czwartek, 26 maja 2016

MELANIE DE BIASIO - "Blackened cities" Play it again Sam (bursztynowe odcienie hipnotycznej ciszy)







Melanie De Biasio to 37-letnia (w lipcu skończy 38 lat) belgijska piosenkarka, kompozytorka i autorka tekstów. Zanim zaczęła naukę śpiewu w Royal Conservatory w Brukseli, wchodziła w skład zespołu rockowego. W dzieciństwie sumiennie ćwiczyła na lekcjach baletu oraz dykcji. W trakcie trasy koncertowej po Rosji pojawiały się u niej problemy z głosem. Owe kłopoty były na tyle poważne, że Melanie zawiesiła śpiewanie niemal na rok. Jak sama podkreślała w jednym z wywiadów, dzięki tej wymuszonej przerwie - "wymuszonej ciszy" - oraz szeregu ćwiczeń doszła do nieco innego sposobu śpiewania. W rodzimej Belgii krytycy muzyczni okrzyknęli ją "belgijską Billie Holiday". Jednak zanim do tego doszło, zanim pod adresem De Biasio popłynęła rzeka ciepłych słów, nieoczekiwanych komplementów oraz hymnów pochwalnych wielbiących jej urokliwy głos, artystka wydała debiutancki album "A stomach is burning"(2007r.). Album zawierał dziesięć spokojnych nastrojowych kompozycji, które mniej lub bardziej wpisywały się w gatunek jakim jest jazz. Krytycy muzyczni podzielili się w ocenie albumu. Być może sami nie byli pewni (kto wie, czy przy okazji pisania recenzji jeden lub drugi wnikliwy dziennikarz nie odczuwał pieczenia w dolnej części żołądka), czy pochwalić uroczą debiutantkę, czy  raczej wytknąć drobne błędy. Ponoć krążek sprzedał się w zawrotnej liczbie - zważywszy na gatunek, kraj pochodzenia i środki promocji - czterech tysięcy sztuk.
Wnuczce włoskiego emigranta na co dzień towarzyszy zespół. W jego skład wchodzą: Pascal Paulus(klawisze), Pascal Mohy(fortepian), Dre Pallemaerts(perkusja), Samuel Gerstmans(bas). Melanie dodatkowo oprócz śpiewu gra na flecie, który jest dla niej przedłużeniem jej głosu(jednym z jej ulubionych artystów jest Yousef Lateef). Jazz dla Melanie De Biasio - tak, jak dla znakomitej większości artystów czy przedstawicieli nie tylko tego gatunku - oznacza przede wszystkim wolność. Stanowi platformę, dzięki której artysta w nieskrępowany sposób może wyrazić siebie. Zapytana przez jednego z dziennikarzy o gatunek muzyczny, który wykonuje, Melanie odpowiedziała, że nie jest to typowy jazz, ale "rozwojowy pop". Gdybym koniecznie musiał określić ramy gatunkowe, w które wpisuje się twórczość belgijskiej artystki, nazwałbym to "chamber-jazz-popem" albo "pogranicznym jazzem". W jej muzyce słychać bowiem elementy soulu, popu, jazzu, bluesa. To wokalistka oraz jej zespół w akcie kreacji sami decydują o tym, w jaki sposób wykorzystać oraz zestawić ze sobą elementy poszczególnych gatunków. Kolejną wyróżniającą się cechą utworów sygnowanych nazwiskiem De Biasio, jest cisza i spokojne wybrzmiewanie dźwięku. Ten sposób grania przywołuje skojarzenia z ostatnimi dokonaniami Talk Talk, solowym wydawnictwem Marka Hollisa, czy z albumami prezentowanej na łamach tego bloga belgijskiej grupy BED(ciekawe, czy Melanie słyszała kiedykolwiek płytę swoich rodaków).
Kiedy słyszymy głos Melanie De Biasio, przed oczami pojawia się obraz małej zadymionej knajpy, w której momentalnie ustają wszelkie rozmowy i zaczyna płynąć inny czas. W górze leniwie obracają się skrzydła wentylatora, przy barze widać szare oblicza, zmęczone trudami zbyt wolno dogasającego dnia. Tutaj nikt nigdzie się nie spieszy. Tutaj liczy się tylko chwila podkreślona czy uwypuklona przez kolejne takty muzyki, odmierzane oddechami fortepianu, kroplami basu, westchnieniami perkusyjnych szczotek oraz charakterystycznym głosem wokalistki. A może zupełnie niepostrzeżenie znaleźliśmy się na planie filmu Davida Lyncha, Louis Malle'a, Jima Jarmuscha, Paolo Sorrentino lub któregoś z dawnych przedstawicieli kina noir. W towarzystwie Melanie De Biasio wszystko jest możliwe. "W ciemności lubię przestrzeń, bo można sobie wyobrazić tak wiele rzeczy".






Budowanie nastroju, tworzenie sugestywnego, niepowtarzalnego klimatu, wprowadzanie słuchacza w błogi letarg czy stan chwilowej hipnozy - wszystko to stało się znakiem rozpoznawczym belgijskiej artystki. I znalazło swój doskonały wyraz na albumie "No deal" wydanym w 2013 roku. Aż wierzyć się nie chce, że te siedem wyjątkowych kompozycji nagrano w zaledwie trzy dni. W odróżnieniu od debiutu, druga w dorobku płyta zachwyciła nie tylko krajowych krytyków i recenzentów. Spodobała się również słuchaczom, i dotarła do piątego miejsca na belgijskiej liście przebojów.
Rok 2015 przyniósł kolejny album w dyskografii De Biasio. Mam tu na myśli krążek "No deal Remixed". Płyta z remiksami stanowiła w moim odczuciu - jak zwykle w takich przypadkach bywa i co zupełnie zrozumiałe, zdania mogą być w tej kwestii mocno podzielone - chyba niepotrzebny ukłon w stronę szerszego kręgu odbiorców. Nie wiem, czy album z remiksami powstał z inicjatywy De Biasio. Pewnie wokalistka jedynie uległa podszeptom szefów wytwórni płytowej, którzy zachęceni sukcesem płyty "No deal", postanowili jeszcze bardziej zwiększyć sprzedaż. Zremiksowane w mniej lub bardziej udany sposób piosenki, straciły niemal wszystkie istotne i charakterystyczne cechy dla twórczości belgijskiej wokalistki. Zniknął gdzieś niepowtarzalny klimat, wyparował wyjątkowy nastrój, oraz to coś, co stanowiło znak rozpoznawczy grupy De Biasio, a wymykało się trafnemu opisowi, jednoznacznemu ujęciu. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że ukłon w stronę nieco bardziej komercyjnego rynku okazał się być niezbyt trafionym pomysłem, również z tego prostego powodu, że kapryśny i nieprzewidywalny rynek raczej artystce się nie odkłonił.
Dlatego też nie byłem pewien, czego powinienem się spodziewać po najnowszej płycie - "Blackened cities" - z której to okładki spoglądało na mnie rodzinne miasto De Biasio, Charleroi. Jednak dość szybko rozwiałem swoje obawy i wątpliwości. Z zadowoleniem bowiem przyjąłem fakt, że najnowszy album zwiera tylko jedną, niemal 25-minutową kompozycję. Trudno jednoznacznie określić, chociażby ze względu na rozmiar ostatniego krążka, czym on w istocie jest - przedłużonym(i to mocno) singlem, epką czy swoistym koncept albumem. Czymkolwiek by nie był, liczy się tylko fakt, że jego zawartość muzyczna broni się doskonale. "Blackened cities" to wciągająca od pierwszych taktów hipnotyczna suita. Melanie De Biasio znów czaruje głosem. Jej wokal stanowią bogate w odcienie i subtelności średnie rejestry (jak to określił jeden z recenzentów, Melanie ma głos w kolorze bursztynu). Ton jej ciepłego głosu kojarzy mi się z takimi artystkami jak: Shirley Horn, Abbey Lincoln, Karin Krog. Znów na płycie mamy charakterystyczne momenty zawieszenia pomiędzy dźwiękami. Znów obok linii melodycznej liczy się nastrój, cisza, swoboda wybrzmiewania poszczególnych tonów. Znów mroczny z pozoru klimat wypełniają refleksy światła i półcienie. I znów można się w tych leniwych miękkich falach dźwięku zanurzyć bez reszty.
Dobrze, że muzycy z zespołu oraz Melanie De Biasio mogli sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Któż dziś nagrywa takie albumy?! Niejako na starcie skazując się, że owa kompozycja nie zagości w większości rozgłośni radiowych. Dobrze, że belgijska wokalistka nie dokleiła do tego wspaniałego materiału kolejnych dwóch albo trzech naprędce zrobionych utworów. Tej kompozycji słucha się z zapartym tchem od początku do końca. Sam kilkakrotnie złapałem się na tym, że nie zdołałem spostrzec, kiedy w uroczym towarzystwie Melanie upłynęło kolejne 25 minut. Belgijska artystka nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek nagra i wyda niemal 25-minutową kompozycję. Dobrze, że Melanie De Biasio wciąż potrafi zaskoczyć nie tylko samą siebie.






sobota, 21 maja 2016

MUTUAL BENEFIT - "Skip a sinking stone" Mom+Pop (egzystencjalne lęki muzycznego włóczęgi)




Mutual Benefit - to projekt muzyczny stworzony przez gitarzystę i autora tekstu Jordana Lee. Skład tego zespołu od początku był dość płynny i dlatego trudno tu mówić o stałych członkach. Wokalnie Jordanowi pomagały Wirginia de la Pozas, Cory Siegler, Julie Byrne, instrumentalnie wspierali go: Jake Falby, George Folickman, Marc Merza, Cameron Potter. W dorobku artysty znajdują się dwie płyty długogrające, kilka epek oraz singli. Pierwszy, znakomity album, zatytułowany "Love's crushing diamond", powstał w 2013 roku. Zestaw siedmiu piosenek na początku ukazał się jedynie w wersji kasetowej. Płyta została nagrana w Recording Studio Ohm w Austin, w Teksasie. Choć kilka utworów zarejestrowano w innych miejscach, co niejako stanowi znak rozpoznawczy owego albumu. Rejestracji ostatniego utworu na płycie dokonano w Bostonie. A wszystko za sprawą licznych podróży Jordana Lee. W tamtym okresie Jordan niczym nomada włóczył się od miasta do miast, nigdzie nie potrafił zostać na dłużej. Na trasie swojej wędrówki odwiedził Austin, St. Louis, Brooklyn, Boston. Zwiedzając kolejne miasta komponował piosenki i zapraszał lokalnych muzyków do współpracy. Jak się później okazało, był to całkiem dobry sposób na zawarcie nowych znajomości i stworzenie udanej płyty. Podróżowanie, spotykanie ludzi, wspólne muzykowanie, dzielenie się sobą, wzajemne inspirowanie, wymiana wrażliwości - wszystko to legło u podstaw płyty "Love's Crushing diamond". 
Jordan Lee rozpoczął swoją przygodę z muzyką jako nastolatek w zespole punkowym, w co, słuchając jego aktualnych dokonań, trudno uwierzyć (wiadomo, młodość musi się wyszumieć). Po zakończeniu studiów,  przeniósł się wraz z siostrą do Austin, gdzie w końcu udało mu się zdobyć staż w studiu nagraniowym. To mniej więcej wtedy zafascynował się dokonaniami takich artystów jak: Nick Drake, Elliott Smith, Joanna Newsom.
Debiutancki album "Love's crushing diamond" wypełniły bardzo urokliwe kompozycje. Ich wspólną cechą była kruchość i delikatność oraz ciekawe aranżacje. W warstwie tekstowej pojawiły się literacko przetworzone osobiste przeżycia autora, tematy miłości, bliskości i straty ("to był bardzo bolesny dla mnie rok, straciłem wielu bliskich mi ludzi"). Źródłem inspiracji były również liczne podróże i zdobyte w ich trakcie doświadczenie(choćby zapadający w pamieć widok zniszczonych miast po przejściu huraganu Irene). Album "Love's crushing diamond" - zgodnie z tym, co Jordan sam o nim opowiada w jednym z wywiadów - miał dla niego znaczenie terapeutyczne. Muzyk chciał wyrzucić z siebie ponure myśli i smutki, które wypełniały jego głowę. Wreszcie udało mu się przestać myśleć o zdarzeniach z przeszłości w kategoriach dobra i zła. Zafascynowany filozofią wschodu zaczął je postrzegać w oderwaniu od jakiejkolwiek aksjologii. Na co dzień Jordanowi Lee towarzyszy coś na kształt: "egzystencjalnej paniki wynikającej z faktu bycia muzykiem". "Myślę, że egzystencjalna panika przewija się niemal we wszystkich moich czynach i uczuciach". Jednym z najważniejszych elementów czy też wartości w życiu Jordana Lee jest inspiracja. Bycie czymś zainteresowanym, zaciekawionym, dążenie do poznania wyznacza - by użyć nieco górnolotnych słów -  horyzont jego człowieczeństwa. A gdzie Jordana szuka inspiracji? Odpowiedź jest bardzo prosta - wszędzie. Za przykład niech posłuży znakomity(mój ulubiony) utwór "C.L. Rosarian", na którego pomysł Jordan wpadł odpoczywając nad stawem. "Zainspirowały mnie fale na stawie".




Nowa płyta - "Skip a skinking stone" -  która ukazała się 20 maja 2016 roku, nie przynosi większych zmian. Zawiera dwanaście ciekawych i utrzymanych w podobnej stylistyce kompozycji. W moim odczuciu jest to płyta nieco mniej udana niż znakomity debiut. Co nie zmienia faktu, że nowy materiał powinien ucieszyć oddanych fanów. Gatunkowo muzyka nadal rozpięta jest gdzieś pomiędzy indie-folkiem i chamber-pop. Jordan Lee proponuje słuchaczom muzyczną włóczęgę (do niedawna sam bywał postrzegany jako włóczęga). Niespieszną wędrówkę od dźwięku do dźwięku("zbieram dźwięki, a potem próbuje połączyć je ze sobą"), kolekcjonowanie nut, kolekcjonowanie wrażeń, przeżyć oraz krajobrazów. Jego "pokojowe melodie"(melodie powstałe w zaciszu pokoju) przywołują skojarzenia z dokonaniami Sufiana Stevensa czy Denisona Witnera. Nadal są to starannie zaaranżowane, spokojne indie-folkowe ballady zaśpiewane charakterystycznym głosem. Jordan Lee mimo wielu przeciwności losu wciąż pozostał marzycielem. Za pośrednictwem swojej strony internetowej zachęca fanów do dzielenia się marzeniami. Dla najciekawszych marzycieli przewidziane są nagrody w postaci winylowego wydania jego ostatniej płyty.







  

sobota, 14 maja 2016

RADIOHEAD - "A moon shaped pool" XL Recordings ("Forma wypełniona treścią")




                                                                                          (fot.internet)



Przyznam szczerze, że jakoś specjalnie nie czekałem na nowy album grupy Radiohead. Ostatnie dokonania brytyjskiego zespołu nie tyle, co rozczarowały mnie, ile mocno i zwyczajnie zmęczyły. Jeszcze kilka lat temu obcowanie z ich najnowszymi "produkcjami"(to bardzo w tym przypadku adekwatne określenie) przypominało zmaganie się z tym, co trudne (a w niektórych wypadkach niemalże bolesne). Nie było to doświadczenie, które przyniosłoby wymierne efekty na poziomie poznawczym, czy też na płaszczyźnie związanej z pogłębianiem swojej wrażliwości. Ostatnie kompozycje grupy Thoma Yorke'a w przeważającej większości były mdłe, rozmyte i ciężkie w odbiorze. Stanowiły doskonały przykład na to, co zwykle określa się zwrotem: "przerost formy nad treścią" (albo kolokwialnie rzecz ujmując "przeprodukowaniem"). Wyglądało to trochę tak, jakby zespół za wszelką cenę starał się wszystkim udowodnić, jaki to jest na wskroś nowoczesny, nowatorski, wyprzedzający dane mu miejsce oraz czas, w jaki to niezwykły sposób potrafi zapanować nad skomplikowaną materią dźwiękową. W efekcie końcowym tych formalnych popisów, słuchacz zamiast zestawu lepiej lub gorzej zaaranżowanych piosenek otrzymywał zapis brzmieniowych eksperymentów. W tamtym okresie prym wiodła elektronika we wszelkich jej możliwych odmianach - loopach, samplerach, pogłosach, zniekształceniach, zagęszczeniach struktur formalnych itd. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, po co Thomowi Yorkowi potrzebny zespół, skoro ich utwory brzmią tak, jakby nad całością sprawował pieczę nie muzyk rockowy, ale informatyk lub programista. Co ciekawe, i warte w tym miejscu szczególnego podkreślenia, zespół wciąż miał rzeszę wiernych fanów, których dodatkowo przybywało z roku na rok. To swoisty paradoks oraz fenomen godny socjologiczno-kulturowej analizy. Oto zespół, jakby na przekór wszystkim, brnie dalej w dźwiękowe eksperymenty, jak tylko może komplikuje materię brzmieniową utworów, a fanów wciąż przybywa. Zupełnie tak, jakby nastąpił zwrot, czy też przechył - co przecież przytrafia się wielu zespołom - w stronę bardziej komercyjnego(a tym samym przystępnego) grania. Miejmy nadzieje, że ten okres jest już za nimi.
    Ubiegły tydzień nieoczekiwanie - przynajmniej dla mnie - przyniósł nowy singiel grupy Radiohead zatytułowany "Burn the witch" oraz zapowiedź ukazania się nowej płyty. Przesłuchałem ten utwór raz i drugi, obejrzałem teledysk, bez wielkiego entuzjazmu. Nadal, po niemal tygodniu obcowania z albumem, uważam, że piosenka "Burn the witch" jest najsłabszym utworem na płycie(który dodatkowo album otwiera), a także wyjątkowo nietrafionym singlem, który ma promować nowe wydawnictwo. Jednak na tym kończą się złe informacje, ponieważ dalej, z każdym kolejnym fragmentem płyty "A moon shaped pool", jest już tylko lepiej. 
Do następnego utworu na płycie również powstał teledysk. Piosenka "Daydreaming" skupiona jest wokół nostalgicznej partii klawiszy. Charakterystyczny głos Thoma Yorke'a  buduje niepowtarzalny oniryczny klimat i przeprowadza słuchacza przez kobierzec subtelnych dźwięków. 





Spokojny nastrój zostaje utrzymany w "Decks dark", gdzie na scenie muzycznej królują partie klawiszy. Z czasem wyłania się miękki pulsujący bas oraz rytmiczne akordy gitary. "Desert Island Disk" otwiera akustyczna gitara, jak żywcem wyjęta z płyt, któregoś z czołowych przedstawicieli americany. To jej repetytywna fraza stanowi bazę całego utworu. Senną atmosferę budują dodatkowo plamy dźwięków, które tworzą barwne tło. "Ful stop" to najbardziej dynamiczny fragment płyty. Przywołuje skojarzenia z krautrockiem czy spacerockiem, lub dokonaniami zapomnianego już Regular Fries. Powtarzalne struktury dźwiękowe, żywy rytm (muzyczne perpetuum mobile) bez trudu wprowadzają słuchacza w hipnotyczny trans. "Ful stop" jest jak jazda samochodem przez mroczne i niebezpieczne dzielnice pogrążonego we śnie miasta. Nikt nie wie, co za chwilę może wyłonić się z ciemności. Rozmyte smugi świateł, szum wiatru, odbicie twarzy w lusterku...już za późno, żeby się zatrzymać... 
"Glass Eyes" - przynosi ukojenie. Subtelna i wyjątkowo poruszająca linia melodyczna od razu zapada w pamięć. Instrumenty smyczkowe przydają temu fragmentowi dodatkowej szlachetności, barwy, uroku. 
"Indetikit" i "The numbers" to aranżacyjny popis, odsłaniający ogromne możliwości zespołu. Zachwyca świadomość i konsekwencja w budowaniu nastroju, sceny muzycznej oraz rozmaitych planów brzmieniowych. To również doskonały pokaz tego, na czym polega praca w studiu nagraniowym.  "The numbers" przywołuje dodatkowo ducha lat 70-tych. Na samym początku mamy coś na kształt niewinnego i pewnie zupełnie niezamierzonego cytatu z twórczości Roberta Wyatta. W finale utworu pojawiają się instrumenty smyczkowe, które toczą barwny dialog z fortepianem. Ta piosenka doskonale sprawdziłaby się jako fragment ścieżki dźwiękowej do serialu "Vinyl"(tak lekko, tak swobodnie, jak w "The numbers" Radiohead nie grali od lat).  "Present tens" - obok "The numbers" , i póki co, mój ulubiony utwór na płycie, to kolejne aranżacyjne cudeńko. Łagodny kołyszący puls, niespieszne takty nakreślone przez gitarę akustyczną, pogłosy, zapętlony vocal Thoma Yorke'a, a na deser - anielski chór odsłaniający fragment muzycznego nieba. Ten utwór to wzorzec tego, jak może brzmieć wyrafinowany pop, avant-pop przyszłości.W moim wymarzonym świecie tak właśnie wyglądałyby "popowe piosenki". Całość albumu "A moon shaped pool" wieńczą: "Tinker tailor" i "True love waits". Dwa ostatnie oddechy, dwa ostatnie westchnienia przed zapadnięciem w błogi sen. 
Co jest szczególnie warte podkreślenia, to brzmienie najnowszej płyty Radiohead. Nawet w najbardziej dynamicznych momentach albumu(może oprócz mocno "nabitego", i jakby nad wyraz zagęszczonego w średnich rejestrach "Burn the witch") poszczególne kompozycje nic nie tracą ze swojej subtelnej miękkości, czystości, gładkości, wyrazistości (jakby na przekór panującej tendencji do sztucznego podbijania dynamiki, mam tu na myśli nie brzmienie "fizycznego krążka", ale aspekty technicznej realizacji). Niezależnie od gustów muzycznych czy preferencji gatunkowych, to naprawdę wyjątkowa przyjemność móc obcować z tak nagraną płytą.
Radiohead to wciąż kreatywny zespół, a nie tylko grupa odcinająca kupony od swojej bogatej 30-letniej przeszłości. Jednak w odróżnieniu od wielu wcześniejszych produkcji na ostatnim albumie owa kreacja nie była celem samym w sobie. W przypadku "A moon shaped pool" wyraźna, czytelna i wyrafinowana długimi fragmentami forma została po brzegi wypełniona treścią. Zdaje się, że muzycy znów znaleźli złoty środek pomiędzy dążeniem do szukania nowych estetycznych rozwiązań, a zwykłą radością wynikająca ze wspólnego grania.





sobota, 7 maja 2016

RY X - "DAWN" Infectious Records




Za szyldem RY X ukrywa się australijski muzyk i kompozytor Ray Cuming. Właściciel "perłowego głosu", jak to całkiem zgrabnie określił jeden z recenzentów. Ray Cuming nie wziął się znikąd. Na koncie ma już epkę "Berlin" (kompozycja o tym tytule trafiła również na debiutancki album) wydaną w 2013, single oraz nagrody australijskiego przemysłu muzycznego. Wcześniej współpracował, czy też współtworzył takie projekty muzyczne jak Howling oraz The Acid. Wreszcie postanowił stworzyć i opublikować coś, za co tylko on byłby w pełni odpowiedzialny. Skojarzenia z jego debiutanckim albumem - wydanym przez oficynę Infectious Records - mogą być różne. Oczywiście na pierwszy plan wysuwają się te związane z Justinem Vernonem. Zdaje się, że Bon Iver odcisnął swoiste piętno na całym pokoleniu muzyków poruszających się w kręgu wszelkiej maści songwriterów. Pewien dziennikarz napisał, że na debiucie Cuminga: "Nick Drake spotyka Nilsa Frahma". Możliwe, nie będę specjalnie polemizował z tą opinią. W  muzyce RY X-a można doszukać się i takich elementów. Myślę, że nasz krajowy Fismoll znalazłby bez trudu wspólny język z RY X-em. A kto jest jednym z najważniejszych artystów dla samego Raya Cuminga? Australijczyk odpowiada bez cienia wahania, że jest nim Jeff Buckley.
Muzyka broni się sama. A płyta "Dawn" broni się według mojej opinii doskonale, gdyż nie zawiera "potknięć" czy słabych momentów. Z pewnością jest to muzyka specyficzna i adresowana dla wąskiej grupy odbiorców. Po debiutancki album RY X powinni sięgnąć wszyscy ci, którzy na co dzień interesują się takimi gatunkami jak indie-folk, indie-pop, i dla których termin "songwriter" nie jest kolejnym egzotycznym i pustym określeniem. Debiut Australijczyka raczej rozczaruje tych, którzy ponad wszystko oczekują dźwiękowej różnorodności, niezwykłych aranżacji,  nowych odkrywczych pomysłów na poziomie produkcji oraz zastrzyku olbrzymiej dawki energii. Nie ten album, nie ta półka, nie tędy droga. Dla Cuminga przede wszystkim liczy się nastrój, który umiejętnie i konsekwentnie buduje na całej płycie. A to budowanie wydaje się nie przysparzać Rayowi większego trudu. Artysta świetnie pokazuje, jak czasem niewiele trzeba, żeby stworzyć udaną kompozycję. Wolne nieco rozmyte akordy instrumentów klawiszowych, zwiewna mgiełka gitary akustycznej, dyskretne oddechy perkusji, barwne obłoki pogłosów - oto krajobraz dźwiękowy tego urokliwego albumu. Kruchość, delikatność, a jednocześnie dojrzałość i precyzja bije z tych dwunastu piosenek zawartych na debiutanckim albumie. Jedyne zastrzeżenie można mieć do realizacji "vocalu". Chciałoby się, żeby w kilku utworach głos wokalisty brzmiał nieco pełniej, nieco dokładniej, wyraźniej (żeby znalazł się niejako bliżej mikrofonu, a tym samym bliżej słuchacza). Choćby tak, jak w doskonałym utworze "Only".
Przeglądając moje posty na blogu oraz płyty, które przewinęły się w ostatnim czasie przez mój odtwarzacz, doszedłem do wniosku, że pierwsza połowa 2016 roku póki co wydaje się należeć do wokalistów.






poniedziałek, 2 maja 2016

Artur Dyjecinski - " The Valley of Yessiree" Sideways Saloon








Artur Dyjeciński to muzyk pochodzący z Nanaimo, który mieszkał przez dłuższy czas w Ontario w Kanadzie. Obecnie rezyduje w Londynie, gdzie ma studio nagraniowe. Zanim zdecydował się nagrać i wydać debiutancki album, był wokalistą zespołu Dracula Legs. Pomysł na płytę pojawił się tuż po jego trzytygodniowej wyprawie przez Atlantyk. Nazwisko Artura sugeruje polskie korzenie. I tak też w istocie jest. Jego dziadek - Jerzy Dyjeciński - w czasie trwania Drugiej Wojny Światowej był chorążym, a potem jeńcem Oflagu 2C. Po zakończeniu wojny został pisarzem, i twórcą takich powieści jak: "Kriegsgefangener Nr 159 wraca do domu" oraz "Kalosze i ostrogi" (motto książki: "Życie prawdziwego mężczyzny składa się z dwóch okresów, w pierwszym sprawdza się jako mężczyzna, a w drugim opowiada, jak się sprawdzał"). W jednym z niewielu wywiadów, których udzielił Artur Dyjeciński, muzyk opowiada o swoim dziadku. Bardzo żałuje, że nie zdążył poznać osobiście swojego przodka. Nie może również, póki co, osobiście przeczytać jego książek, ponieważ nie zna języka polskiego. Pamięci dziadka poświęcił utwór "Dead Horses". 
Na debiutanckim albumie Kanadyjczyka znajdujemy coś na kształt "ciepłej surowości". Z jednej strony mamy tu bowiem do czynienia z minimalizmem na poziomie estetycznym - oszczędne partie gitar, spokojny, jednostajny rytm perkusji, solowe partie grane są przez poszczególne instrumenty bardzo rzadko i jakby od niechcenia, troszkę niedbale. Z drugiej zaś strony głęboki i charakterystyczny głos Artura od pierwszych chwil bez trudu buduje szczególną atmosferę oraz intymny kontakt ze słuchaczem. To głos, który w dolnych rejestrach przypomina odrobinę ton Kurta Wagnera z zespołu Lambchop, w górnych partiach natomiast można znaleźć niekiedy nawiązania czy podobieństwa do Antony Hegarty'ego. Barwa głosu Artura Dyjecińskiego przywołuje również skojarzenia z Davem Martinem z zespołu I Like Trains.
Muzyka zawarta na debiutanckim albumie "The Valley of Yessiree" to gatunkowe pogranicze - indie-folku, americany oraz chamber-popu. Całość materiału muzycznego doskonale sprawdziłaby się w wersji koncertowej w małej ciasnej, mocno zadymionej sali. Stonowane kompozycje, niespieszny rytm narracji, snujące się pojedyncze akordy, które rzadko wychodzą na główny plan, jak w instrumentalnym utworze "Yessiree". Dźwięki skupione wokół głosu wokalisty mają jedynie coś zaznaczyć, wydobyć, podkreślić, ale przede wszystkim stworzyć malownicze tło do kolejnej opowieści. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zaprosić Artura Dyjecińskiego do kraju jego przodków, na przykład na któryś z letnich festiwali.




niedziela, 1 maja 2016

Woodpigeon - "Trouble" Boompa







Ostatniego dnia kwietnia powróciłem do płyty, o której miałem wspomnieć już jakiś czas temu. Bo to początek miesiąca spędziłem w uroczym towarzystwie płyty "Trouble". To najnowsze i szóste w dorobku dzieło kanadyjskiego songwritera Marka Andrew Hamiltona. Jako goście specjalni wystąpili: David Thomas Broughton i Margaret O'Hara, na perkusji wspomógł artystę Daniel Gaucher, na basie zagrał Edward Cowan, a dłonie na klawiszach położyła Annalea Sordi-Mcclure. Jak można dowiedzieć się z wywiadów, których udzielił kanadyjski muzyk, ostatnie dwa lata w jego życiu nie należały do najbardziej udanych, delikatnie rzecz ujmując. Doszło do tego, że artysta zerwał z muzyką oraz graniem i wyruszył w podróż. W trakcie tej osobliwej tułaczki po świecie Mark odwiedził Francję, Turcję, USA, oraz Argentynę. Większość trapiących go problemów, wątpliwości i żalów nie zginęła bezpowrotnie, bo w końcu udało się je przelać na papier - co czasem bywa całkiem niezłą terapią,  i co słychać w warstwie lirycznej albumu. W tekstach autor porusza tematy lęków egzystencjalnych, straty, emocjonalnego zagubienia, miłości oraz tęsknoty. Z tego też powodu jest to najbardziej osobista płyta Hamiltona. Album "Trouble" jest też bardziej stonowany niż poprzednie dokonanie Kanadyjczyka, choć utwory skomponowane przez Hamiltona nigdy nie przypominały gejzerów energetycznych. Spokojny, balladowy nastrój utrzymuje się na całej płycie, dzięki czemu materiał dźwiękowy jest bardzo spójny. Od pierwszych taktów czuć wyraźną swobodę oraz wyrafinowanie na poziomie aranżacji. Album produkował Sandro Perii, który postawił w tym przypadku na subtelność brzmienia. Nie ulega wątpliwości, że "Trouble" to póki co najlepsza płyta Marka Andrew Hamiltona. To zestaw piosenek dla dojrzałych i wyrobionych już słuchaczy, którzy od kompozycji oczekują czegoś więcej, niż wpadające jednym uchem banalne refreny i wypadające drugim uchem proste chwytliwe solówki.