do pewnego momentu. Jaki to był moment, sprawdźcie sami.
  Cały album, jak to album The National, posiada odrobinę dołów ( tym razem udało się uniknąć niebezpiecznych mielizn czy groźnych trzęsawisk) oraz kilka górek (bez wyraźnego M. Everestu), które łatwo wpadają w ucho. Jednak już dziś wiem, że nie będę wracał do tego krążka z uporem maniaka, choć przecież lubię ten zespół. Może to swoiste zmęczenie materiału - tyle razy wcześniej słyszałem podobne przebiegi melodyczne, identyczne nuty (nic na to nie poradzę, że akurat takie refleksje cisną się na moje usta, fani The National wybaczcie). Albo... albo to wina pogody za oknem - kiedy kreślę te słowa, deszcz stuka o mój parapet, w rytm perkusji utworu "Day I die", zespołu The National rzecz prosta. Rozpadało się, to prawda. Tak to już czasem bywa, że trzeba znaleźć jakiegoś winowajcę. Jesień w tym roku zaczęła się tak nagle, że większość z nas nie zdążyła nawet pożegnać lata. Jeśli nie The National, to co? - słusznie zapytacie.

   W tak zwanym międzyczasie dotarłem do płyty pochodzącej z zupełnie innego bieguna muzycznego, która ukazała się w tym roku, a której zawartość zaintrygowała mnie do tego stopnia, że postanowiłem poświęcić jej kilka słów na łamach tego bloga. Jednym z jej głównych bohaterów jest nasz dobry znajomy - Shahin Novrasli - o którym wspomniałem już, i to całkiem niedawno, przy okazji wpisu dotyczącego albumu "Inspired by nature" Raina Sultanova. Tym razem azerski pianista zaprosił do współpracy muzyków z zachodu Europy. Na basie zagrał James Cammack, na perkusji Erekle Koiva, na bębnach Andre Ceccarelli, a w dwóch utworach na wiolonczeli Didier Lockwood.
Jedno nie ulega wątpliwości - Shahin Novrasli ma bardzo szybkie palce, i co się z tym czasem wiąże, wyborną technikę. Jednak samą techniką, czy jej lepszą lub gorszą prezentacją, trudno wypełnić intrygujący album. A krążek "Emanation" jest intrygujący - zwraca na siebie uwagę znakomitą pulsacją, płynnością poszczególnych fraz, zmiennością nastrojów (od afrykańskich rytmów, aż po wschodnią melancholię). Basista i perkusiści długimi fragmentami wykonują dużo dobrej roboty. Chociażby tak, jak w bardzo udanej kompozycji "Jungle", którą właśnie rozpoczyna soczysty, energetyczny puls basu. Narracja fortepianu doskonale dostosowuje się do tempa podawanego przez sekcję rytmiczną. Uderzenia pianisty są punktowe, Novrasli gra krótko i robi płytkie oddechy. Azerski artysta lubi zagęszczać fakturę dźwiękową, a także zmieniać tempo w obrębie frazy.
   Wiele z kompozycji zawartych na krążku "Emanation" zaczyna się od tonów basu, który jest równoprawnym partnerem dla partii  fortepianu. Basista nie chowa się, nie pozostaje w tle, ale wzmacnia kolejne akordy, podkreśla następne tony pianisty, odsłania inny wymiar. I jeśli kogoś chciałbym szczególnie wyróżnić, to właśnie... basistę - Jamesa Cammacka. Cammack to postać dobrze znana w świecie jazzu, chociażby z legendarnego Ahmad Jamal Trio. Z kolei Ahmad Jamal  to obecny mentor Novrasliego, który postanowił pomóc azerskiemu pianiście w wejściu na europejski, szczególnie zaś francuski rynek muzyczny. Płyta "Emanation" była nagrywana na przełomie kwietnia i maja ubiegłego roku w studiu Sextan, w Malakoff, na północy Francji. Słychać na tym albumie i odwołania do tradycji jazzowej, ale również egzotyczne wschodnie harmonie, jak w utworze "Saga", subtelnie wplecione w muzyczną tkankę. W kompozycji "Ancient Paralell" oprócz bogactwa perkusjonaliów pojawia się tradycyjny folkowy zaśpiew.  Na wkładce do płyty znajdziemy również podziękowania za okazaną pomoc, które Shahin Novrasli skierował pod adresem maestra Jamala. Czyżby 87-letni Ahmad Jamal odnalazł w azerskim artyście swojego następcę?
(nota 7.5/10)




piątek, 1 września 2017

SIV JAKOBSEN - "THE NORDIC MELLOW" (The Nordic Mellow Records) "Norweskie smuteczki"





Siv Jakobsen to urodzona w Asker, norweska autorka tekstów i wokalistka, absolwentka prestiżowego Berklee College of Music w Bostonie. Ameryka wywarła i wciąż wywiera na artystkę spory wpływ. Jej debiutancki duży krążek, zatytułowany "The Nordic Mellow", zaczął powstawać tuż po jej powrocie do Oslo z Brooklynu (mieszkała przy Metropolitan Avenue). Wakacje ubiegłego roku spędziła w Londynie, gdzie przy wydatnej pomocy Matta Ingrama i Dana Coxa, w studiu "Urchin", nagrywała cały materiał.
   Jak podkreśla w jednym z wywiadów, każda z jej nowych piosenek zawiera lub też powstała na skutek jakiejś frustracji. Jakobsen twierdzi, że w piosenkach, które tworzy, znaczniej łatwiej przychodzi jej wyśpiewanie pewnych słów, niż gdyby miała ich użyć, wypowiadając je prosto w twarz. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że na płycie "The Nordic Mellow" artystka właśnie kieruje owe słowa prosto w twarz, czy też mówiąc dokładniej, prosto do ucha słuchacza. W czym niewątpliwie pomogła realizacja płyty, z mocno wyeksponowanym głosem wokalistki, położonym w niektórych kompozycjach blisko mikrofonu, na pierwszym planie. Ten zabieg oraz specyficzna barwa głosu sprawia, że odbiorca od pierwszych nut "To Leave You" uzyskuje z norweską wokalistką intymny kontakt. Pomagają w tym również poszczególne instrumenty, użyte oszczędnie i w odpowiednim momencie. Większość kompozycji debiutanckiej płyty to utwory stworzone w oparciu o głos i gitarę, od czasu do czasu pojawia się perkusja, bas i subtelna orkiestracja. Na poziomie muzycznym to indie-folk, w którym można odnaleźć nawiązania do twórczości Johni Mitchell czy Damiena Rice. Ten ostatni wymieniony przeze mnie twórca jest, obok Ane Brun i Laury Marling, ulubionym artystą Siv Jakobsen.

   Chyba najbardziej klasycznie folkowym, a zarazem energetycznym utworem na debiutanckiej płycie jest kompozycja "Shallow Digger". To utwór, który swoją dynamiką i energią zaskoczył również samą artystkę. Ciekawe perkusjonalia zbudowały tutaj dodatkowe napięcie, choć do mojego pełnego szczęścia zabrakło jeszcze nieco więcej swobody, improwizacyjnego rozwinięcia. Pozostała, znakomita większość albumu "The Nordic Mellow", jest o wiele bardziej stonowana. To właściwie i w dużej mierze bardzo udane, gitarowe, trzy, czterominutowe ballady, zawierające - jak w sekretnym pamiętniku - wspomnienia, refleksje, wrażenia, czy intymne zwierzenia, wyśpiewane charakterystycznym i zapadającym w pamięć głosem Siv. ("Your silence reeks of cheating, reeks of her, I can sense her in your mouth, on my neck...").
  Kompozycja "Crazy", z leniwie rozwijające się zwrotką, pokazuje możliwości wokalne Jakobsen. Zgodnie z tytułem płyty, debiutancki krążek to "nordycka kraina łagodności". Moją ulubioną piosenką jest "We are not in love", bo to właśnie przy okazji wielokrotnego odsłuchiwania tego utworu pojawiły się ciarki na moim ciele, które zwykle są całkiem niezłym barometrem. Wydany pod koniec sierpnia album kilka miesięcy wcześniej promował bardzo urokliwy singiel "Like I Used To".  "The Nordic Mellow" to bardzo udany debiut fonograficzny norweskiej wokalistki - nie licząc wcześniejszej epki "The Lingering"(2015) - z którym naprawdę warto bliżej się zapoznać.
(nota 7.5/10) 













piątek, 25 sierpnia 2017

THE WAR ON DRUGS - "A Deeper Understanding" (Atlantic Records) "W drodze pomiędzy... już, a jeszcze..."






     Jest coś w muzyce The War On Drugs - klimat, nastrój, wrażenie -  co przypomina jazdę przez miasto, które z wolna kładzie się do snu. Może to być wieczorny powrót do domu, po wielu godzinach pełnych wrażeń, codziennej krzątaniny, obowiązków i problemów, albo zwyczajne i beztroskie leniwe przemieszczanie się, byle dalej, gdzieś przed siebie, w nieznane. Jeszcze mijamy pod drodze spóźnialskich, którzy spieszą się, żeby zdążyć na wspólny i zaplanowany wcześniej wieńczący trudy dnia posiłek. Oto mignie nam profil kierowcy, czasem przyklei się do okna miły uśmiech, jakieś dziecko pomacha w naszą stronę, przystawiając nos do bocznej szyby. Jeszcze otwarte są niektóre kioski i sklepy, gdzie pomiędzy półkami niczym duchy błąkają się ostatni kupujący. Kilka osób czeka na przystanku, przedeptując z nogi nogę, lub zerkając na wyświetlacz swojego smartfona. Samotne wyspy, czerwone krwinki głównych arterii miasta, domy pogrążone w letargu, z którego wkrótce trzeba będzie się obudzić. Jeszcze dobiegnie do nas pojedynczy dźwięk klaksonu, odbity od rozgrzanych letnim słońcem ścian budynków. Znajome tony melodii zatańczą w ogródku, pod parasolami, uchylając jeszcze bardziej skąpane w czerwonym świetle drzwi baru.  Palą się już banery reklamowe i pierwsze latarnie, wskazując drogę zagubionym podróżnym, którzy usiłują przecisnąć się przez gęstniejący mrok. "... just moving through the dark" - jak śpiewa wokalista Adam Granduciel na płycie "A Deeper Understanding".
Jest w tych najlepszych kompozycjach na ostatnim albumie jakieś nostalgiczne westchnienie -  nie smutek, nie przygnębienie - jakaś bliżej niewyrażona tęsknota za czymś niewyraźnym i ulotnym, jakaś niespełniona obietnica, mglista nadzieja, która nigdy nie mogła przybrać konkretnych kształtów.  Jest też pogłębiona refleksja oraz pewien specyficzny stan zawieszenia, pomiędzy jawą a snem, pomiędzy tym, co wyobrażone, a tym, co rzeczywiste, jakby zatrzymanie się na pograniczu dwóch światów, subtelny trans, w który słuchacz wpada zupełnie bezwiednie, któremu poddaje się, wraz z kolejnymi piosenkami płyty "A Deeper Understanding". Charakterystyczny głos Adama Granduciela pełni tutaj rolę przewodnika, który odsłaniając swoje lęki, troski i pragnienia, pokazuje jednocześnie następne fragmenty przebytej już przez siebie drogi. Tyle już poza nim, tak wiele jeszcze przed nim...

   Ciężko na albumie "A Deeper Understanding" wyróżnić któryś utwór, najbardziej przypadł mi do gustu "Thinking of a Place" oraz "Strangest Thing". Chyba odrobinę łatwiej wskazać nieco słabsze momenty, jak: "Holding On", "Nothing to Find".  Najnowsza płyta nie odbiega klimatem od lubianego i dość szeroko komentowanego poprzedniego krążka "Lost in the Dream". Na poziomie muzycznym nie ma na czwartym w dorobku i póki co ostatnim krążku The War On Drugs żadnych producenckich  fajerwerków. Ot, przez ponad godzinę Adam Granduciel i jego załoga raczą nas mniej lub bardziej klasycznym rockowym graniem, które ma swój specyficzny urok. W poszczególnych  kompozycjach słychać fascynację i nawiązania do twórczości Toma Petty, Dylana, czy Dire Straits. Skoro klasyczne granie, to i klasyczny podział na zwrotkę oraz refren i... obowiązkową, a jakże, solówkę gitarową, w drugiej części utworu. Pomimo pozornej monotonii - podobny rytm, podobne skale - album The War On Drugs jest w mojej ocenie o wiele ciekawszy, niż wychwalane w ostatnich dniach przez krytyków "dzieło" Grizzly Bear - "Painted Ruins". Nie ma tu przede wszystkim szablonowego podejścia, producenckiej próby wciśnięcia kompozycji w ogólnie przystępne ramy, co jest główną bolączką krążka "Painted Ruins". Co warte podkreślenia płyta "A Deeper Understanding" zwiastuje także zmianę wytwórni, amerykańska grupa przeszła z Secretly Canadian do Atlantic Records. Na szczęście przy tej okazji obyło się bez nie zawsze celnych podszeptów nowych dyrektorów muzycznych czy modnych producentów. Zespół Adama Granduciela posiada własne rozpoznawalne brzmienie, które zachował i systematycznie rozwija. Ostatni album The War On Drugs to płyta o przemijaniu i marzeniach, które być może nigdy się nie ziszczą, co nie zmienia faktu, że warto je mieć.
(nota 7/10)




sobota, 19 sierpnia 2017

SZCZĘŚLIWA ÓSEMKA - czyli wakacyjny zestaw numer 3



Skoro sierpień, to wakacje, a skoro wakacje, to... kolejna, trzecia już odsłona, na łamach tego bloga, zestawu "Szczęśliwa ósemka". I tym razem będzie to mieszanka utworów nieco zakurzonych, nowych oraz tych świeżutkich i chrupiących niczym ciepłe bułki. Kompilacje rozpoczyna piosenka, którą w ostatnich kilku miesiącach odtwarzałem najczęściej. Mogę zaryzykować twierdzenie, i z pewnością nie minę się z prawdą, że nie było tygodnia, żebym nie przypomniał sobie, jak to cudeńko wspaniale brzmi( i czy nadal tak brzmi), jakie robi na mnie wrażenie( i czy nadal jestem pod jego wpływem) oraz czy przez te chwile rozłąki  nic się nie zmieniło w kompozycji "Luminescent Sun". Devoured By Flowers to duet pochodzący z Portland, który w marcu tego roku wydał debiutancką epkę zatytułowaną "The Luminescent". Jak napisali sami muzycy na stronie internetowej, piosenka "Luminescent sun" jest gotowa w 95%, a prace nad jej ostatecznym wykończeniem wciąż trwają. Gdybym coś mógł dyskretnie zasugerować, coś doradzić na ucho Dorianowi Cambellowi i Askelonowi Sain, to... odrobinę skróciłbym ten utwór, mniej więcej o ostatnią minutę. To tylko taka uwaga kreślona na marginesie, poza tym... rozkosz, rozkosz, rozkosz. Cóż więcej dodać.
W filmie "Porno" Marka Koterskiego, główny bohater spotyka w parku kobietę, z którą  w takich właśnie malowniczych okolicznościach przyrody, na zielonej ławeczce, ma odbyć stosunek. Kobieta w pewnym momencie zadaje pytanie: "Lubi pan filozofów?". "Nie za bardzo... To znaczy, nie zdążyłem ich zgłębić" - odpowiada główny bohater. "Czytał pan Heideggera?" - dopytuje kobieta. "Nie... Zdaje się trochę faszyzował"- słyszy w odpowiedzi. "Tak mówią..., ale ja jestem nim opętana". Właściwie mógłbym podpisać się pod tym ostatnim stwierdzeniem oraz dodać, że jestem również opętany utworem "Luminescent Sun".









Hand Habbits to zespół powołany do życia przez Meg Duffy, piosenkarkę i gitarzystkę rezydującą w Nowym Yorku. W tym roku ukazał się jej debiutancki, przyzwoity i dość ciepło przyjęty przez krytyków muzycznych album "Wildly Idle (Humble before the void)". Piosenka, która 25 sierpnia ukaże się na singlu, i która zrobiła na mnie spore wrażenie nosi tytuł  "Yr Heart". Co ciekawe, i warte podkreślenia, utwór ten klimatem i sposobem aranżacji nieco odbiega od zawartości debiutanckiego albumu. Pokazuje talent Duffy do tworzenie bardzo urokliwych melodii, odsłania wachlarz jej umiejętności wokalnych. Po tak pięknym singlu, aż nie mogę doczekać się kolejnych nagrań amerykańskiej wokalistki. Tego lata nie rozstaję się z tym utworem.









Nie ma to, jak spotkać przyjaciela z dzieciństwa, którego nie widziało się od lat i... założyć z nim zespół. Tak właśnie było w przypadku Erika Glambek Boe'a i Oysteina Gjaerdera Bruvika (ach, te skandynawskie nazwiska), którzy powołali do życia zespół o nazwie Kommode. Całkiem niedawno ukazała się ich debiutancka płyta zatytułowana "Analog Dance Music". Erik Glambek Boe to oczywiście połowa mojego ulubionego duetu, czyli Kings of Convenience, na którego najnowszą płytę wciąż cierpliwie czekam. Muszę przyznać, że owe oczekiwania całkiem nieźle umila ostatnia propozycja Boe. "Któż z nas potrzebuje gatunków?" - pyta prowokacyjnie lub retorycznie Erik Glambek Boe na stronie swojego nowego projektu muzycznego Kommode. A ja, niejako odpowiadając na to pytanie, mogę stwierdzić, że dziś najważniejsze rzeczy, nie tylko w muzyce, dzieją się na pograniczu gatunków, estetyk, stylistyk. Zawartość albumu "Analog Dance Music" stanowią kompozycje, które niejako w założeniu mają poprawić nastrój słuchaczowi, umilić czas, sprawić, że na moment zapomni o problemach dnia codziennego. To również muzyka pop, która ma ambicję, żeby zaspokoić gusta nieco bardziej wybrednych i wyrobionych słuchaczy. Pop z klasą, avant-pop dla smakoszy oraz, jakżeby inaczej, muzyka dla "tańczących inaczej". Krążek "Analog Dance Music" trudno porównywać, z jakąkolwiek płytą duetu Kings of Convenience. Jednak album ten dość dobrze pokazuje talent Erika Boe do tworzenia zgrabnych melodii. A oto mój ulubiony utwór z tej niezbyt długiej płyty.











O kolejnym zespole - Stereolab - napisałem przy różnych okazjach sporo na łamach tego bloga. Bardzo często wracam do ich nagrań, bo to wciąż bardzo bliski mi zespół. Znakomity utwór "Doubt", to moim zdaniem, wciąż dość mało znana kompozycja, która zasługuje nie tylko na poznanie, ale też na same pochwały. Słychać w niej wyeksponowaną indie-rockową gitarę, choć pojawia się również charakterystyczna dla twórczości grupy interakcja na linii wokalistka - chór. Chórzystka, ów drugi głos, nie tylko podaje melodie, ale również odmierza kolejne takty. Nagrania dokonano 30 lipca 1991 roku, a więc na początku działalności formacji. Leatitia Sadier i jej załoga wykonali podczas tej sesji cztery utwory, w kolejności zabrzmiały: "Super Electric", "Changer", mój ulubiony "Doubt" oraz "Difficult Fourth Title". Gdyby ktoś poszukiwał nagrania "Doubt", to ukazało się ono na świetnej płycie: "Switched On" (1992), która zawiera zestaw dwóch epek oraz singla. Poza tym kompozycję "Doubt" można odnaleźć na singlu "Stunning Debut Album". Wielka szkoda, że nazwa Stereolab, to już niestety melodia przeszłości. Ale jaka!! Czego by nie powiedzieć, jakby nie zachwalać, po prostu klasyka dla "tańczących inaczej". Zróbcie głośniej!








Zespół Holden - nazwa pochodzi od bohatera powieści "Buszujący w zbożu", Holdena Caulfielda - to słabo znana formacja pochodząca z Francji. Ich debiut fonograficzny przypadł na końcówkę lat dziewięćdziesiątych ubiegłego już wieku i nosił tytuł "L'Arriere-Monde". Swoją przygodę z tą grupą rozpocząłem od wspaniałej płyty "Chevrotine"(2006). Dokładnie pamiętam ten mój pierwszy raz z Holden. To była audycja "HCH", w nieodżałowanym radiu BIS. Przy mikrofonie zasiadł redaktor Jacek Hawryluk, i odtworzył niezwykle piękną, poruszającą kompozycję, która otwiera krążek, czyli - "Ce Que Je Suis". Poczułem, jakby świat wokół mnie zawirował i otworzył się przede mną inny wymiar, jakbym odkrywał zupełnie nowy muzyczny ląd. Jedno wiedziałem na pewno, że muszę szybko zdobyć ten album, i poznać całą twórczość tej formacji. Wokalistka Armelle Pioline i towarzyszący jej gitarzysta i kompozytor, Dominique Depert, długo umilali moje wolne chwile, i sprawiali, że czas płynął w zupełnie innym rytmie. Ostatnio powróciłem po wielu tygodniach braku kontaktu z zespołem Holden do ich najlepszej płyty "Chevrotine". A okazją do powrotu była wiadomość, że mój ulubiony pisarz, Javier Marias, napisał nową powieść, "Berta Isla", która w trzech krajach ukaże się na początku września tego roku. Javier Marias mieszka w Madrycie, a "Madrid", to jedna z najlepszych kompozycji grupy Holden.











Od jakiegoś czasu mam pewien problem z utworami polskich wykonawców, oczywiście z kręgu szeroko pojętej alternatywy (alt-pop, indie-rock, indie-folk). Jeśli już przemawia do mnie jakaś piosenka z krajowego podwórka na poziomie aranżacji czy wykonania, (i łapię się na tym, że ją sobie niekiedy bezwiednie nucę), to zwykle gorzej bywa z tekstem. Znacznie rzadziej zachodzi zjawisko odwrotne. Nie chcę tutaj zbytnio narzekać na rodzimych twórców, może zbyt mało interesuję się lokalnym rynkiem muzycznym (z pewnością mam w tym względzie ogromne braki), a może poprzeczkę moich oczekiwań zawiesiłem zbyt wysoko. W tym roku bardzo spodobała mi się nowa płyta VooVoo - "7", która wyznaczyła poziom dla innym wykonawców. Jednak w moim wakacyjnym zestawie umieściłem kompozycję nieco mniej znaną.
Dlatego w tym miejscu pragnę przywołać coś z odległej już przeszłości, w czym odnajduję się bez reszty, i do czego często wracam. Przyznam szczerze, że nie znałem wcześniej tego znakomitego utworu. Aż dziw bierze, że po raz pierwszy usłyszałem "Przedostatni walc" w tym roku. Tak to już zwykle bywa, że okazją do nieco bardziej uważnej analizy twórczości danego artysty, bywa jego tragiczne lub nagłe odejście. Wychodzą wtedy na światło dzienne zapomniane czy niezbyt znane utwory, a wielu z nas szczerze dziwi się, zadając retoryczne pytanie:"Jak to możliwe, że nie słyszałem tego wcześniej?". Wydaje mi się, ba, jestem tego pewny, że pomimo upływu lat utwór ten wciąż jest aktualny, nic, a nic się nie zestarzał, i broni się doskonale, czy to w warstwie lirycznej ( w tekście ani słowa o smartfonie, facebooku, instagramie, obyło się bez "lajków", "selfie" i wycinki drzew), czy muzycznej. Bo któż dziś aranżuje piosenki w ten sposób? Kto tak zgrabnie łączy ze sobą słowa...










Dakota Suite to wciąż niezbyt popularna grupa, nawet w alternatywnym światku, powołana do życia przez Chrisa Hoosona. Ktoś, kto pracował w hospicjum dla umierających alkoholików, i sam usiłował popełnić samobójstwo, raczej nie tworzy na co dzień popowych szlagierów. Smutek, melancholia, cicha rozpacz, depresja, przygnębienie i rezygnacja, wszystkie te określenia i stany emocjonalne z nimi związane, od zawsze były mocno inspirujące dla twórczości Hoosona. Jego muzyczny towarzysz,Quentin Sirjacq, to trzydziestodziewięcioletni francuski pianista i kompozytor, funkcjonujący gdzieś na pograniczu muzyki ilustracyjnej, muzyki filmowej. Panowie współpracowali ze sobą wielokrotnie. Do kolejnego ich spotkanie doszło latem 2013 roku, w Paryżu, w pracowni mieszczącej się w pobliżu ruchliwej stacji metra. Owocem tego spotkania była bardzo dobra płyta zatytułowana: "There Is Calm To Be Done", która ujrzała światło dzienne rok później. To właśnie na niej znajduje się wspaniała kompozycja "Committing to Uncertainty". Ilekroć słucham tego niezwykłego utworu, jestem pod ogromnym wrażeniem, i cisną się na moje usta same jedynie wielkie słowa. Żeby ich po raz kolejny nie używać, powiem tylko, że ta kompozycja to doskonały przykład na przenikanie się gatunków muzycznych. Znakomite połączenie alternatywnego grania, z elementami pochodzącymi ze świata jazzu.












Co robiliście w 1968 roku? Pewnie podobnie do mnie nie było was jeszcze na świecie. Ale był już na tym padole łez Max Roach, i wiemy, co robił. Akurat, w tym przełomowym dla muzyki roku, nagrał dla studia Atlantic album zatytułowany: "Members, Don't Git Weary". Temu znakomitemu perkusiście, który w trakcie kariery scenicznej grał z największymi sławami ze świata jazzu, tym razem towarzyszyli: Charles Tolliver na trąbce, Gary Bartz na saksofonie, Stanley Cowell zasiadł przy fortepianie, Jymie Merritt wziął do ręki gitarę basową, a  Andy Bey zaśpiewał w tytułowej kompozycji "Member's, Don't Git Weary". Utwór, który szczególnie przypadł mi do gustu nosi tytuł "Effie". 16 sierpnia minęła dziesiąta rocznica śmierci Maxa Roacha.