wtorek, 25 września 2018

GET THE BLESSING - "BRISTOPIA" (Kartel Music Group) "Deleuze, Gauttari i kłącze z Bristolu"

  To spora przyjemność móc obcować z szóstym w dyskografii zespołu albumem, odsłuchiwać 11-stu utworów raz, drugi, a nawet trzeci. Mam również nieodparte wrażenie, że i muzycy tworząc poszczególne kompozycje, mieli przy tym sporo frajdy. Czuć tutaj i swobodę, i luz, i zwyczajną radość wynikającą ze wspólnego grania. Grania JAZZU, podanego inteligentnie i z wyczuciem smaku, w bardzo nieszablonowy sposób.

To, co charakteryzuje brytyjski kwartet to zwarte ramy, zamknięta, krótka i treściwa forma wypowiedzi. Właściwie powinienem napisać na poły zamknięta, bo zawierająca elementy swobodnej improwizacji. Szczególną uwagę zwracają na siebie zgrabne i gustownie zaaranżowane tematy (w oparciu o sekcję rytmiczną oraz instrumenty dęte, od czasu do czasu pojawiają się tony gitary, na której zagrał Adrian Utley, niegdyś Portishead). Można powiedzieć, że muzycy stworzyli zestaw gotowych, radiowych singli - czas trwania większości utworów oscyluje w okolicach 3 minut, najdłuższy fragment na płycie,  "The Second Third", liczy sobie 6 minut.
Warto w tym miejscu podkreślić, że improwizacyjne solo, które wypełnia niemal każdą kompozycję, nie nosi śladów pustego popisu, pstrokatego jazgotu, przy pomocy którego artysta usiłuje nas przekonać o swoich nieprzeciętnych umiejętnościach. Solówki pełnią tutaj funkcję rozwinięcia utworu, pogłębienia tematu, poszerzenia horyzontu znaczeniowego kompozycji. Przede wszystkim wprowadzają dodatkowe barwy.

Przy okazji kwartetu z Bristolu trzeba również wspomnieć o różnorodności stylistycznej, przewijającej się na płycie oraz w obrębie danego utworu - od jazz-rocka, przez afrobeat i funky, aż do akcentów psychodelicznych, jak w tytułowym "Bristopia". Tak, to klasyczny przypadek grupy funkcjonującej na pograniczu gatunków. Jednak w żadnym momencie albumu nie mamy do czynienia z przepaścią stylistyczną, ze zupełnie przypadkowym zestawieniem obok siebie skrajnych  estetyk, z chaotycznym przeskakiwaniem od jednego wątku do drugiego, od jednej konwencji w zupełnie inną. W tym muzycznym "szaleństwie" - oczywiście mocno przesadzam używając tego określenia - z pewnością jest metoda.

W 1980 roku ukazała się kluczowa praca Gilesa Deleuze i Felixa Gauttariego zatytułowana: "Mille Plateux. Capitalisme et Schizophrenie". Przy tej okazji pojawiły się takie pojęcia jak: nomadyzm, plateau oraz kłącze. Metafora "kłącza" służyła do opisu świata, w którym przyszło nam żyć. "Kłącze" to struktura, która nie posiada jakiegoś stałego, raz i na zawsze wyznaczonego centrum ("centrum jest tranzytywne"), bez jednej wyróżnionej zasady ("arche"), to sieć odniesień, odwołań, gdzie możliwe są połączenia różnych gatunków, różnych rodzajów.

Wspominam o tym dlatego, że owa metafora "kłącza" całkiem nieźle oddaje to, co na poziomie estetycznym charakteryzuje twórczość formacji Get The Blessing. Jim, Clive, Jake i Pete mają swój rozpoznawalny styl, nad którym wciąż pracują i który wciąż udoskonalają. Oczywiście na upartego można podać jakieś tropy stylistyczne. Można przy tej okazji posługiwać się takimi nazwami jak: Heliocentrics, The Souljazz Orchestra, Sons of Kemet itd. Jednak będą to tylko drobne przybliżenia, nie oddające w pełni tego, co na albumach formacji z Bristolu się dzieje. Być może przy tej okazji warto zredefiniować pojęcie "Bristol Sound".

(nota 7.5/10)





       

czwartek, 20 września 2018

DAKOTA SUITE, DAG ROSENQVIST, EMANUELE ERRANTE - "WHAT MATTERS MOST" (Karoke Kalk) "Czyli o tym, co w życiu istotne"

   Ponad pół wieku temu - dokładna data nie jest aż tak ważna - w domu reżysera Johna Hustona miało miejsce spotkanie towarzyskie. Wśród zaproszonych gości znaleźli się sławni przedstawiciele świata kina i sztuki, reżyserzy, scenarzyści, znani aktorzy i aktorki, w tym Ava Gardner. W pewnym momencie ktoś rzucił pytanie: "Co jest najważniejsze w życiu?". Przytulne i gustownie urządzone wnętrze zaczęły wypełniać pierwsze nieśmiałe odpowiedzi. Ktoś, całkiem słusznie, stwierdził, że najważniejsze w życiu jest zdrowie, jakaś aktorka, jak to kobieta,  wskazała na miłość, bycie kochanym, bycie szczęśliwym. Tubalny głos scenarzysty, siedzącego w rogu pokoju, oświadczył, że najważniejsza jest rodzina, ktoś chwilę później dorzucił, że: "wolność". Wysłuchawszy spokojnie wszystkich odpowiedzi, na końcu odezwał się John Ford. "Najważniejsze w życiu jest... być czymś zainteresowany" - oto, co powiedział reżyser filmu "Rio Grande".

Wspominam o tym dlatego, że najnowsza płyta grupy Chrisa Hoosona, Dakota Suite, zatytułowana "What Matters Most", dotyczy również tej kwestii. Formacja Dakota Suite istnieje na rynku muzycznym od dwudziestu lat, i przez ten czas nie tylko scenicznej działalności, doczekała się około dwudziestu albumów (jak zwykle dokładna liczba zależy od przyjętej metodologii). Ten najnowszy ukazał się kilka dni temu, i w mojej ocenie jest jedną z najlepszych pozycji w bogatej dyskografii.

Całość rozpoczyna się od kompozycji "Constanta, 1992", i niespiesznych dźwięków fortepianu, w stylu przypominającym dokonania nieodżałowanego Erika Satie. Dźwięk oraz jego łagodne wybrzmiewanie, kolejny ton i kolejny oddech subtelnej pauzy. Taka estetyka, ten styl muzycznej ekspresji - eteryczny, leniwy, nostalgiczny (pogranicze elektroniki i ambientu, alternatywy i jazzu) - przewija się przez cały album. Niekiedy pojawiają się dźwięki gitary, przetworzone i powielone, zapętlone i umiejętnie nałożone na siebie, jak w prześlicznym i utkanym z melancholijnych wersów: "Now That You Know".Czasem na pierwszy plan wysunie się delikatna narracja saksofonu, coś na kształt westchnięć, nieśmiałych  szeptów, dostosowanych  do sposobu śpiewania wokalisty, i powołanych do życia przez Lisen Rylander, jednego z wielu zaproszonych do współpracy gości. Wśród nich musiał się znaleźć stały bywalec wydawnictw sygnowanych nazwą Dakota Suite - Dag Rosenqvist, odpowiedzialny za syntezator, banjo i klawisze Rhodesa, Emanuele Errante, który dostarczył nagrań terenowych, Anna Elias śpiewająca w chórkach, oraz kolejny stały gość, Quentin Sirjacq, obsługujący tym razem wibrafon. Płyta jest w pewnym sensie dedykowana Johannie, żonie Chrisa Hoosona, którą poznał 26 lat temu na rumuńskim dworcu (stąd tytuł "Constanta, 1992"), i która zagrała tutaj na klarnecie.

Album "What Matters Most" z jednej strony mieni się barwami jesieni - nostalgia, melancholia, smutek - a z drugiej fragmentami spowity jest przez gęstniejący mrok, przepełniony niepokojem, którego nie sposób do końca zdefiniować i wyrazić, a który zdaje się pęcznieć gdzieś od środka, nie znajdując dla siebie całkowitego ujścia.
W wywiadzie Chris Hooson oświadczył, że to jego najbardziej skomplikowana i osobista płyta, jaką nagrał do tej pory.

A co jest najważniejsze w życiu dla lidera formacji Dakota Suite, fana wydawnictw ECM, wielbiciela dokonań Harolda Budda oraz grupy Red House Painters? - ktoś słusznie zapyta.
Prawdopodobnie wiele rzeczy. Jakąś odpowiedź na ten temat przynosi kompozycja zatytułowana "I Survive Only In Someone Else".Chris Hooson stawia więc na miłość, relację z drugim człowiekiem,  bycie z kimś, a tym samym bycie w kimś, pozostawanie w jego pamięci, nawet wtedy, kiedy będzie już po wszystkim i dopełni się czas. "Dopóki kogoś pamiętasz, nie odszedł na dobre".
"Miłość to być może mądrość wspólnego przemijania" - pewnie i pod tym zdaniem autorstwa Wiesława Myśliwskiego podpisałby się twórca płyty "What Matters Most".

(nota 7.5-8/10)














Na koniec jedna z moich ulubionych  kompozycji formacji Dakota Suite, którą można odnaleźć na albumie "There Is Calm To Be Done".








sobota, 15 września 2018

ELISAPIE - "THE BALLAD OF THE RUNAWAY GIRL" (Bonsound) "To jest mały Eskimosek. Ma czerwony z mrozu nosek..."

 Elisapie Isaak to 41-letnia wokalistka i autorka filmów dokumentalnych (jeden z nich - "If the Weather Permits" - opowiadający o życiu w wiosce Kangirsujang, otrzymał kilka prestiżowych nagród). Na szczęście artystka nie skupiała się tylko na robieniu filmów, a jej debiut fonograficzny przypadł na 2009 rok, kiedy to ukazał się album "There Will Be Stars". W roku 2012 światło dzienne ujrzała jej druga w dorobku płyta zatytułowana: "Travelling Love". Co warte podkreślenie matka dzisiejszej bohaterki była Inutiką, a ojciec pochodził z Nowej Fundlandii, po śmierci rodziców trafiła pod opiekę ciotek. Pochodzenie Elisapie znajduje odbicie w jej twórczości, gdzie wokalistka próbuje łączyć elementy kultury etnicznej z kulturą popularną.

Podobnie jest na jej ostatniej płycie zatytułowanej "The Ballad of the Runaway Girl". Stylistycznie mamy tu do czynienia z indie-folkiem. W poszczególnych utworach można odnaleźć podobieństwa do Leslie Feist czy Sophie Zelmani. Pomimo tytułu wydawnictwa, który sugeruje spokojny nastrój, płyta jest różnorodna. Artystka z Kanady umiejętnie różnicuje napięcie, dobiera środki stylistyczne, buduje dramaturgie. W kolejnych odsłonach płyty bardzo udanie prezentuje walory swojego głosu - potrafi być zmysłowa, kobieca, romantyczna, osadzona w etnicznej tradycji, czy też energetyczna.
W tytułowym "The Ballad of the Runaway Girl", jak i w "Darkness Bring the Light", mamy do czynienia z melodyką w stylu Kate Bush. Oprócz głosu Elisapie zwraca na siebie uwagę całkiem smaczna aranżacja, której charakter przywołuje również skojarzenia z muzyką ilustracyjną. Kolejne następujące po sobie dźwięki oraz partie instrumentów zostały użyte w określonym celu, żeby podkreślić istotne fragmenty tekstu.
Elementów stricte etnicznych nie ma tym wydawnictwie zbyt wiele. Można zaliczyć do nich melodykę, instrumenty, tekst - odwołania do życia zgodnie z naturą, którego rytm wyznaczają kolejne pory roku, wchody i zachody słońca - oraz język.

Kompozycje zawarte na albumie "The Ballad of the Runaway Girl" zostały zaśpiewane w trzech językach: angielskim, francuskim oraz w języku Inuktitut. Inuktitut to jeden z głównych języków Eskimosów z Kanady. Co ciekawe, język ten posiada tylko trzy samogłoski ("a", "i" oraz "u"), które dodatkowo dzielą się na długie i krótkie, a także 15 spółgłosek. Wszystko to możemy doskonale usłyszeć w śpiewie Elisapie, chociażby w: "Una", "Arnaq" czy najbardziej urokliwym i moim ulubionym utworze: "Ikajunga".

(nota 7/10)






czwartek, 6 września 2018

SPIRITUALIZED - "AND NOTHING HURT" (Fat Possum Records) "Wizyta w rzeźni numer pięć"

  To była druga połowa lat dziewięćdziesiątych i kaseta firmy BASF (niezbyt dobra), otrzymana z rąk kolegi, który w odróżnieniu ode mnie czuwał w niedzielny wieczór przy radioodbiorniku. Spośród wielu utworów zarejestrowanych na tej taśmie, moją szczególną uwagę przyciągnęły dwa, które od razu wbiły mnie w fotel. To był utwór, o jakże proroczym i adekwatnym tytule, "No God Only Religion", grupy Spiritualized. Nigdy wcześniej nie miałem okazji obcować z czymś tak niezwykłym, wspaniałym i wyjątkowym pod każdym względem. Poczułem, że odkrywam zupełnie nowe muzyczne krainy. Całkiem możliwe, że w jakimś kartonie wciąż znajduje się owa taśma, z zapisem tego nagrania oraz komentarzem autora niedzielnej audycji, który uraczył słuchaczy tymi oryginalnymi dźwiękami, pana Piotra Kaczkowskiego. Tamtego pamiętnego wieczoru rolki kasety obracały się na szczęście dalej i zdołały utrwalić jeszcze jedno cudeńko z tej wyjątkowej, jak się później okazało, płyty zatytułowanej: "Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space", niezwykle poruszającą kompozycję "Broken Heart" ("Though I Have a Broken Heart, I'm Too Busy To Be Heartbroken..."). W ten właśnie sposób rozpoczęła się moja przygoda z formacją założoną przez Jasona Pierce'a. Przez te ponad dwadzieścia lat nic nie zmieniło się w tej materii, kompozycja "No God Only Religion" wciąż jest moim ukochanym utworem tej grupy, i figuruje na liście najważniejszych utworów życia.







Tego stanu rzeczy nie zmieni także najnowszy album Spiritualized - "And Nothing Hurt" - choć od razu na samym początku zaznaczę, że jest to album bardzo udany i dobrych kompozycji na nim nie brakuje. Z pewnością lider formacji Jason Pierce przy okazji tego wydawnictwa nie odkrywa nowych muzycznych krain, bo te zostały już dawno przez niego odkryte. Raczej ponownie składa wizytę w dobrze znanych miejscach, jakby chciał sprawdzić, czy nadal tam są, albo czy on wciąż do nich pasuje.
W życiu autora tekstów i kompozytora sporo ostatnio się zmieniło. Angielski muzyk ma za sobą dość poważny epizod z narkotykami oraz zawał mięśnia sercowego. Nic więc dziwnego, że nie tylko za sprawą tych  doświadczeń spogląda na rzeczywistość nieco inaczej niż przed laty. Pewnie również z tego powodu Pierce zaczerpnął tytuł dla swojego wydawnictwa z powieści Kurta Vonneguta: "Rzeźnia numer pięć". Cytat ten w całości brzmi: "Everything Was Beautiful And Nothing Hurt". Owa całkiem zgrabna sentencja brzmi, jak podchwycona z ust dojrzałego mężczyzny, który w chwili refleksji podsumowuje pewien okres swojego życia. To zdanie dla Vonneguta miało charakter ironiczny. I tak sobie myślę, że w podobnym kontekście zostało użyte przez Jasona Pierce'a.

Jeśli chodzi o brzmienie poprzednio przeze mnie opisywanej płyty - Big Red Machine - był to mniej lub bardziej  świadomy flirt z nowoczesnością. Jason Pierce na albumie "And Nothing Hurt" proponuje podróż w czasie i cofnięcie się o 20 lat. Z drugiej jednak strony trzeba dodać, że sposób nagrywania i komponowania tej płyty wpisuje się w to, co ostatnio modne. Całkiem dojrzały już pan sięgnął bowiem, w swoim mieszkaniu, we wschodniej części Londynu, po laptop oraz program "Pro Tools". Dopiero rogi, basy i kotły były nagrywane w studiu, przez które w trakcie prac nad albumem przewinęło się dwudziestu muzyków.

W muzyce grupy Spiritualized od samego początku mieszały się ze sobą różne style, przewijały rozmaite gatunki - począwszy od alternatywnego rocka, przez bluesa i gospel, a na psychodelii skończywszy. Podobnie jest na ostatnim wydawnictwie. Album rozpoczyna się od "A Perfect Miracle" i radosnych dźwięków ukulele, które łagodnie wprowadzają w romantyczną wizję, kreśloną przez autora tekstów. Sposób wypowiadania kolejnych fraz, w pewnym stopniu również melodyka, przypomina początek sztandarowego i kultowego dziś wydawnictwa - "Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space".
W drugim utworze na płycie - "I'm Your Man" - mamy do czynienia z czymś na kształt rockowego klasyka, okraszonego orkiestracją tak ważnych dla twórczości Pierce'a instrumentów dętych oraz z wyjątkowo szablonową gitarową solówką. Kolejna odsłona, czyli - "Here It Comes" - to dla mnie najsłabszy fragment płyty. Właściwie wszystko tutaj funkcjonuje w oparciu o ulubioną metodologię angielskiego artysty - zwrotka/refren/gitary/perkusja/dęciaki/chórek/zwolnienie pod koniec piosenki. Jako całość w ogóle się to nie broni i brzmi, pewnie nie tylko w moich uszach, cokolwiek banalnie. Na tym koniec złych informacji, bo w dalszej części albumu, z każdą kolejną jego odsłoną jest tylko lepiej.
W "Let's Dance" lider Spiritualized zaprasza do tańca, choć robi to w typowy dla siebie nieco przewrotny sposób - leniwie, niespiesznie, jakby śpiewał od niechcenia, przypominając na początku każdej zwrotki, jak bardzo jest zmęczony. I jest to bez wątpienia jeden z najlepszych fragmentów całego wydawnictwa.
"On the Sunshine" i "The Morning After" to swoiste muzyczne autografy złożone dłonią Jasona Pierce'a, pieczątki jakości okraszone szaleństwem swobodnej improwizacji. Do takich kompozycji po prostu chce się wracać.

Muszę uczciwie przyznać, że jestem bardzo zaskoczony wysokim poziomem najnowszej płyty Spiritualized - "And Nothing Hurt". Żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały, że Jason Pierce jest w aż tak dobrej formie. Naturalnie ten album jest w pewnym stopniu kontynuacją dawnych pomysłów, rozwinięciem dobrze znanych sposobów myślenia. I sam jestem ciekaw, jak zabrzmiałby w moich uszach, gdybym nie znał poprzednich dokonań tej grupy, i właśnie od tego krążka rozpoczynał swoją przygodę z tym zespołem.
Jedno nie ulega wątpliwości - czasy się zmieniają, a Jason Pierce wciąż pozostaje taki sam - intrygujący i prawdziwy.

(nota 8/10)