czwartek, 24 stycznia 2019

TWO PEOPLE - "FIRST BODY" (Terrbile Records) "Z prochu powstałeś..."

  Turniej Australian Open wkroczył w decydującą, żeby nie powiedzieć, finalną fazę. Niewiele pozostało niewiadomych. Jednak już dziś można stwierdzić, że nie był to turniej zbyt udany, który obfitowałby w sensacyjne rozstrzygnięcia, chociażby w porównaniu z tym, co działo się na malowniczo położonych kortach, w centrum Melbourne Park, w pobliżu rzeki Yarry, przed laty. To właśnie na tych kortach i na początku sezonu tenisowego faworyci do końcowego zwycięstwa potrafili odpaść z hukiem, w którejś z pierwszych rund, a młodzi i wciąż mało znani pokazywali wolę walki, zaangażowanie oraz talent. W tym roku poza dramatycznym spotkaniem Nishikori - Carreno Busta i wyjątkowo dobrym meczem Federer - Tsitsipas, nie odnotowałem niczego interesującego dla pasjonata tenisa. Młody Grek wspiął się na wyżyny swoich możliwości i odprawił z kwitkiem starego mistrza. Przyznam, że od jakiegoś czasu mocno kibicuje sympatycznemu tenisiście z Aten. Zarówno stylem gry, jak i fizjonomią, Stefanos Tsitsipas przypomina mi dawnego mistrza paryskiej mączki Gustavo Keurtena, który trapiony kontuzjami zbyt wcześnie zakończył karierę.

Muzycznie również pozostaniemy w słonecznej krainie kangurów. Okazją do tego będzie debiutancki krążek australijskiego duetu TWO PEOPLE zatytułowany "First Body", który ukazał się kilka dni temu.  Czy pamiętacie grupę SNAKADAKTAL? - bo ja wciąż przechowuję ich nagrania również na kartach niekiedy kapryśnej pamięci. Zespół założony przez nastolatków, którzy wygrali australijski talent show, doczekał się wydania kilku singli oraz płyty długogrającej "Sleep in the Water", a piosenka "Hung on Tight" pełniła funkcję singla promującego całe wydawnictwo.






Dlaczego o tym wspominam? To właśnie w zespole Snakadaktal stawiali swoje pierwsze kroki Pheobe Lou i Joey Clough. Grupa ta ku rozpaczy fanów rozpadła się w 2014, a niejako z jej prochów Pheobe i Joey powołali do życia duet TWO PEOPLE. Trzeba przyznać, że udało im się zachować i przenieść ową oniryczno-nostalgiczną atmosferę tak charakterystyczną dla dokonań ich dawnej macierzystej formacji. Te dziewięć kompozycji, które wypełniają ich debiut fonograficzny, wpisuje się w szerokie ramy subtelnej popowej elektroniki. Piosenki zaśpiewane ciekawym głosem wciąż przecież młodej Pheobe traktują o pustce i samotności, rozczarowaniach i pożegnaniach. Warto również podkreślić, że jest to stylistycznie spójny album, pomimo zróżnicowanego tempa poszczególnych nagrań - nawet w tych nieco bardziej energetycznych utworach panuje sentymentalny nastrój.

Wokalistka wciąż pozostaje pod wrażeniem dokonań grupy Portishead (oprócz tego wśród swoich ulubieńców wymienia: Jamie XX, Caribou, Massive Attack, Thoma Yorka - czyli podstawy dobrego wychowania). Płyta "Dummy" grupy Beth Gibbons należy do jej ulubionych wydawnictw. Pheobe po raz pierwszy usłyszała kompozycję "Roads" Portishead, gdy miała dwanaście lat, podczas podróży samochodem, i od tamtej pory na długo zapadła jej w pamięć. Ten triphopowy rys przewija się przez estetykę dokonań TWO PEOPLE. Mrok, cień, wycofanie oraz delikatne elektroniczne brzmienie poprzetykane indie-popowymi gitarami, zdają się być naturalnym środowiskiem australijskiego duetu. Stworzenie nagrań zajęło im dwa lata, kompozycje powstawały od 2016 do 2018 roku, w pokoju zaadaptowanym na potrzeby studia ( 2PStudio), a pierwszą z nich była piosenka "Fading". Latem ubiegłego roku duet zagrał na festiwalu "Splendour in the Grass" (koniec lipca) oraz na BIGSOUND Festival (początek września), gdzie zostali zauważeni przez Maxa Wortmana, który zaproponował im podpisanie kontraktu z wytwórnią Terrible Records. Do współpracy producenckiej przy debiutanckim albumie "First Body" został zaproszony Rodiadh McDonald (The XX, Sampha, King Krule, nominowany do Grammy i Mercury Prize), co było bardzo dobrym posunięciem.


(nota 7.5/10)













sobota, 12 stycznia 2019

LORELLE MEETS THE OBSOLETE - "De FACTO" (Sonic Cathedral) "Nawiedzone piosenki o niepewności"

  Dobre pół wieku temu Hans-Georg Gadamer twierdził, że niekiedy warto wsłuchać się w głos przedsądów. Podążając za autorem "Prawdy i metody", i oglądając listy styczniowych premier, doszedłem do wniosku, że w nadchodzących, ponoć coraz mroźniejszych, dniach raczej nie pojawi się na rynku muzycznym nic, co mogłoby mnie wprawić w zachwyt. Odsłuchując kolejne kompozycje zawarte na najnowszym albumie Lorelle Meets The Absolete, który ukazał się 11 stycznia tego roku, musiałem szybko zweryfikować swoje przedsądy. Być może nie jest to pełen zachwyt, ale bez wątpienia szczere uznanie i szacunek do tego, co udało się stworzyć sympatycznemu meksykańskiemu duetowi.
Kiedy ujrzałem tytuł tego albumu - "De Facto", od razu przypomniałem sobie fragment świetnego skeczu kabaretu "Paranienormalni" - "De Facto nie jest moim trenerem", czyli "Jacek Balcerzak część 2" (do obejrzenia TUTAJ ) - choć, jak przypuszczam, album pary meksykańskich artystów nie ma nic wspólnego z żartem. Kto wie, może w warstwie tekstowej płyta zawiera jakiś dowcip, lub wyszukaną grę słów. O tym was jednak nie zapewnię, gdyż całość zaśpiewana jest w obcym mi języku hiszpańskim. I pomyśleć, że tyle razy sięgając po książki mojego ulubionego pisarza i przewodnika w gęstwinach ponowoczesnego świata - Javiera Mariasa (znakomita ostatnia pozycja "Berta Isla") - obiecywałem sobie, że od jutra to już na pewno rozpocznę naukę tego dźwięcznego języka.

Duet Loerelle Meets The Obsolete tworzą: Lerena Quintanilla i Alberto Gonzales. Nazwa zespołu powstała z inspiracji dwoma serialami.  Człon "Lorelle" pochodzi od fikcyjnego filmu "Rochelle, Rochelle", którego nazwa przewija się w serialu "Seinfeld" (film miał rzekomo opowiadać o erotycznej podróży młodej dziewczyny z Mediolanu do Mińska). Z kolei fraza "The Obsolete" została zaczerpnięta z serialu "The Twiligth Zone", konkretnie z odcinka zatytułowanego "The Obsolete Man".
Muzyka meksykańskiego duetu pomimo pięciu albumów długogrających na koncie jest wciąż słabo znana w naszym kraju. Estetycznie jest to bardzo intrygujące połączenie psychodelicznego rocka, dream-popu, krautrocka i shoegaze'u. Lorena i Alberto swobodnie żonglują motywami różnych  gatunków, umieszczając je najczęściej w transowo-psychodelicznym kontekście. Na ostatnim albumie, jak również podczas trasy koncertowej, duet powiększył się o trzech kolejnych muzyków: Andrea Davi (perkusja), Fernando Nuti (bas), Jose Orozco (syntezator). Płytę nagrano w domowym studiu El Derrumbe, w Ensanada na półwyspie Baja California, nad zatoką Todos Santos Oceanu Spokojnego.

I kto wie, czy to nie oddech Oceanu Spokojnego słyszymy na początku kompozycji "Unificado". To jeden z najdłuższych utworów na płycie (9 min.), który oprócz tego, że "otwiera przestrzeń fal" szumem wody, przynosi wraz z sobą hipnotyczny trans oraz urzekające gitarowe pasaże. Warto w tym miejscu podkreślić, że dużo dobrego na albumie "De Facto" dzieje się na poziomie basu, niskich tonów. To właśnie one, w różnych konfiguracjach i odmianach, odpowiadają za motorykę tych nagrań. Nie mogło być inaczej, skoro ciężki mięsisty bas także otwiera ten krążek - "Ana" - dopiero potem dochodzą do głosu repetycje i zabawy wokalem (troszkę w stylu ostatnich dokonań Holter na albumie "Aviary").
Pierwsze takty "Lineas En Hojas" przypomniały mi wstęp do nieśmiertelnego przeboju "Billie Jean" Jacksona, dopiero później przestrzeń wypełniły przetworzony głos wokalistki, brzmienie klawiszy i gitar oraz refren przywołujący skojarzenia z melodyką Cocteau Twins.

Alberto Gonzales (fan zespołu Galaxie 500) wśród swoich inspiracji wymienia takie grupy jak: The Spaceman 3, The Cure, My Bloody Valentine, Sonic Youth. I bez cienia przesady mogę stwierdzić, że elementy estetyk tych formacji pobrzmiewają w dokonaniach meksykańskiego duetu. Co ciekawe, owa sympatia zespołowa jest relacją zwrotną, bowiem poczynania Lorelle Meets The Obsolete śledzą  i bardzo sobie cenią Robert Smith i Henry Rollins.
Gonzales poproszony o podsumowanie jednym zdaniem swojej twórczości, oświadczył po chwili wahania, że tworzy: "Nawiedzone piosenki o niepewności". I tak również kończy się krążek "De Facto". "La Maga" czyli ponad 10-minutowa kompozycja, zabierająca słuchacza w barwną psychodeliczną podróż - być może zarejestrowana podczas kolejnej udanej próby, na ulubionym szpulowym magnetofonie marki Akai ("real to real"), z wykorzystaniem efektu gitarowego Shin-ei.
Cóż więcej mogę dodać, chyba tylko to, że dla stałych czytelników tego bloga  album "De Facto" to pozycja obowiązkowa.

(nota 7.5-8/10 )







                                                                                                                                                                     







środa, 9 stycznia 2019

THOMAS MARRIOTT - "ROMANCE LANGUAGE" (Origin Records) "Romans w deszczowym Seattle"

   Wiele znaków na ziemi i niebie sugeruje, że na dobre płyty sygnowane datą 2019 przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Proponuję więc cofnąć się w czasie, zaledwie o kilka tygodni, mniej więcej do połowy kapryśnego listopada roku ubiegłego, kiedy to nakładem oficyny Origin Records ukazało się najnowsze wydawnictwo Thomasa Marriotta zatytułowane "Romance Language".

Thomass Marriott to 43-letni muzyk, trębacz pochodzący ze Seattle. Kilkanaście lat temu, dokładnie mówiąc w roku 1999, wygrał prestiżowy konkurs Jazz Trumpet Competition Carmine Caruso. Dostrzeżony, doceniony i zbudowany tym wyróżnieniem, szukając inspiracji, bodźców oraz nowych możliwości rozwoju artystycznego, przeniósł się z deszczowego Seattle do Nowego Yorku, gdzie bez chwili wahania dołączył do składu Big Bop Nouveau Maynarda Fergusona, niedługo później z Markiem Taylorem i Mattem Jorgensenem współtworzył trio Human Spirit.

Obiegowa opinia głosi - cóż to za obieg, cóż to za ogłoszenie?! - że jazz mainstreamowy zwykle bywa kojarzony z czymś bezpiecznym, przewidywalnym, a w konsekwencji cokolwiek nudnawym. Całkiem możliwe, że wiele płyt wpisujących się w szeroki i pojemny "główny nurt" potwierdza to skojarzenie. Jednak z całą pewnością jak zwykle są i miłe wyjątki. Do takich niewątpliwie należy album "Romance Language" kwintetu Thomasa Marriotta.
Mamy tu do czynienia z klasycznym jazzowym graniem, niepozbawionym elegancji i dobrego smaku, trzymaniem się jasno wytyczonych ścieżek, zaplanowanych uprzednio ról i wykorzystaniem ram gatunkowych, z dala od jakiejkolwiek ekstrawagancji czy estetycznej rewolty. Przede wszystkim liczyło się tutaj stworzenie i utrzymanie sugestywnego nastroju - prym wiedzie nostalgia, melancholia, jazzowa zaduma - a także oddanie urody kolejnych tematów. Długimi fragmentami zwraca na siebie uwagę filmowość czy ilustracyjny charakter niektórych kompozycji. Udało się to osiągnąć również dzięki wykorzystaniu całej palety instrumentów - oprócz lirycznego czy romantycznego języka trąbki Thomasa Marriotta, który w najlepszych momentach nawiązuje do stylu nieodżałowanego Kenny Wheelera, warto wyróżnić wibrafon, na którym zagrał Joe Locke, który wraz z Ryanem Cohanem (fortepian, orkiestracje) jest także producentem tego albumu, zarejestrowanego w Avast Recording w Seattle.
Wydawnictwo zawiera kilka znanych tematów. Krążek otwiera "Dexter's Tune" (Randy Newmana). "I Remember Sky" to temat z musicalu telewizyjnego "ABC STAGE 67" (Stephena Sondheima), "Always and Forever" to oczywiście przebój Pata Metheny, a całość wieńczy klasyk "Somewhere Over the Rainbow", temat z "Czarnoksiężnika z krainy Oz" skomponowany przez Harolda Arlena. Niestety, jak to często z płytami jazzowymi bywa, w popularnych serwisach nie ma żadnej kompozycji pochodzącej z tego albumu, na zachętę musi więc wystarczyć inny fragment - "Almost Blue"- pochodzący z wydanego w 2009 roku krążka amerykańskiego trębacza zatytułowanego "Flexicon".

(nota 7/10)