sobota, 26 czerwca 2021

DRUG STORE ROMEOS - "THE WORLD WITHIN OUR BEDROOM" (Fiction Records) "Tramwaj zwany muzyką"

 

     Skoro mamy końcówkę czerwca, to oczy kibiców tenisa, w tym również moje, zwrócone będą na korty trawiaste Wimbledonu. Nie przewiduję jednak większych emocji związanych z występem naszej najlepszej zawodniczki. Iga sama twierdzi, że: "Nie rozumiem zbytnio tej nawierzchni". Nic dziwnego, ponieważ w jej grze jest wciąż tyle naleciałości związanych ze sposobem gry na ceglanej mączce. Hubert zatracił gdzieś dobrą formę z początku wiosny - prestiżowy turniej w Miami sam się nie wygrał,  choć ten rodzaj podłoża, szybka trawiasta nawierzchnia, niski kozioł piłki, która nurkuje i ucieka z kortu, powinien mu odpowiadać. Pozostaje Magda Linette, zawodniczka ta jest szybka, lekka i sprawna, więc może pokusić się o miłą niespodziankę, chociażby w pierwszej rundzie z faworyzowaną, kolejną młodą nadzieją amerykańskiego tenisa, Amandą Anisimovą, z którą już na tych kortach wygrała.

Muzycznie również pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, bowiem z niewielkiej miejscowości Fleet, leżącej w pobliżu Farnborough, pochodzi zespół Drug Store Romeos. Swoją nazwę zapożyczyli z fragmentu tekstu, który w dramacie "Tramwaj zwany pożądaniem" - Tennessee Williamsa, wypowiada Blanche DuBois. Trio, w którego skład wchodzą: Sarah Downie (wokaliza, teksty, syntezator), Charlie Henderson (bas), Jonny Gilbert (perkusja), poznało się w college'u. Charlie Henderson dokładnie zapamiętał dzień, kiedy to zobaczył przyszłą koleżankę z grupy idącą chodnikiem. Pomyślał wtedy, że chciałby się z nią zaprzyjaźnić. Wkrótce po tym zdarzeniu zaprosił ją na próbę zespołu, który początkowo był duetem. Słuchając ich piosenek Sarah odniosła wrażenie, że grają stanowczo zbyt głośno.

Kiedy cała trójka poznała się bliżej, okazało się, że lubią te same zespoły: Stereolab, Broadcast, Portishead czy Atlas Sound - pozycje musicie przyznać zacne. Echa twórczości tych znakomitych formacji można odnaleźć na debiutanckim albumie "The World Whitin Our Bedroom", przetworzone przez młodzieńczą wrażliwości oraz aktualne możliwości. Zanim trio zebrało materiał na płytę, sporo koncertowali, głównie w pobliskim Londynie. Dwa razy w tygodniu wsiadali do pociągu, żeby dać pokaz swoich możliwości w Aldershot West End Centre czy Brixton Windmill. Kiedy reszta zaproszonych na występy grup po koncercie świętowała, Sarah, Charlie i Jonny szybko pakowali sprzęt i biegli na dworzec, żeby zdążyć na ostatni pociąg. To był swoisty rytuał przejścia, z jednego świata do drugiego - owa droga powrotna do domu, o trzeciej nad ranem, wędrówka ulicami pogrążonego we śnie miasteczka. Słuchali wtedy nałogowo "Big City" - Spaceman 3 oraz "Before We Begin" - Broadcast. Zapis tych wspomnień, wrażeń i emocji przewija się przez muzykę oraz niektóre teksty. Wiele z nich powstało jako swobodne kolaże. Sarah Downie lubi wycinać poszczególne zbitki słów z kolorowych czasopism, a potem składać je w dowolny sposób. Nie uważa, że jej poczynaniami kieruje wtedy przypadek, tylko coś w rodzaju wyższej konieczności. "Kiedy piszesz w stanie bezmyślności, dzieje się wiele dobrych rzeczy". Źródłem inspiracji są także cytaty z książek, filmów, programów telewizyjnych czy rozmów usłyszanych na ulicy. Pierwsze dema powstawały w oparciu o popularny program Logic Pro X. Skromne aranżacje rozpisane w prosty sposób na bas i klawisze, a w samym centrum tych niekiedy onirycznych piosenek znajduje się głos Sary.  Delikatna, dziewczęca, nieco senna lub rozmarzona barwa głosu dobrze współbrzmi otoczona ciepłymi przestrzennymi fakturami syntezatorów. Czasem uwagę przykują miękkie tony perkusji, jak w "Electric Silence", innym razem nieoczekiwana zmiana tempa - "Secret Plan", "What's On Your Mind", tu i ówdzie udzieli się nastrój upalnych letnich nocy. Chyba nie tylko ja znajdę w tym graniu podobieństwo do twórczości nieodżałowanego The Postmarks. Amerykanie, z uroczą Tim Yehezkely, mieli wyjątkowy dar do tworzenia zgrabnych, wpadających nie tylko w ucho, ale także zapadających w pamięć, indie-popowych czy dream-popowych melodii. Trio Drug Store Romeos raczej takiego talentu nie posiadają, ale są na dobrej drodze, żeby wspólnie wiele rzeczy wypracować. Jeszcze muszą nauczyć się różnicować napięcie, nieco staranniej zestawiać obok siebie utwory, bo płyta w drugiej części stała się zbyt senna. Album "The World Whitin Our Bedroom" wydała oficyna Fiction, z którą niegdyś miał podpisany kontrakt zespół The Cure, może to dobra wróżba.

(nota 7/10)

  



Wspominałem o grupie The Postmarks, warto skorzystać z okazji i przypomnieć jeden z ich przebojów - "Looks Like Rain", który znajdziecie na debiutanckim albumie "The Postmarks". 



W tym dream-popowym kontekście całkiem nieźle zabrzmi moja ulubiona, póki co, piosenka z najnowszej płyty Nate'a Wey'a - "Movie Ending", która ukaże się 12 lipca.



"Outta Space" to kolejny utwór, który doczekał się teledysku, pochodzi z omawianej niedawno na łamach tego bloga płyty "Zoe" grupy Nightshift. 



Coś dla starszych fanów muzyki alternatywnej. Peter Murphy przypomina o sobie albumem "The Last And Only Star", który zawiera trudno dostępne nagrania, wersje demo oraz single artysty. 



Na koniec dzisiejszego wpisu fragment bardzo udanej płyty "This Is A Mindfulness Drill", grupy Hipnotic Brass Ensemble. W prześlicznym utworze "Soon It Will Be Fire" gościnnie wystąpił Moses Sumney. 




piątek, 18 czerwca 2021

KINGS OF CONVENIENCE - "PEACE OR LOVE" (EMI Records) "Trafione w punkt"

 

     Chyba najtrudniej opowiada się o ulubionych zespołach lub artystach. W końcu to ich niezapomniane piosenki i urokliwe kompozycje zwykle stanowią barwne tło dla wydarzeń, które wypełniają drogę naszego życia. Niekiedy są niczym drogowskazy, inny razem jak świadkowie aprobujący nasze decyzje i wybory, zawsze wierni, przeważnie w zasięgu ręki...  Beztroskie lata dzieciństwa i burzliwe momenty młodości - "W owych czasach wszystko było prostsze: mniej pieniędzy, żadnych elektronicznych wynalazków, tyrania mody w formie szczątkowej" - a potem upragniona dorosłość, która nastała tak szybko. Muszę zgodzić się ze wspomnianym powyżej Julianem Barnesem, który celnie zauważył, że: "To, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest równoznaczne z tym, czego człowiek był świadkiem". Jednak dość wyraźnie pamiętam, że w wielu kluczowych chwilach mojej egzystencji zawsze gdzieś w tle rozbrzmiewała MUZYKA - lepsza lub gorsza, dla mnie z pewnością wyjątkowa. Jakieś wersy nucone bezwiednie: "Without Giving Anything Away, I Can Say It's By The Sea, It's A House That Used To Be The Home Of A Friend Of Mine". Delikatne dźwięki fortepianu, którego melodia znów przykleiła się do ucha. I przede wszystkim charakterystyczne okładki płyt niby furtki prowadzące do innej rzeczywistości.

Należę do pokolenia, z wolna odchodzącego w niepamięć, które muzyki słuchało w radio. Niemal każdy z nas miał w tamtym niespiesznie płynącym czasie, i tak nieubłaganie minionym, swoją ulubioną audycję, prowadzoną przez większego lub mniejszego (nie tylko gabarytowo) redaktora pasjonata, który nie dość, że odwalał za nas brudną robotę (wyszukiwał atrakcyjne nowości płytowe, przesłuchując od 50 do 100 wydawnictw tygodniowo), to jeszcze miał na tyle sił i determinacji, żeby nas do tych albumów, w charakterystycznym dla siebie stylu, przekonać. Redaktora Pawła Jóźwickiego - popularnego "Józka", założył potem kultową polską oficynę Sissy Records - polubiłem za dobry gust, celne pointy, epickie niekiedy opowieści oraz wyjątkowo autentyczny sposób przeżywania swoich najnowszych odkryć, który płynąc falami eteru błyskawicznie udzielał się słuchaczowi. To właśnie późniejszy odkrywca i wydawca Korteza pewnej nocy z poniedziałku na wtorek, na antenie radiowej "trójki", zaprezentował utwór Kings Of Convenience - "The Eternal". To była wersja "przeboju" grupy Joy Division, a jednocześnie pierwsza kompozycja Kings Of Convenience, którą usłyszałem. Wkrótce potem dotarłem do debiutanckiego albumu "Quiet Is The New Loud". Odtwarzałem ten zestaw wyjątkowych piosenek w każdej wolnej chwili, nie potrafiąc uwierzyć, ze dwóch facetów, wyposażonych w dwie gitary akustyczne, potrafi wyczarowywać tak subtelne dźwięki. Inteligencja, wyrafinowanie, specyficzna powściągliwość, ale też osobliwe czucie lekkości frazy, wyrażające się połączeniu kolejnych nut, a także w charakterystycznych harmoniach, towarzyszyło sympatycznemu duetowi od samego początku.



 A ów początek - zgodnie z popularnymi podaniami i legendami - zabiera nas do miejscowości Bergen, gdzie żyli, mieszkali i uczęszczali do tej samej szkoły Eirik Glambek Boe i Erlend Oye. Poznali się mniej  więcej trzydzieści lat temu, podczas szkolnego konkursu geograficznego. Zbliżyła ich do siebie muzyka Pink Floyd, brak ojca ( ojciec Eirika zmarł, kiedy ten miał siedem lat, a Erlenda wychowywał ojczym), oraz brak lokalnych atrakcji. "Bergen to deszczowe miasto, więc nie ma tu zbyt wiele do robienia" - wspominał przed laty Oye. Jako antidotum na chandrę założyli czteroosobową grupę o wdzięcznej nazwie Skog. Ich pierwszą wspólną piosenką był rap dotyczący nauczyciela gimnastyki. Leniwie sączyły się krople wczesnej młodości, kiedy to Erlend przewijał się przez następne składy lokalnych  grup. Pod koniec lat 90-tych często podróżował na trasie Bergen - Londyn. Usilnie poszukiwał kontaktów, artystów czy menadżerów, którzy pomogliby mu poruszać się na rynku brytyjskim. Grał wtedy w gitarowym zespole Peach Fuzz i próbował swoją twórczością zainteresować londyńskie oficyny. "Nie wyróżnialiśmy się zbytnio. Poza tym nie byliśmy wystarczająco norwescy. Usiłowaliśmy sprzedać piasek  na Saharę". Do dziś Erlend Oye nie ma najlepszych skojarzeń czy wspomnień związanych ze stolicą Wielkiej Brytanii. "Norwegowi bardzo trudno przeprowadzić się do Londynu, ponieważ jakość domów jest bardzo kiepska, jedzenie jest kiepskie, a ludzie tak cholernie zamknięci". 

Debiutancki album Kings Of Convenience - "Quiet Is The New Loud", wydany w oficynie Source Records, mieszczącej się niegdyś na czwartym piętrze budynku pod numer 113 przy Farringdon Road w Londynie, został pozytywnie odebrany przez krytyków, a piosenka "Toxic Girl" trafiła na listy przebojów. Choć pamiętam również osobliwie negatywną notkę, gdzie jeden z recenzentów wytykał norweskiemu duetowi niezbyt męską "miękkość piosenek" lub wręcz zniewieściałość (Pitchfork nigdy nie darzył Norwegów przesadną sympatią). "Quiet Is The New Loud" zwiastował również, i w pewnym sensie także zapoczątkował, nadejście fali nowych artystów, którzy próbowali poruszać się po terytorium nakreślonym przez duet Boe - Oye. Panowie i panie, przy pomocy gitary i głosu, wyrażali swoje tęsknoty, pragnienia i obawy, a tym samym starali się zaistnieć w świadomości odbiorców. Ta trudna sztuka udała się tylko nielicznym, resztę zaś zdmuchnął wiatr historii. Na okładce płyty Kings Of Convenience widzimy fragment drewnianego domu, drzewa i skały, a na pierwszym planie prezentuje się sympatyczny "niezbyt męski" duet. Panowie jeszcze nie grają w szachy - przyniesie to wraz z sobą winieta następnego wydawnictwa - ale już możemy dostrzec dziewczynę Eirika Boe. "In My Imagination You Are Cast In Gold, Your Image A Compensation For Me To Hold. Parallel Lines Move So Fast...".



Te wspomniane w wersach piosenki "Parallel Lines" równolegle biegnące linia życia dwóch przyjaciół czasem znajdowały wspólną przestrzeń. Tekst do tej cudownej kompozycji napisała koleżanka Eirika - Daisy Simons, darząca go zdecydowanie czymś więcej niż tylko koleżeńskim uczuciem. Eirik Boe również ze względów uczuciowych nie chciał podróżować. Męczyły go obowiązki związane z promocją wydawnictw płytowych. Kiedy był w trasie koncertowej - objechali z Erlendem niemal cały świat - tęsknił za domem, kiedy odpoczywał w zaciszu domowego ogniska, brakowało mu grania, wspólnych  występów. Erlend Oye nie potrafił dłużej usiedzieć w jednym miejscu. Miał mnóstwo energii i głowę pełną pomysłów. Dlatego też wybrał życie na walizkach. Początkowo  znalazł względnie bezpieczną przystań za naszą zachodnią granicą. Pracował w nocnych klubach Berlina jako DJ (projekt DJ Kikcs), ale w gruncie rzeczy niewdzięczny zawód prezentera muzyki szybko dał się mu we znaki. "Przez cały czas musisz słuchać piosenek w słuchawkach, podczas gdy inna leci z głośników w klubie. Zwykle grasz do czwartej, piątej w nocy, a kiedy budzisz się nazajutrz w hotelu, jest godzina jedenasta i kończy się śniadanie".

Drugi w dorobku duetu, a jednocześnie prawdopodobnie najlepszy, album - "Riot On An Empty Street" - rozpoczyna się utworem "Homesick" oraz słowami: "Każdego dnia widzę w lustrze chłopaka, który pyta mnie: "Co tutaj robię?" (...) Byłem w ciągłej podróży i spaliłem za sobą wszystkie mosty".  Trudno nie odnieść wrażenia, że powyższe wersy stanowią efekt prywatnych refleksji Erlenda Oye. Mało kto wie, że ten krążek, zawierający dwanaście odsłon, przynajmniej w podstawowym europejskim wydaniu, początkowo miał się nazywać "Dire Straits". Jednak po długich i wyczerpujących dyskusjach wreszcie uzgodniono ostateczną wersję, która swoją dwuznaczną wymową nawiązywała do tytułu debiutanckiego wydawnictwa. W tak zwanym międzyczasie ukazał się album "Versus", wypełniony remiksami znanych utworów. To mniej więcej w tamtym okresie zacząłem zbierać wszystkie płyty, które ukazały się pod szyldem Kings Of Convenience. Odkryłem bowiem, że ich single zawierają nie tylko zmienione wersje kompozycji, ale także niezwykłe dodatki, które z dziwnych przyczyn wcześniej  nie ujrzały światła dziennego. Do tego doszły mniej  oficjalne albumy, czyli popularne bootlegi, chociażby te prezentujące dokonania duetu podczas koncertów, a także wydania japońskie regularnych płyt. I tak wersja płyty "Quiet Is The New Loud" na rynek azjatycki zawiera dwa niezwykłej urody dodatki, której nie posiada wydawnictwo przeznaczone dla fanów mieszkających w Europie. Mam tu na myśli znakomitą wersję piosenki Badly Drawn Boya - "Once Around The Block" oraz "Manhattan Skyline", pochodzący z repertuaru grupy A-ha. Każda nowa piosenka norweskiego duetu była wtedy dla mnie na wagę złota. Bo jak tu nie mieć na półce singlowej wersji ślicznego "Cayman Islands", w której zaśpiewała Leslie Feist.



To wspomniana wyżej kanadyjska wokalistka, znana również ze współpracy z grupą Broken Social Scene, jako pierwsza zwróciła uwagę na duet Boe - Oye. Napisała do nich kilka listów przesłanych drogą mailową, i bodajże w trzecim z nich wyraziła chęć stworzenia wspólnej kompozycji, a do wiadomości dołączyła swoje demo. Na płycie "Riot On An Empty Street" możemy ją usłyszeć w utworach "Know-How" oraz "The Build-Up". Ten przełomowy album, nagrywany pomiędzy wrześniem 2003 roku, a marcem 2004, w Griegchallen Studios, w Bergen, przyniósł wraz sobą również zmianę producenta. Krążek "Quiet Is The New Loud" wyprodukował Ken Nelson, ten sam, który był odpowiedzialny za debiut Badly Drawn Boya. Tym razem za konsoletą studia zasiadł Davide Bertolini, włoski producent, który zamieszkał w Bergen. Jeszcze będąc we Włoszech, uczył się gry na oboju, a następnie zaczął zgłębiać tajniki inżynierii dźwięku. Jako pierwszego poznał Eirika Boe, kiedy ten udzielał się wokalnie w popowym zespole. Po jakimś czasie Eirik przekroczył próg studia z gitarą pod pachą i Erlendem u boku, żeby rozstawić mikrofony i nagrać pierwotną wersję "Misread". Norweski duet i włoski producent na "Riot On An Empty Street" na nowo zdefiniowali pojęcie "intymna produkcja", stworzyli małe dzieło brzmieniowej sztuki, wplatając w tkankę aranżacyjną dużo więcej instrumentów, niż miało to miejsce na debiucie - altówkę, wiolonczelę, puzon, banjo, trąbkę, bas, fortepian, perkusję. Przebojem z tej płyty został utwór "I'd Rather Dance With You", który doczekał się kilku udanych wersji, w tym tej najbardziej przez mnie ulubionej, delikatnie jazzującej, ze specjalnego singla "The After Dark Parliamix". Ten sam producent odpowiedzialny był za brzmienie kolejnego albumu "Declaration Of Dependence", którego zawartość nie była jednak aż tak udana.



Minęło dwanaście długich lat od premiery ich ostatniego regularnego wydawnictwa, w trakcie trwania których Erlend Oye i Eirik Glambek Boe podróżowali, sporo koncertowali, zdążyli ukończyć studia psychologiczne (Eirik), założyć rodzinę, doczekać się trójki dzieci (Eirik) oraz znaleźć dla siebie bezpieczną przystań na Sycylii (Erlend). "Problemem Sycylii są kobiety. Trudno się z nimi spotykać, ponieważ większość młodych  kobiet chce wyjść za mąż, a można zaprzyjaźnić się tylko z nielicznymi z nich, gdyż ich faceci byliby zazdrośni. To trochę dziwne" - podsumował Erlend Oye. Większość materiału na nową płytę była już gotowa w 2016 roku. Panowie ogrywali te "świeże piosenki" podczas trasy "Unrecorded Tour". W tak zwanym międzyczasie ponownie zadzwoniła do nich Leslie Feist i zwierzyła się ze swoich najbliższych planów. Eirik i Erlend postanowili wykorzystać pobyt kanadyjskiej  wokalistki w Europie. W domowych warunkach zarejestrowali wspólnie pierwszą kompozycję, a dwa miesiące później, już w Berlinie, w studiu należącym do Nilsa Frahma, kolejną piosenkę. Tak powstały "Catholic Country" oraz "Love Is A Lonely Thing".

Na płycie "Peace Or Love" Kings Of Convenience  przybliżają różne aspekty miłości, przy okazji odmalowując, tak bliskie im, stany nostalgii lub melancholii. Wciąż pozostają wierni charakterystycznej dla ich twórczości idei "esencji piosenki'. "Od samego początku naszym celem było redukowanie piosenek tak, żeby pozostała tylko melodia, rytm i tekst. Jeśli piosenka jest dobra, przetrwa tę redukcję" - stwierdził Eirik Glambek Boe. "To mniej więcej tak, jakbyś miał przed sobą czystą kartkę papieru i położył na niej krople. Tak przedstawia się pomysł na piosenkę. To, dokąd owa plama zmierza, w jaki sposób ją ukształtujesz i co z niej się stanie, jest całkowicie otwarte" - podsumował Eirik, po czym dodał żartobliwie - "Zrób zdjęcia obrazów Jacksona Pollocka". 

Myślę, że znakomita większość recenzentów w końcu przyjęła do wiadomości fakt, że piosenek duetu z Bergen nie ma większego sensu porównywać do twórczości Simona i Gafrunkela. Kings Of Convenience mają swój przez lata wypracowywany styl. Te ich wpadające w ucho melodie, te następujące po sobie łagodne fale dźwięków, instrumenty wykorzystane w określony sposób - wszystko to zdaje się być trafione w punkt. Kiedy słuchasz najlepszych ich kompozycji często odkrywasz w nich dodatkową głębie i odnosisz wrażenie, że twórcy wykorzystali tyle nut, ile dokładnie trzeba było wykorzystać.




Trzeba przyznać, że singiel promujący album "Peace Or Love", czyli taneczny "Rocky Trail", został bardzo dobrze wybrany, gdyż trudno znaleźć na płycie drugi tak dynamiczny utwór, a jednocześnie tak bardzo przybliżający styl norweskiego duetu. Moim kolejnym faworytem tego wydawnictwa jest "Catholic Country", z gościnnym udziałem Leslie Feist, której głos znalazł w tej piosence znakomite dla siebie otoczenie. To przede wszystkim w tych dwóch odsłonach słychać subtelne ślady produkcji, pojawiają się dodatkowe instrumenty - bas, perkusja, fortepian, skrzypce - budzące skojarzenia z najlepszymi dokonaniami KOC, czyli albumem "Riot On An Empty Street". Najnowsza płyta mocno nawiązuje do udanego debiutu. W poszczególnych fragmentach jak zwykle dominuje brzmienie dwóch akustycznych gitar, dwóch głosów, i żadnej większej studyjnej ingerencji. Problem takiego grania polega na tym, że ta formuła już nie zaskakuje, bo zaskoczyć nie może, ale także mocno obnaża wszelkie niedoskonałości. I jeśli piosenka nie broni się swoją melodyką, rytmiką czy specyficznym wyrazem lub wykonaniem, to moim zdaniem polegnie w nierównej walce z wymaganiami, pragnieniami i przyzwyczajeniami słuchacza. Te dwie wyraźnie wyczuwalne mielizny płyty "Peace Or Love", to utwór "Song About It" oraz równie bezbarwny "Ask For Help". Kiełbaski, piwo lub wino, pieczone ziemniaczki, "ogniska już dogasa blask, braterski splećmy krąg"....,trzecia albo czwarta nad ranem, kiedy nieśmiały świt kładzie się ciężarem na zmęczonych oczach, a równie zmęczeni panowie z gitarami chcą koniecznie ukołysać nas do snu. Nieco lepiej brzmi leniwa ballada "Killers", nie zabiła mnie, ani nie wzmocniła, ale wprowadziła w specyficzny nastrój. W aranżacji "Angel" znów usłyszymy skrzypce, jednak panowie, którzy przekroczyli już czterdziesty rok życia, mogliby pokusić się o nieco głębsze porównania w warstwie lirycznej. 

Czego tak naprawdę brakuje płycie "Peace Or Love"? W moim odczuciu dużo lepszej produkcji, staranności, pogłębionej refleksji, jakiegoś namysłu, tych subtelności i tego wyrafinowania, z którego norweski duet niegdyś przecież słynął, a które chciałem Wam przybliżyć, zamieszczając takie, a nie inne kompozycji w dzisiejszej odsłonie bloga. Kiedy piosenka zaaranżowana na gitarę oraz głos zaczyna cię męczyć, może to oznaczać, że podczas jej powstawania męczył się, i to bardzo, jej twórca, że zbyt wiele w niej pozmieniał, aż w konsekwencji straciła ona swój powab oraz lekkość (zakładając, że w ogóle kiedyś ją posiadała). "Bardzo trudno napisać prostą piosenkę" - powtarza od lat, przy okazji następnych wywiadów Eirik Glambek Boe, i jak pokazuje to album "Peace Or Love", jest w tym sporo racji.

Ps. Po raz kolejny słucham kompozycji "Renegade" - Kings Of Convenience, pokrętło wzmacniacza ustawione jest na "Max". Za oknem niemiłosierny skwar... Oto pojawia się fraza: "Go Easy On Me, I Can't Help What I'm Doing", a ja znów mam przyjemne ciarki biegnące po całym ciele... Warto zaprzyjaźnić się z ich twórczością, warto poznać ją bliżej, i znaleźć tam coś tylko dla siebie.

(nota 6.5-7/10)

 



A w kąciku deserowym... jedna z najlepszych odsłon najnowszego albumu Kings Of Convenience, z gościnnym udziałem Leslie Feist. 




sobota, 12 czerwca 2021

SUNNY JAIN - "PHOENIX RISE" (Sinj Records) "Rikszą przez kontynenty"

 

    Nasz dzisiejszy bohater miał cztery lata, kiedy w rodzinnym domu podczas sjesty usłyszał płytę Zakira Hussaina grającego na tabli, którą często odtwarzał jego ojciec - naukowiec i biochemik. "Te dźwięki oczarowały mnie. Już wtedy wiedziałem, że w przyszłości chciałbym grać na perkusji". Chłopięce marzenia spełniły się sześć lat później, a pierwszym nauczycielem trudnego fachu został Richard Thomas. To również on przynosił albumy przybliżające najlepsze fragmenty jazzowej perkusji, takich artystów jak: Max Roach czy Tony Williams. Rodzina Sunny Jain'a pochodzi z Pendżabu, przez jakiś czas rodzice mieszkali w New Delhi, żeby w 1970 roku osiedlić się w miejscowości  Rochester położonej w stanie Nowy Jork. Sunny Jain ukończył studia w zakresie kompozycji i aranżacji. Grania na klasycznym indyjskim zestawie perkusyjnym uczył się od osiemnastego roku życia. W swojej późniejszej twórczości chętnie sięgał po instrument zwany dholem - to dwustronny indyjski bęben w kształcie beczki, który swobodnie spoczywa na ramieniu. Jedna z jego części, nazywana "głową basową", oryginalnie wykonana jest z koziej skóry. To między innymi na nim Jain wygrywa tradycyjne rytmy pendżabskie - chaal, bhangra czy dhamal.

Wiele z tych egzotycznych, przynajmniej dla tradycji europejskiej, podziałów rytmicznych możemy usłyszeć na ostatnim wydawnictwie Sunny Jain - "Phoenix Rise". W ubiegłym roku artysta przypomniał o sobie albumem "Wild Wild East", który opublikował pod szyldem dowodzonej przez siebie grupy Red Baraat. Nazwa nie powinna specjalnie dziwić, wszak kolor czerwony jest jego ulubionym, a człon "Baraat" nawiązuje do popularnych  kapel weselnych w hinduizmie. Tych artystycznych wcieleń dzisiejszego bohatera możemy odnaleźć całkiem sporo. Obok wspomnianej wyżej Red Baraat, jest projekt Taboo, firma świadcząca usługi na rynku muzycznym i reklamowym - "Jainsounds" oraz zespół Resident Alien. Przy okazji płyty "Phoenix Rise" Sunny Jain zaprosił do współpracy blisko pięćdziesięciu artystów. Przyznam szczerze, że nie uwierzyłbym w te prasowe doniesienia, gdyż w muzyce z płyty "Phoenix Rise" tego nie słychać, gdybym na własne oczy nie ujrzał bogatej listy nazwisk. Ci, którzy zdecydują się zakupić fizyczny nośnik, w nagrodę otrzymają 72-stronicową książeczkę, zawierającą zdjęcia instrumentów oraz wegańskich potraw. Można więc słuchając poszczególnych piosenek przygotować mniej lub bardziej smakowite danie. Dochód ze sprzedaży płyty będzie przeznaczony na Centrum Praw Konstytucyjnych. 

Pozwólcie, że krótką charakterystykę wydawnictwa "Phoenix Rise" zacznę od wskazania jego najsłabszego ogniwa. W moim odczuciu jest nim utwór "I'll Make It Up To You", zawierający banalne rockowe granie, przywołujące skojarzania z polotem i wyrafinowaniem godnym chociażby dokonań grupy Bon Jovi, podczas prób na ciężkim kacu. Obecność instrumentów dętych, trąbek i puzonów, niewiele wniosła, ponieważ jedne i drugie z trudem przebijają się na powierzchnie, i jakoś zupełnie nie pasują do tej trywialnej aranżacji. Za partię wokalną odpowiada Kushal Gaya z Melt Yourself Down, a na puzonie zagrał Darius Christian. W tekście możemy napotkać frazę: "Zastrzeliłeś mnie za nic", w lakoniczny sposób podsumowującą problematykę broni palnej w Ameryce. "Czy wiesz, że cywile w USA posiadają niemal połowę broni palnej dystrybuowanej na świecie, a nasz wskaźnik zabójstw z użyciem broni jest dwadzieścia pięć razy większy niż w innych krajach"- stwierdził Sunny Jain.  Kompozycja "Say It" przyciąga uwagę soczystym basem, jakby sam Mick Karn zza światów pokierował palcami artysty. Wokaliza oparta na długich, coraz rzadziej spotykanych nie tylko w popie, dźwiękach przynosi wraz z sobą egzotyczny powiew. Za partię skrzypiec odpowiadał Raaginder. "Hai Apna Dil" to przeróbka dawnego przeboju z Bollywood (1958 rok), odnoszącego się oczywiście do nieudanej miłości. W tej zabawnej piosence usłyszymy zarówno żonę artysty - Sapanę Shah, jak i dwie jego córki. Tytułowy "Phoenix Rise" pulsuje charakterystycznym rytmem, a na saksofonie barytonowym zagrała tutaj Lauren Sevian. "Pride In Rhythm" - napisany został jako wyraz solidarności ze społecznością LGBT. W tej kompozycji na instrumentach klawiszowych pozostawił swój autograf sam Vijay Iyer. Najdłuższą, a zarazem najbardziej dynamiczną odsłoną tego wydawnictwa, jest utwór "Wild Wild East (Recharged)", nawiązujący do poprzedniego krążka artysty z Brooklynu. Afrobeatowy saksofon wspomagany przez urokliwą wokalizę, a wszystko to rozgrywa się na tle ściany przesterowanych gitar, za które odpowiadali miedzy innymi: Gray Mcmurray (współpracował z Beth Orton czy Colinem Stetsonem), Adrian Quesada (Black Pumas), czy Jonathan Goldberger (Jim Black). Pozostali warci odnotowania muzycy to: Lynn Ligammori (saksofonistka Antibalas), Eric Biondo (trębacz Antiblas), John Alitieri (saksofonista Davida Byrne'a, St. Vincent i Red Baraat). "Nigdy nie byłem przywiązany do "idei gatunków". Słucham wszystkich rodzajów muzyki" - oświadczył Sunny Jain, i trudno z tym polemizować, kiedy obcuje się z jego najnowsza propozycją. "Phoenix Rise" brzmi jak ścieżka dźwiękowa do transkontynentalnej wyprawy. Oto podczas jazdy rikszą w błyskawicznym tempie - większość utworów nie przekracza czasem trwania trzech minut - mijamy następne egzotyczne dzielnice wielkiej aglomeracji. Przed naszymi oczami przewijają się barwne neony i jasno świecące szyldy reklamowe z napisami: indie, jazz, soul, rock, pop; jednak przy żadnym z nich nie zatrzymamy się na dłużej, gdyż nasz szofer wciąż mknie przed siebie, uśmiechając się łagodnie pod czarnym wąsem.

"Ach, jest już moja riksza. Muszę lecieć" - Julian Barnes "Poczucie kresu".

(nota7/10)  



W kąciku deserowym zdecydowanie mniej wegańskie danie. Joey Cobb i Katie Drew tworzą duet White Flowers, wczoraj opublikowali debiutancki krążek "Day By Day". 



Pod nazwą Cots ukrywa się Steph Yates, która również ma dla nas bukiety kwiatów. Piosenka "Flowers" promuje jej debiutanckie wydawnictwo "Disturbing Body", które ukaże się w sierpniu. 



Mająca na koncie dwa długogrające albumy Hannah Rodgers, czyli Pixx, postanowiła połączyć swoje siły z artystą ukrywającym się pod pseudonimem Mauv, póki co wyszedł z tego wpadający w ucho singiel "Change Will Come Anyway".



Muzyka z Portugalii dociera do nas rzadko. Tak się złożyło, że grupa Minta & The Brook Trout pochodzi z urokliwej Lizbony, wydali niedawno czwarty w dyskografii album "Demolition Derby", który promuje singiel "Neighbourhood".



Dahveed Behroozi - fortepian, Billy Mintz - perkusja, Thomas Morgan - bas, czyli klasyczne trio jazzowe, i płyta "Echos", w towarzystwie której ostatnio spędziłem trochę czasu, zawieszając się wielokrotnie na kompozycji "Imagery".




sobota, 5 czerwca 2021

EXEK - "GOOD THING THEY RIPPED UP THE CARPET" (Lulus Sonic Disc Club) "Z ziemi wolskiej..."

 

   Dokonania głównych bohaterów dzisiejszej odsłony "Muzycznego świata"  można połączyć, w prostej lub też odrobinę meandrującej linii, z twórczością grupy The Fall. Ten post-punkowy zespół powstał w Manchesterze w 1976 roku, jak wieść gminna niesie, tuż po tym, kiedy jego lider - Mark E. Smith - wrócił był z koncertu Sex Pistols. Były takie koncerty... Przez skład tej formacji przewinęło się kilkadziesiąt osób. Mark E. Smith był charyzmatycznym, ale też bardzo kapryśnym i kontrowersyjnym artystą, więc rotacja w szeregach dowodzonej przez niego załogi była bardzo duża. Stąd też nikt, począwszy od gitarzysty, a na klawiszowcu skończywszy, nie mógł być do końca pewny, czy wciąż jest członkiem tego zespołu. Skład australijskiej grupy Exek jest stały, choć przy okazji najnowszego wydawnictwa - "Good Thing They Ripped Up The Carpet" - można odnotować zmianę za zestawem perkusyjnym, bowiem Sama Dixona zastąpił Chris Stephenson. Przyznam szczerze, że kiedy obejrzałem teledysk Exek do utworu "Several Souvenirs", który promuje ostatni album, z otchłani pamięci powróciły do mnie obrazy pochodzące z video do kompozycji "Big New Prinz" - The Fall. Podobna melodyka i estetyka, w przypadku grupy Exek przetworzona przez współczesne możliwości techniczne oraz wrażliwość i indywidualną recepcję. I tam, w "Big New Prinz", tańczono, używając do tego nie tylko nóg, ale chociażby kul ortopedycznych, i tutaj, w "Several Souvenirs", tańczy Carol, specjalnie zaproszona przy tej okazji balerina. Za kamerą stanęła żona lidera grupy Exek - Alberta Wolskiego, Robyn, wraz z przyjaciółką, sam zaś teledysk nakręcono w pubie Stringrays Upstairs Bodridggy Brewery.



Zgodnie z tym, co sugeruje nazwisko, Albert Wolski posiada polskie korzenie, ponoć jego rodzice mieszkali kiedyś w Warszawie. Podczas trasy koncertowej dwa lata temu muzycy z Exek odwiedzili nasz kraj, dając pokaz swoich możliwości w klubie "Pogłos". Co do tej ostatniej nazwy, to Australijczyk w swoich kompozycjach lubi używać efektów pogłosowych, czy to na poziomie wokalizy, czy perkusji, co jest poniekąd jego znakiem rozpoznawczym. Pomysł  na założenie zespołu wpadł mu do głowy mniej więcej dekadę temu, kiedy jeszcze mieszkał w Sydney. Warto dodać, że Wolski pochodzi z muzycznej rodziny, jego ojciec grał na altówce w Sydney Symphony Orchestra. W 2014 roku nasz rodak opublikował własnym sumptem debiutancki singiel "Glitch", a dwa lata później, już w pełnym składzie i pod nazwą Exek wydał pierwszy pełnowymiarowy materiał "Biosed Advice". W zamierzeniach chciał stworzyć zespół rockowy, który brzmiałby nieco inaczej niż pozostałe - gdzie typowe ślady dźwiękowe zostałby odwrócone, i dajmy na to, bębny miałaby więcej efektów niż gitary, a syntezator funkcjonowałby jak bas itp.

Albert Wolski nie lubi ciasnych dziennikarskich szufladek. Nie chciałby, żeby dokonania jego zespołu kojarzono z etykietą "alternatywa" czy "indie". "Zwykle wychodzimy od post-punka" - oświadczył w wywiadzie. Inspiracji szuka w brzemieniu grup, których okres świetności przypadł na przełomie lat 70/80 -tych. Stąd powinny w tym miejscu pojawić się takie nazwy jak: The Fall, PIL, ale też Bauhaus czy Can. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że muzyka Exek bazuje na krautrockowej motoryce, obudowanej w surową post-punkową konstrukcję, którą dodatkowo zabarwiają transowe lub psychodeliczne tony gitar oraz pozostałych instrumentów. Uważny słuchacz z pewnością odnotuje, że w piosenkach formacji Exek jest podobny brud czy pęknięcie, które przewijało się przez najlepsze nagrania The Fall. Choć w moim odczuciu, Australijczycy są nieco bardziej wytrawni, jakby szlachetniejsi, w ich kompozycjach znajdziemy znacznie więcej intelektualnego wyrafinowania. Albert Wolski podczas studiów na uniwersytecie pracę dyplomową napisał na temat muzyki filmowej. Na warsztat wrzucił takie obrazy jak: "Under The Skin" - Mica Levi, czy "Videodrome" - Howarda Shore'a. Zwrócił uwagę, że w przypadku obydwu tych  filmów momentami trudno odróżnić, jaka jest podstawowa partytura, a które dźwięki są częścią filmu (planu filmowego). "Uwielbiałem tę dwuznaczność przekraczania granicy tego, co zwykle definiuje się jako "muzyka". Podobną koncepcję stara się stosować w kompozycjach zespołu Exek, używając od czasu do czasu nagrań terenowych albo różnych nie zawsze oczywistych instrumentów. Przestrzeń wielu utworów jest więc starannie zagospodarowana. Wolski skupia się na tym, co jest dominujące na pierwszym planie oraz na tym, co konstytuuje tak zwane "tło". Dla autora tych  pieśni ważna jest także interakcja pomiędzy tym dwoma wspomnianymi przez mnie wcześniej poziomami. "Lubię tworzyć małe wszechświaty". W tym kontekście warto przywołać takie określenia jak: kontrapunkt, dysonans, arytmia. Inspiracji do warstwy lirycznej szuka w najnowszych wiadomościach oraz w publikacjach naukowych, chociażby tych zamieszczonych w kolejnych numerach "New Scientist". "Teksty są dla mnie sposobem na wyrażanie moich skarg. Wciąż jestem w wieku, kiedy mogę zadzwonić do audycji prowadzonej w radio lub zamieścić recenzję na forum internetowym. Jak w niemal każdej komedii narzekam na coś, ale staram się okrasić to specyficznym poczuciem humoru".

Jego głos, jako wokalisty, często usytuowany jest na pograniczu śpiewu i melorecytacji. Zdaje się być pozbawiony emocjonalnej głębi. Zwykle to surowy, zdystansowany, spokojny i bierny narrator przebiegu zdarzeń. Możemy go usłyszeć w niedbałej intonacji na samym wstępie otwierającego najnowsze wydawnictwo - "Palazzo di Propaganda Fide". Tytuł utworu odnosi się do budynku, w którym mieści się "Kongregacja Ewangelizacji Narodów i Krzewienia Wiary". Zabrzmiało złowrogo, prawda? To budowla zaprojektowana przez Lorenzo Berminiego, znajdująca się na południowym krańcu rzymskiego Piazza di Spagna. Tuż po nim Australijczycy serwują nam dwa "przeboje" tego zestawu nagrań, czyli singlowy "Several Souvenirs", i ozdobiony brzmieniem soczystych gitar "The Plot", w którym usłyszymy również echa fascynacji dokonaniami zespołu Can. "Brittle Relatives" oraz "Orthodox", to dwa instrumentalne przerywniki; szkoda tylko, że ten drugi jest taki krótki. Warto byłoby rozbudować tę kompozycję i rozwinąć na przestrzeni siedmiu czy dziewięciu minut. Cały album "Good Thing They Ripped Up The Carpet" został pomyślany jako zlepek nowych ("strona A" wydania winylowego), i starych utworów. Te dawne piosenki wcześniej ukazały się na trudno dostępnych kompilacjach lub singlach. W utworze "Too Steep A Hill To Climb" Albert wolski zmienił całą linię wokalną. Z kolei "The Theme From Judge Judy" pochodzi z singla "Spray Paint" (2015). "Lottery Of Inheritance" znajdziemy na wydawnictwie "Novel". Zacząłem ten wpis krótkim wspomnieniem dotyczącym grupy The Fall, i tak również pozwolę sobie zakończyć. "Za każdym razem są inni, za każdym razem są tacy sami" - miał o nich powiedzieć legendarny John Peel. Zdanie to również bez przeszkód można odnieść do twórczości zespołu Exek.

(nota 7.5/10) 

 


W kąciku deserowym coś dla fanów audycji Tomasza Beksińskiego albo tropicieli alternatywnych dźwięków, którzy podczas swoich poszukiwań zetknęli się z twórczością grupy The Danse Society. Zespół bywa zazwyczaj kojarzony z przestrzenią rocka gotyckiego, choć trzeba przyznać, że w ich brzmieniu można odnaleźć też inne estetyki. Powstali w Bransley w 1980 roku, po kilku latach zawiesili działalność, żeby powrócić w 2011 roku. Początek lat osiemdziesiątych przyniósł album "Seduction", a  grudzień 1983 roku przełomowy krążek "Heaven Is Waiting", który w naszym kraju promował niegdyś Tomek Beksiński. Najnowszy zestaw nagrań "40 Years Of Danse Extende" zawiera 27 odsłon, mixy, remiksy, specjalne single, które powinny zadowolić fanów grupy. Jednak w tym bogatym zestawie zabrakło mojego ulubionego utworu "Where Are You Now".




Pozostaniemy w tym zimnofalowym nastroju. Moje oczy w minionych, jak i najbliższych dniach, z wiadomych względów będą zwrócone na Paryż. Z Francji, a dokładniej mówiąc z miejscowości Lievin pochodzi grupa Factice Factory, która w połowie maja opublikowała album "Figments". W utworze "Dye Fading" odnalazłem nawiązania do twórczości The Cure, ba, mam wrażenie, że partia gitary mocno czerpie z głównego motywu "Just Like Heaven", z repertuaru formacji dowodzonej przez Roberta Smitha. 




Pozostały dwa tygodnie do premiery najnowszej i długo oczekiwanej płyty Kings Of Convenience. Ten wydłużający się niemiłosiernie czas można umilić sobie słuchając kolejnej propozycji z tego wydawnictwa. Ujawniono również okładkę tego krążka, na której to panowie znów grają w szachy, podobnie jak to miało miejsce na płycie "Riot On An Empty Street".



W kąciku improwizowanym pozostaniemy w 1980 roku, i zajrzymy na niedawno opublikowaną reedycję płyty "Esperanto" - grupy Esperanto.