sobota, 22 lutego 2020

LANTERNS ON THE LAKE - "SPOOK THE HERD" (Bella Union) "Drzwi do lat 90-tych"

   Mam sporą słabość do Hazel Wilde i jej sympatycznej załogi. Wydaje mi się, że mogę podać dokładną datę, kiedy owa wspomniana przeze mnie wyżej słabość ugruntowała się, zyskując potwierdzenie oraz solidne fundamenty. To był 13 listopada 2015 roku, ach, jak ten czas leci, kiedy zespół Lanterns On The Lake opublikował przełomową, nie tylko dla mnie, trzecią w dorobku płytę zatytułowaną "Beings". Oczywiście znałem dokonania sympatycznej piątki, która w charakterystycznym dla siebie stylu wcześniej eksplorowała głównie indie-folkowe terytorium. Na płycie "Beings" oprócz typowej dla grupy z Newcastle urokliwej melodyki, pojawiło się znacznie więcej brzmienia mocnej, przesterowanej gitary, w duchu Sigur Ros czy Slowdive, i rockowej drapieżności, co w połączeniu z emocjonalną wokalizą Hazel Wilde stanowiło piorunująca mieszankę. Pamiętam również, że krążek "Beings" przez wiele tygodni cieszył moje spragnione wrażeń uszy. Potem zespół wyruszył w długą i wyczerpującą trasę koncertową, a w 2017 wydał płytę: "Lanterns On The Lake With Royal Northen Simfonia - Live In Concert", na którą, wyznam to szczerze, mocno pokręciłem nosem. Cóż poradzić - alergia, pyłki traw unoszące się w powietrzu - poza tym takie są prawa rynku, i nie tylko Hazel Widle utyskuje, w jednym czy w drugim wywiadzie, że obecnie nie jest łatwo utrzymać się z tworzenia muzyki.

Początki Lanterns On The Lake sięgają 2008 roku. Miejsce akcji to oczywiście Newcastle i zatłoczony pub, późny piątkowy wieczór, gdzie Paul Gregory (gitara, produkcja) i Oliver Ketteringham uzupełniali niedobór płynów w organizmie. W pewnym momencie jeden z nich podniósł się z miejsca i nieco zdesperowany krzyknął na całe gardło: "Macie tu jakieś wokalistki?!!". Na to rozpaczliwe zawołanie zareagował wspólny znajomy, który bez wahania brutalnie wskazał palcem na... Hazel Wilde. Gregory i Kettetingham wcześniej współtworzyli grupę Greenspace, która zawiesiła działalność tuż po tym, jak panowie poznali nową frontmenkę.
Debiut fonograficzny brytyjskiej formacji przypadł na rok 2011 i nosił tytuł: "Gracious Tide, Take Me home". W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że na pierwszych wydawnictwach grupa, poszerzona o dwóch dodatkowych członków, poszukiwała własnego stylu, charakterystycznego brzemienia, które odsłoniło się w pełni na albumie "Beings". Podobno artyści długo zastanawiali się nad odpowiednią nazwą dla zespołu, w końcu ta wpadła przypadkiem do głowy Hazel Wilde, kiedy przeglądała albumy ze zdjęciami - na jednej z fotografii widoczne były zapalone lampiony, które unosiły się na spokojnej tafli jeziora.

Przez ostatnie pięć lat grupa milczała - początkowo byli w rozjazdach, promując ostatnie wydawnictwo, a później zbierali siły i pomysły przed kolejnym wejściem do studia. W tak zwanym międzyczasie Hazel Wilde znalazła chwil kilka, żeby spotkać się ze starym znajomym, Justinem Lockeyem (Editors, Minor Victories), i pod szyldem Lights On Moscow zaprezentować zestaw wspólnych nagrań.
Poza tym - i pewnie od tego powinienem zacząć - brytyjska wokalistka, przy sporym, choć..., nie przesadzajmy, współudziale partnera życiowego Paula Gregory, została szczęśliwą mamą, co zwykle zmienia nieco sposób postrzegania rzeczywistości. Stąd prawdopodobnie na ostatnim wydawnictwie Lanterns On The Lake - "Spook The Herd", znajdziemy nieco więcej wyciszenia, spokoju, nostalgicznej głębi, a w warstwie lirycznej zatroskania nad kierunkiem, w którym zmierza ludzkość, jak chociażby w "Baddies", gdzie autorka chciała opowiedzieć o: "rosnącym przypływie gniewu i nienawiści (...), a także o polaryzacji społeczeństw". To zaangażowanie w problematykę społeczno-polityczną przewijało się już w tekstach Hazel Wilde (w ostatnich wyborach głosowała  na Partię Pracy), nie dziwi więc fakt, że inspiracją do napisania "Before They Excavate" były zmiany klimatyczne. Z kolei "Every Atom" traktuje o próbie pogodzenia się ze stratą kogoś bliskiego, kogo podmiot liryczny tej metaforycznej opowieści bezskutecznie usiłuje znaleźć w każdej cząstce.
W 1995 roku Thom Yorke na kultowym albumie "The Bends" marzył o tym, żeby znów były lata 60-te, żeby: "znów coś się działo", z kolei Hazel Wilde, w kończącym całość "A Fitting End" marzy o: "drzwiach do lat 90-tych", które to lata w tej perspektywie jawią się jako oaza stabilności i przewidywalności, gdzie wszystko miało swoje miejsce i właściwy sobie czas (rozwój technologii sprawił, że ludzie zamiast się zbliżyć, oddalili się do siebie).

W warstwie muzycznej album "Spook The Herd" stanowi w pewnym sensie kontynuację pomysłów zawartych na krążku "Beings". Choć..., przy tej okazji warto dodać, że tym razem postanowiono skorzystać z pomocy innego producenta (do tej pory za produkcję odpowiadał Paul Gregory). Grupa opuściła więc ulubiony i sprawdzony "pokój prób", żeby udać się do niewielkiej miejscowości Ripponden, w hrabstwie Yorkshire, gdzie mieści się niedawno wyremontowane studio nagraniowe, Distant City Studios - w jego centrum znajduje się stół mikserski Delta AWS 948. Spędzili tam pracowite trzy tygodnie, nagrywając kolejne fragmenty nowego materiału pod czujnym okiem Jossa Worthingtona.
To, co rzuca się w uszy od pierwszego przesłuchania, to... świetna realizacja bębnów(!!!), które na poprzednich wydawnictwach pozostawały tradycyjnie gdzieś w tle. Można powiedzieć, że Oliver Ketteringham i jego zestaw wreszcie wyszli z cienia - perkusja bowiem raz brzmi masywnie i ciężko, innym razem miękko i głęboko, nie było więc w stosunku do niej schematycznego podejścia.
Mniej jest za to mocnej, przesterowanej gitary, przystawki Digi Tech, Digi Delay, Digi Verb (plus Maxon), i pocieranie smyczkiem gitary Coronado Eastwood Airline'59, nie dały zbyt często o sobie znać. W związku z tym zmieniło się odrobinę podejście do samych kompozycji, w których to poprzednim razem tony gitary budowały napięcie i momenty kulminacyjne.
Hazel Wilde po raz kolejny pokazała, że ciekawa wokalistyka to nie tylko rozpiętość skali dźwiękowej, czy karkołomne popisy pełne ozdobników, w duchu bezmyślnego naśladownictwa amerykańskich piosenkarek soulowych. Jej wokaliza to przede wszystkim umiejętne przekazywanie emocji, z dala od mielizn sztucznej ekscytacji czy zbędnego patosu, a także budowanie więzi ze słuchaczem, kiedy głoska po głosce odsłania swój intymny świat. Głos Hazel Wilde brzmi świetnie zarówno w otoczeniu ściany przesterowanych gitar, jak i pozostawiony na scenie niemal sam w nastrojowych  balladach.
Dobre wiadomości są takie, że lampiony wciąż płoną mocnym, ciepłym światłem, unosząc się łagodnie na mętnej i zwodniczej tafli jeziora. Pozycja obowiązkowa.

(nota 8/10) 



  

   



Ach, te powroty, bo nie ulega dla mnie wątpliwości, że teraz musi zabrzmieć najlepsza kompozycja grupy Lanterns On The Lake, w podstawowej dla mnie wersji. Prawda czasu/prawda ekranu/PRAWDA BYCIA  (od 3 min. 55 sek).











wtorek, 18 lutego 2020

THE HELIOCENTRICS - "INFINITY OF NOW" (Madlib Invazion) "Latający dywan"

     W miniony piątek mieliśmy do czynienia z pierwszym poważnym, zimowo-wiosennym, wysypem płyt. Tego dnia ukazało się sporo intrygujących wydawnictw, i nie było wiadomo, od którego rozpocząć nową muzyczną przygodę. Może warto ją zacząć po prostu od najlepszej propozycji, a taką w mojej ocenie jest ostatni krążek londyńskiej formacji The Heliocentrics - "Infinity Of Now". O grupie wspominałem już kilkakrotnie na łamach tego bloga, przy różnych okazjach, ostatnio napomknąłem o nich w trakcie recenzji płyty Greg Foat Group - "The Dreaming Jewels", gdzie na perkusji zagrał  Malcolm Catto, członek i założyciel The Heliocentrics. Ten album został zarejestrowany w analogowym studiu Catto, Quatermass Sound Lab, podobnie zresztą jak ostatni krążek jego macierzystej formacji - "Infinity Of Now".

Malcolm Catto dorastał w muzycznej rodzinie, jego ojciec grał na fortepianie w zespole jazzowym, w domu miał sporą kolekcję płyt, i od najmłodszych lat zarażał swoje pociechy słabością do improwizowanego grania, głównie z okolic Nowego Orleanu. Przyszły perkusista lubił ścieżki dźwiękowe spaghetii westernów, ale też słuchał namiętnie audycji Johna Peela, gdzie mistrz mieszał różne gatunki i style. Ten swoisty eklektyzm stanie się w późniejszym okresie znakiem rozpoznawczym twórczości właściciela studia Quatermass Sound Lab oraz jego formacji. Zanim jednak powoła ją do życia, będzie grał na perkusji w zespole starszego brata, przede wszystkim covery Pink Floyd, a potem zasili szeregi The Soul Destroyers, usiłując odcisnąć własne piętno na gatunku funk. Mniej więcej 20 lat temu przewrotny los postawił na drodze Catto basistę Jake'a Fergusona, i tak od słowa do słowa panowie powołali do życia The Heliocentrics.

Malcolm Catto zapytany przez dziennikarza, jak jednym słowem określiłby to, co robi wspólnie z grupą przyjaciół pod szyldem Heliocentrics, bez wahania odparł: "eksperyment". I ten modus operandi, wpisany został na stałe w CV angielskiego artysty. Stawianie sobie wyzwań, ciągłe poszukiwanie, a nie powielanie, czy utrwalania tego, co było, nowe otwarcie i zderzanie ze sobą elementów różnych estetyk: jazz, psychodelia, funk, elektronika, krautrock, wpływy muzyki afrykańskiej, brazylijskiej, tureckiej, hinduskiej itd. Nie dziwi więc fakt, że sympatyczny kwartet (który w wersji koncertowej rozrasta się do kilkunastu muzyków), zaprosił do wspólnego grania ikonę afrobeatu, czyli Mulatu Astatke - album "Inspiration Information". Postawa Malcolma Catto zakłada także otwartość, na różne estetyczne przestrzenie, jak i na różnych artystów. Josha Davisa (DJ Shadowa) Catto spotkał przypadkiem w sklepie płytowym, panowie znali swoje dokonania, więc to była tylko kwestia czasu, kiedy ten pierwszy zaprosi brytyjskiego perkusistę do grania podczas trasy koncertowej.  Z kolei Madlib, którego Catto porównał do malarza Jacksona Pollocka, wykorzystał partię jego bębnów w kilku własnych utworach, a ostatnio postanowił wydać najnowsze dzieło The Heliocentrics w prowadzonej przez siebie wytwórni.

Oprócz eksperymentu Malcolm Catto kładzie nacisk na tworzenie "spójnej historii", jednej opowieści, w kilku bądź kilkunastu odsłonach. Jake Ferguson i Catto pracę nad kompozycją zwykle zaczynają od nagrania basu i ścieżek perkusji, potem pojawia się improwizacja, gra wyobraźni i skojarzeń, poszukiwanie ciekawego brzmienia w towarzystwie pozostałych członków zespołu: Adriana Owusu i Jacka Yglesiasa. Trzeba również podkreślić, że sporą dawkę świeżego powietrza wniósł wraz z sobą do grupy jej nowy członek, wokalistka Barbora Patkowa, która po raz pierwszy zasiliła szeregi formacji przy okazji albumu "A World Of Masks". Panowie szukali w tym czasie czegoś (instrumentu), kogoś (wokalistki), co poszerzyłoby i pogłębiło pole znaczeniowe ich utworów, wspólny znajomy polecił usługi słowackiej piosenkarki Barbory Patkowej. Na ostatniej płycie - "Infinity Of Now" - użycza ona "ciepłej średnicy" aż w sześciu odsłonach, śpiewając również w ojczystym języku, co przydaje albumowi dodatkowej egzotyki. Hipnotyczna, przestrzenna wokaliza świetnie współgra z transowymi tonami oraz wciąga słuchacza głębiej i głębiej.
Od pierwszego przesłuchania moim ulubionym utworem został "Elephant Walk", cudownie brzmiący, wspaniale, wręcz ikonicznie, zaaranżowany, wypełniony po brzegi swobodnymi oddechami saksofonu, na którym zagrał Collin Webster. Artysta dorastał niedaleko Swindon, gdy miał 18 lat przeniósł się do Londynu, gdzie początkowo pobierał lekcję gry na fortepianie, a dopiero potem wybrał saksofon. Jego solowy debiut przypadł na 2013 roku i nosił tytuł "Antennae", współtworzy trio Dead Neandertals, i prowadzi label Raw Tonk Records. Inny saksofonista, który na moment pojawił się w  Quatermass Sound Lab, to Jason Yarde, który na co dzień gra u boku pianisty Andrew McCromacka. Wśród zaproszonych do współpracy gości warto napomknąć o Sylvii Hallet, która spróbowała swoich sił na lirze korbowej.

W centrum świata The Heliocentrics niezmiennie pozostaje brzmienie, wokół którego skupiają się myśli oraz wysiłki członków brytyjskiej grupy, zarówno na płaszczyźnie kompozycji, jak i poszukiwania ciekawych instrumentów czy analogowego sprzętu z minionej epoki.  Na albumie "Infinity Of Now" artyści po raz kolejny stworzyli "kalejdoskopowy  gobelin", barwny kobierzec, tym razem może nieco bardziej transowy, niż poprzednie wydawnictwa, o czym możemy się przekonać, słuchając nie tylko wybornej drugiej części blisko 10-minutowego, zamykającego całość: "People Wake UP!".

(nota 8/10)

  











piątek, 14 lutego 2020

HAMERKOP - "REMOTE" (Drag City) "Przekaz spoza studia"

    Pomysł na ten album zrodził się cztery lata temu, a właściwie sposób myślenia o dźwiękach, który miał towarzyszyć powstawaniu kolejnych kompozycji. To mniej więcej w tamtym okresie - czerwiec 2016 - na jednej ze stron internetowych pojawiło się ogłoszenie, będące w istocie zbiórką funduszy na realizację projektu, o wdzięcznej nazwie "Remote". Lista potrzeb nie była zbyt długa, ale zawierała dokładny opis konkretnych sprzętów, pośród których znalazły się między innymi: Soundcraft SI Perfomer, 8-kanałowy interfejs audio MOTU896mk3, 5-kanałowe zestawy odsłuchowe itp. Za wszystkim stała Annabell Alpers, instrumentalistka, kompozytorka, która pochodzi z Nowej Zelandii. Wcześniej udzielała się w Christchurch Space Dust i Hiss Explosion, żeby zadebiutować w 2005 roku solową epką, a potem albumem "Isolation Loop", wydanym przez oficynę Drag City pod nazwą Bachelorette. Pod tym szyldem zdążyła opublikować cztery długogrające albumy, w tak zwanym międzyczasie przeniosła się z Nowej Zelandii do Baltimore, w stanie Maryland, gdzie poznała Adama Cooka. Sympatyczna para szybko znalazła wspólny język i postanowiła razem wyrażać się na niwie artystycznej. Adam Cook to perkusista oraz inżynier dźwięku, tytuł licencjata w dziedzinie inżynierii i produkcji dźwięku zdobył na Berklee College of Music, na koncie ma współpracę z Future Island czy Beach House. Jego partnerka, Annabell Alpers, posiada tytuł licencjata w dziedzinie kompozycji, poza tym kolekcjonuje instrumenty, głównie klawiszowe, jest szczęśliwą posiadaczką organów Wurlitzera.

Nie wiem, czy aż przez cztery lata wokalistka z Aotearoy - jak Maorysi nazywają Nową Zelandię - grosz do grosza zbierała fundusze, żeby w końcu zrealizować wymarzony projekt. Wiem za to, że album Hamerkop - "Remote" ukazał się 7 lutego 2020 roku nakładem oficyny Drag City. To, co początkowo miało być projektem "grania na żywo", tworzenia i miksowania podczas publicznych występów, wreszcie znalazło swój zapis w postaci krążka CD. Oprócz skrupulatnego zliczania dolarów i centów Annabell Alpers przez ostatnie lata kolekcjonowała nagrania terenowe: śpiew ptaków, odgłosy rozmów w kuchni, szum kabiny samolotu, odgłosy grania na bębnach w metrze, tony pralki, zmywarki itd. Jednak artystka nie skopiowała ich jeden do jednego, żeby potem wkleić je w tkankę kompozycji. Wcześniej poszczególne fragmenty nagrań terenowych poddała obróbce technicznej, różnym modyfikacjom tak, że w finalnym efekcie w ogóle nie przypominały swoich pierwowzorów. Przetworzone w ten sposób sekwencje dźwięków pełnią rolę instrumentów i dodawane są w postaci kolejnych loopów. Taka jest również metoda pracy Annabell Alpers, która warstwa po warstwie tworzy i dodaje następne partie brzmieniowe, to samo dzieje się na poziomie wokalizy oraz w chórkach. Oprócz nagrań terenowych używa klasycznych instrumentów - syntezatorów, gitary - zestaw perkusyjny obsługuje bądź programuje Adam Cook, który jest także odpowiedzialny za miksy i produkcję.
"Chcę was otoczyć dźwiękami" - napisała przed laty, kiedy album "Remote" był tylko nieśmiałym projektem, i warto dodać, że całkiem nieźle wywiązała się z owej obietnicy. Tym razem obok intrygującej warstwy technicznej, udało jej się zawrzeć kilka całkiem zgrabnych melodii. Artystka z Baltimore występowała u boku: Low, Stereolab, Animal Collective i trzeba przyznać, że duchy tych formacji przewijają się niczym muzyczne echa przez kolejne odsłony tego albumu. Po dobrym, wprowadzającym w nastrój płyty otwarciu: "Egg", Annabell i Adam proponują nam "We Can Wing" i "The Splendour That Was Rome", czyli urokliwe wycieczki w rejony zarezerwowane przez wspomniany wyżej Animal Collective czy Stereolab. Godny uwagi jest transowo-psychodeliczny "Polisher", wpadający w ucho beachhousowy "Lull" czy Mourning Bells, który przypomina dokonania Broadcast.

(nota 7/10)








niedziela, 9 lutego 2020

THOMAS HOWARD MEMORIAL - "BONAVENTURA" (Upton Park Publishing) "Podwójna duża czarna"

   Dziś przeniesiemy się na kilka chwil, chwil kilka, do Francji, dokładnie mówiąc do niewielkiej miejscowości Loguivy-Plougras, która leży w Bretanii. To własnie tam mieści się wspaniałe studio nagraniowe Kerwax, prowadzone przez Christope'a Chavanona. Powiedzieć, że każdy miłośnik analogowego sprzętu powinien tam znaleźć coś dla siebie, to w zasadzie niczego nie powiedzieć. To prawdziwy raj dla fanów audio spod znaku "vintage". Szczególnie zapada w pamięć stół mikserski, wzmacniacze i przedwzmacniacze lampowe, które wraz z podpiętymi do nich mikrofonami dawno już obchodziły jubileusz złotych godów. Studio mieści się w budynku dawnej szkoły i posiada sporą powierzchnie użytkową (1350 metrów kwadratowych). W jego sercu znajduje się centrum dowodzenia, czyli lampowo-tranzystorowa 24-kanałowa konsola miksująca z lampą próżniową, poza tym można skorzystać z dobrodziejstw, który oferuje mikser tubowy Klangfilm Siemensa KLR060 (1960), przedwzmacniacz to między innymi Polygram Philips, a magnetofony szpulowe mają logo Revoxa. Całość robi spore wrażenie, nawet na tych, którzy sporo już w audofilskim temacie widzieli oraz rodzi poniekąd retoryczne pytanie - jak to możliwe, że sprzęty wyglądające na eksponaty muzealne wciąż są sprawne?

Przekonali się o tym dobitnie muzycy francuskiej grupy Thomas Howard Memorial. Zespół kilka lat temu założył jego lider, wokalista i gitarzysta Yann Ollivier, który wcześniej wyżywał się artystycznie w formacji Craftmen Club. Nazwę "Thomas Howard Memorial" zaczerpnął od prawdziwego imienia i nazwiska Jessego Jamesa. W ich dorobku znajdziemy trzy epki, jedną płytę długogrającą, wydaną w 2016 "In Lake", która pozostała bez większego odzewu w prasie branżowej.  Pozostali członkowie zespołu to: Vincent Roudaut (bas), Elouan Jeagat (gitara, śpiew), Camile Courtes (perkusja). To właśnie ten skład pojawił się w ubiegłym roku w gościnnych wnętrzach studia Kerwax, i co warte podkreślenia, pojawił się z niczym. Pierwsze pomysły, nieśmiałe szkice linii melodycznych ujrzały światło dzienne dopiero w otoczeniu zabytkowych wzmacniaczy lampowych, w wyniku wzajemnych interakcji oraz swobodnych improwizacji. Trzeba w tym miejscu dodać, że album "Bonaventura", szczególnie w niskich rejestrach, brzmi atrakcyjnie, głęboko i miękko, dzięki czemu zwraca na siebie uwagę sekcja rytmiczna. Od pierwszych chwil, tuż po psychodelicznym otwarciu "Tunnel", słychać fascynację art-rockowym, czy popowym graniem z przełomu lat 60/70-tych, jak w "The New Told Lies". Dominuje spokojne tempo narracji: "Irma's Death Toll", "Let It Glow", a psychodelicznych wtrąceń w dalszej części płyty pojawi się nieco więcej. Sugestywna wokaliza, charakterystyczna aura nagrania "The Call"( utwór poświęcony pamięci przyjaciela Vincenta Roudauta; ktoś dzwoni na automatyczną sekretarkę, żeby znów usłyszeć głos swojego bliskiego) sprawiła, że moje skojarzenia popłynęły w stronę twórczości Pink Floyd lub Porcupine Tree. Tych estetycznych tropów jest kilka, bo i Calexico czy Balthazar, ale także tony wyrafinowanego indie-folku pobrzmiewają na tym 60-minutowym albumie. Z kolei kompozycja "Clint" pokazuje zarówno fascynację westernami, jak i możliwości zespołu sprawnie poruszającego się w krainie gustownych soundtracków.  Niewiele jest - zważywszy na inspiracje i upodobania członków grupy - w tych trzynastu odsłonach "Bonaventura" solowych wypowiedzi gitarzystów; Yann Ollivier i Elouan Jegat grają dla zespołu, a nie przed nim czy na własny rachunek.  Album  pokaże pełnię brzmieniowych możliwości w podwójnej wersji winylowej.

(nota 7.5/10)