sobota, 27 listopada 2021

DESERT LIMINAL - "GLASS FATE" (Whited Sepulchre Records) "Chicago osnute mgłą"

 

     Pierwotnie płyta "Glass Fate" miała ukazać się latem tego roku, ale przesunięto datę premiery o kilka miesięcy. Ponury listopadowy czas może stanowić całkiem dobre odniesienie do jej zawartości. Nie chcę przez to powiedzieć, że dźwięki zestawione na tym albumie roztaczają wokół ponurą aurę. Raczej budzą skojarzenie z jesienną mgłą, która na moment rozrzedza się tylko po to, żeby za chwilę jeszcze bardziej zgęstnieć i pokryć wszystko lepką mleczną zawiesiną. Mglista wydaje się być również barwa głosu Sarah Jane Quillin - kompozytorki i autorki wszystkich tekstów. Artystka próbuje w nich rozliczyć się z wciąż bolesną przeszłością. Jednym z głównych tematów, który przewija się przez kilka utworów, jest strata. Liderka Desert Liminal doświadczyła ostatnio śmierci rodzica, końca związku, a także rozpadu jej  drugiego zespołu Heavy Dreams. "Nie potrzebuję żadnego znaku na drodze, żeby powiedzieć, że piekło istnieje naprawdę" - śpiewa Sarah w chyba najbardziej cytowanym singlu. Desert Liminal powołała do życia kilka lat temu wraz z Robem Loganem grającym na perkusji. Początkowo funkcjonowali jako duet, a w 2018 wydali debiutancki krążek zatytułowany "Comb For Gold", który wypełniły indie-popowe, dream-popowe kompozycje. Dwanaście miesięcy później do składu dołączyła Mallory Linehan, grająca na skrzypcach, i współpracująca do tej pory z takimi grupami jak: Whitney czy Ohmm.

Wspólnym mianownikiem dziewięciu najnowszych piosenek, które znajdziemy na płycie "Glass Fate", jest ich oniryczna atmosfera. Poszczególne dźwięki sączą się leniwie wypełniając kolejne niespieszne takty. Ramy tych utworów są naszkicowane przez instrumenty klawiszowe, perkusję, wokalizę oraz rozmaite elektroniczne dodatki. Ich znakiem rozpoznawczym jest oszczędność, wyrażająca się nie tylko w liczbie wykorzystanych elementów, ale również w sposobie ich zastosowania. Innymi słowy, Sarah Jane Quillin buduje linię melodyczną opierając się na kilku zaledwie dźwiękach. Jeden z nich zwykle stanowi moment oparcia lub zwrotu, po którym kompozycja odbija na inne tory. Artystka celowo rozmywa klasyczny podział na "zwrotkę/refren". W przypadku utworów zebranych na albumie "Glass Fate" raczej można powiedzieć o wstępie oraz jego subtelnym rozwinięciu. Wspomniałem wcześniej o "mglistej" barwie głosu naszej dzisiejszej bohaterki, który porusza się w dość wąskim paśmie. Podobny charakter mają również kompozycje, pozbawione gwałtownych zwrotów akcji, melodramatycznych momentów czy "climaxów". W niektórych utworach można odnaleźć coś na kształt wspomnień czy, przetworzonego przez współczesną wrażliwość, echa lat 90-tych, i tonów, które właśnie wtedy dominowały w alternatywnym graniu. I tak, kompozycja "Heaven Bent", nieco przybrudzona, z pogłosem na linii wokalnej, przypomina dawne dokonania Lush. Z kolei melodyka oraz nałożenie się głosów w "Fire Escape", skojarzyło mi się z ostatnimi płytami Cocteau Twins.  W "Poppy Seed" i "Rainbow Sherbet Sky" pojedyncze i zestawione obok siebie dźwięki instrumentów klawiszowych mogą przypominać nastrój nagrań duetu Beach House. Podstawowa różnica jest taka, że Victoria Legrand i Alex Scally lubią od czasu do czasu podnieść napięcie, zagęścić atmosferę, uderzyć w dramatyczne czy pompatyczne tony, których - rozkochana w "przytulnej średnicy" - Sarah Jane Quillin stara się unikać. "Disco Spring" pokazuje talent amerykańskiej artystki do tworzenia i zagospodarowania muzycznej przestrzeni.

Po wysłuchaniu płyty "Glass Fate" można dojść do wniosku, że trio  z Chicago w żadnym jej momencie nie próbuje nas zachwycić. Przede wszystkim liczy się nasza uwaga i obecność, rodzaj muzycznej empatii, a więc współodczuwania.

(nota 7/10)

 


W kąciku deserowym Just Mustard koniecznie chce podzielić się z nami nowym singlem "I Am You".



Tak się złożyło, że wczoraj Jackson VanHorn opublikował najnowszą płytę "A Silent Understanding". Nagranie "Exile" najbardziej przykleiło się do moich uszu. 



Kultowa niegdyś formacja Variete i skoczny singiel promujący ich najnowsze wydawnictwo "Dziki książę".



Kolejna jesienna premiera, Harrison Whitford, w piosence pochodzącej z albumu "Afraid Of Nothing". 



Trees Speak i zaproszeni goście opublikowali niedawno album, o jakże wdzięcznym tytule: "Vertigo Flaws: Emancipation Of The Dissonance And Temperaments In Irrational Wareforms". Płyta ukazała się nakładem prestiżowej oficyny Soul Jazz Records.



Na koniec zerkniemy na francuską scenę jazzową. Francois Lana - fortepian, Marton Kiss - perkusja, Blaise Hommage - kontrabas, Zacharie Ksyk - trąbka oraz lider Louis Billette - saksofon. Louis Billette Quintet i kompozycja z niedawno opublikowanej płyty "Le Temps d'Une Vie".




sobota, 20 listopada 2021

HOO - "WE SHALL NEVER SPEAK (Big Potato Records) "Wdzięk oczu skromnie opuszczonych"

 

   W mijającym z wolna tygodniu, pośród strug deszczu i śmiejącego się nam w twarz wiatru, ukazało się całkiem sporo wydawnictw płytowych, które podpisane zostały przez uznane w branży nazwiska. Ich wnikliwą analizę znajdziecie na portalach czy blogach wszelkiej maści muzycznych wyjadaczy lub ekspertów. My tymczasem, z troską i uwagą, pochylimy się nad albumem, który pewnie przepadnie, przytłoczony stertą błota i  liści najnowszych propozycji. Zajrzymy bowiem do ciasnej szuflady, zrywając lepką pajęczynę, przeganiając śpiące nietoperze i zaskoczonego nasza obecnością pająka. Znajdziemy tam naszego dzisiejszego bohatera - Nicholasa Holtona, o którym, mogę się o to założyć, do tej pory nikt z Was, szanownych Czytelników, raczej nie słyszał. Ten brak wieści o jego dotychczasowych dokonaniach mógł być spowodowany faktem, że Nick Holton jakoś specjalnie nie pchał się na rozświetlony barwnymi neonami afisz. Nie pukał do redakcji poczytnych gazet (są jeszcze takie?) lub portali, niczym uparty dzięcioł ze "Stumilowego lasu". Nie zostawił bombonierki i koperty w gabinecie dyrektora popularnej rozgłośni, nucąc pod nosem: "Merci, że jesteś tu". Nie uczestniczył w rozbieranej sesji zdjęciowej, wcześniej wypychając sobie biust czym popadnie albo modelując pośladki ("Tylko teraz - wkładki silikonowe 650 ml w cenie 470 ml, plus najnowsza płyta ABBY gratis"). Po prostu, robił swoje, jak tylu innych skromnych artystów - tworzył (niezbyt wiele), funkcjonował jako muzyk sesyjny (sporadycznie), lub producent (bardzo rzadko). Kiedy zobaczymy listę zespołów, przez których skład przewinął się Holton, pokiwamy smętnie głowami i uznamy, że sam jest sobie winny. Mógł uczestniczyć w sesjach nagraniowych Adele (tylko dwie oktawy, ale za to 40 kilogramów mniej), a nie naciskać to białe, to czarne klawisze syntezatora, w Black Hearted Brother, Holton's Opulent Oog, Moon Attendant czy Coley Park. Przyznam, że zaintrygowany tymi nazwami odszukałem kilka nagrań wyżej wymienionych grup, korzystając z dobrodziejstw platformy YT. Jednak nie pokuszę się w tym miejscu o ich ocenę. Przy tej okazji naszła mnie osobliwa refleksja. Pomyślałem sobie: "Ciekawe, jak wygląda lista 20-stu lub 50-ciu najrzadziej odtwarzanych piosenek ostatniej dekady w serwisie YT". Przyznacie sami, że wyniki mogłyby być intrygujące, a z pewnością nieoczywiste.



Na opadającej fali popularności grupy Coley Park, Nick Holton w 2019 roku powołał do życia inną formację - HOO. Przy wsparciu dobrych znajomych zarejestrował sześć nagrań, które zawarł na debiutanckim krążku "Centipede Wisdom". Niepostrzeżenie minął jeden pandemiczny rok, i niemal cały drugi zdołał pokryć się kurzem zapomnienia, kiedy nasz dzisiejszy bohater postanowił przypomnieć o sobie kolejnym wydawnictwem: "We Shall Never Speak". Do tego albumu zwabiło mnie kilka dobrze znanych nazwisk, bo i zawsze bliski Neil Halstead (wokalista i gitarzysta Slowdive), i Farmer Dave Scher (opisywany niedawno na łamach tego bloga) oraz Ian McCutcheon (Mojave3 ), podpisali listę obecności w studio nagraniowym podczas prac nad tym krążkiem. Obecność większości muzyków nie jest przypadkowa. Holton przyjaźni się z Neilem Halsteadem od wielu lat (grał u jego boku i był współtwórcą kompozycji, kiedy ten ostatni funkcjonował pod szyldem Mojave 3).

W uproszczeniu można powiedzieć, że muzyka zawarta na albumie HOO - "We Shall Never Speak", wydanym wczoraj przez oficynę Big Potato Records, jest wypadkową dźwięków, które można znaleźć na albumach Slowdive czy Mojave 3. Dominują syntezatorowe lub gitarowe, oniryczne przestrzenie uzupełnione wokalizą Nicka Holtona albo, jak w kilku utworach, dodatkowym kobiecym głosem - Jackie Oates. Po elektronicznym otwarciu - "Ghost In You", odrobinę nawiązującym do kompozycji Slowdive z okresu płyty "Pygmalion", w dalszej części albumu nieco bardziej dają o sobie znać partie shogaze'owych gitar. "Cranium" ma we wstępie coś dyskretnie podniosłego, a zarazem mrocznego. W "The Mighty" usłyszymy gitarę wspomnianego wcześniej Neila Halsteada, a także Robina Bennetta grającego na flecie oraz głos Jackie Oates, która dodała dodatkowych barw tej urokliwej odsłonie, zakończonej przez drobne psychodeliczne akcenty. "No One Can Ever See This" - to kompletnie zmarnowany czas, twórcy, jak i słuchacza (1 minuta 36 sekund przepadły z kretesem). Tytułowy "We Shall Never Speak" rozwija się powoli, ale kiedy w końcu wpada na właściwe tory i nabiera odpowiedniego rytmu, słucha się tych pięciu minut z dużą przyjemnością. Szczególnie, że czuć, w tych połączonych ze sobą nutach, melodykę Neila Halsteada, będącego współtwórcą tej kompozycji. Prosty, ale zgrabny "Powder Man", znów zaśpiewany na dwa głosy, stanowi jakby wstęp do "You Chagned The Way You Smile", który rozwija motyw swojego poprzednika. Jak na ciasną, zapomnianą i zakurzoną szufladę, wyszło całkiem dobrze. O czym, mam nadzieję, przekonacie się sami. Kto wie, może to nawet najlepszy zbiór nagrań dzisiejszego bohatera w całym jego dotychczasowym dorobku.

(nota 7.5/10)

 


W dodatku do dania głównego, na dobry początek, wystąpi pani, o jakże dźwięcznym imieniu - Carla Dal Forno, australijska wokalistka, zamieszkująca obecnie w Londynie. Jej najnowsza, druga w dorobku, płyta ukazała się niedawno, i nosi tytuł  "Look Up Sharp".


Mess Esque - "Mess Esque", to bardzo udany album, nieco przegapiony przez recenzentów, z którego zaprezentowałem już jeden fragment. Dziś pora na kolejną kompozycję, "Wake Up To Yestarday" otwiera ten krążek.



Ożywczy powiew z Londynu, czyli kolektyw Ill Considered z niedawno wydanego albumu "Liminal Space".



Fellwalker - to duet Cynthia Hopkins i James Lovino, we fragmencie z płyty "Love Is The Means".



Formacja Electric Eye, z najnowszej wydanej kilkanaście dni temu, płyty "Horizons".



Na koniec zajrzymy na jeszcze ciepłą płytę perkusisty i producenta Makaya McCravena - "Deciphering The Message".




sobota, 13 listopada 2021

GB3 - "SAKURA FLOWER" - (Bandcamp) "Starsi panowie dwaj"

 

     "Śledzisz jeszcze dawnych ulubionych artystów ?" - zapytał mnie znajomy jakiś czas temu. Kluczowe w tym zdaniu wydaje się być słowo "dawny". Autorowi tego pytania chodziło o muzyków, którym bacznie przyglądaliśmy się w beztroskich dniach naszej wczesnej młodości. Przyznam szczerze, że różnie to ze mną bywa. Tak, jak różna bywa kondycja poszczególnych artystów. Z pewnością, jeśli zespół od kilku lat przypomina o sobie jedynie wydawnictwami w stylu: "Piętnaście naprawdę zapomnianych przebojów" albo "... symfonicznie", oznacza to, że nieubłagany proces erozji już się rozpoczął, a nawet wszedł w decydującą fazę. I wkrótce z pokładów twórczej kreacji nie zostanie nawet kamień, którym można by w ten zespół w przypływie złości rzucić. Żyjemy w czasach, gdzie ów wspomniany powyżej proces następuje bardzo szybko. Idę o zakład, że Wystan Hugh Auden pisząc pół wieku temu w "Ręce Farbiarza i innych esejach", pamiętne frazy: "Oko (...) jest raczej niecierpliwe, pragnie nowości i nudzi się powtarzaniem", nie przypuszczał, że staną się one czymś na kształt smutnego epitafium dni, w których przyszło na żyć.



    Niecierpliwym okiem i złaknionym nowości uchem zajrzymy dziś na płytę artysty, którego barwę głosu niegdyś bardzo lubiłem. Warto podkreślić, że owa barwa przez te wszystkie lata scenicznej działalności szczególnie się nie zmieniła (w odróżnieniu od tego, czym raczy nas obecnie Morrissey lub Lisa Gerrard). Ten muzyk dźwiga na plecach bagaż sześciu ciężkich dekad z niemałym okładem. Któż to taki? - zapytacie. Steve Kilbey, australijski gitarzysta i wokalista, starszym czytelnikom bloga znany chociażby z grupy The Church. Trzeba przyznać, że w ostatnich latach Australijczyk był bardzo zajętym człowiekiem. Wydawał regularnie lepsze lub gorsze (raczej to drugie) płyty solowe, nawiązał też kilka relacji z innymi muzykami, czego efektem były kolejne średniej jakości wydawnictwa. Minione dwanaście miesięcy to cztery jego propozycje - z Garethem Kochem nagrali płytę "Chryse Planitia", z  Mortonem Kennedy - "Jupiter 13", "Eleven Women" wydał pod własnym nazwiskiem, a z grupą The Winged Heets opublikował krążek "The Hall Of Counterfeits". Wszędzie łaskawie użyczył swojego głosu. Wychodzi więc na to, że nie tylko moja skromna osoba odnalazła coś w tym charakterystycznym tembrze. 

Do tego sporego zbioru można dołączyć kolejny zestaw nagrań, który Steve Kilbey zarejestrował z innym weteranem muzycznych  szos - Glennem Bennie, założycielem grupy Underground Lovers. Tym razem inicjatywa należała do tego ostatniego artysty, który jest autorem wszystkich dziewięciu kompozycji zebranych na płycie "Sakura Flower". Nie jest to pierwsze spotkanie tych dwóch starszych panów. Ponad dekadę temu powołali do życia szyld GB3, debiutując wydawnictwem "Damaged/Controlled". Prace nad ostatnią płytą - ukazała się kilka dni temu za pośrednictwem platformy Bandcamp - trwały pięć długich lat. Początkowo były to podróże na trasie Sydney - Melbourne i wizyty w kolejnych studiach nagraniowych. Kiedy świat ogarnęła czarna chmura pandemii, panowie zaczęli przesyłać sobie próbki nagrań drogą mailowa. "Jednym z moich punktów odniesienia dla tego albumu były wczesne dokonania Braina Eno (...). Kiedy usłyszałem kilka pomysłów na linie wokalne od Steve'a i jego brata Russella, pomyślałem, że brzmi to tak, jakby Bowie spotkał Beach Boys" - stwierdził Glenn Bennie. Kiedy poszczególne utwory zaczęły nabierać finalnego kształtu, panowie zaprosili do współpracy basistę - Maurice'a Argio (z Underground Lovers), potem do nieformalnej grupy dołączył perkusista i Lisa Gibbs obsługująca instrumenty klawiszowe.

"Czasem brzmi to jak Kraftwerk połączony z The Church, zderzone z Underground Lovers czy New Order" - podsumował nagrania z płyty "Sakura Flower" Steve Kilbey. Album otwiera indie-rockowy "When I Come Calling", gdzie podczas prac nad nim jako pierwszy pojawił się motyw gitarowy. Glenn Bennie chciał w tym utworze nawiązać do kompozycji "Every Hour God Sends" - Jacka Frosta (zespół powołany do życia przez Granta McLennana z Go-Betweens i Steve'a Kilbeya). Kolejna odsłona, mocno wpadający w ucho - "Hey You" - przynosi wraz z sobą radość prostego, ale też solidnego gitarowego grania. Jeśli uczyć się muzycznego warsztatu, to tylko od takich doświadczonych również przez życie mistrzów. Dalej tempo albumu nieco zwalania. W "La Musica" i "Synesthesia" pojawia się więcej przestrzeni, a głos Steve'a Kilbey wychodzi na pierwszy plan. Najlepszy fragment na płycie to zdecydowanie tytułowa piosenka "Sakura Flower", świetny numer, do którego regularnie wracam, o dream-popowym charakterze, ze ślicznie rozpisaną linią melodyczną; bez przeszkód mógłby dopełnić listę płyty The Church - "Priest = Aura", jako wyjątkowo gustowny dodatek. Drugą wyróżniającą się kompozycję znajdziemy w dalszej części albumu. "This Is The Future Calling" wita słuchacza shoegezową gitarą i nieco hipnotycznym basem. To pieczątka jakości dwóch indie-rockowych wiarusów, którzy zadbali o każdy detal nowego materiału. Równie dobrze smakuje zakończenie "No Goodbye", gdzie mamy do czynienia z czymś w rodzaju sztafety pokoleń, gdyż przez ostatnie trzydzieści sekund Glenn Bennie pozwolił zagrać swojemu synowi Otisowi.

(nota 7.5/10)



  Na deser Hammock,  w bardzo urokliwej kompozycji "No Agenda", z gościnnym udziałem Steve'a Kilbeya. 



"Sorry" -  to mój ulubiony fragment, który znajdziecie na najnowszej płycie Siv Disa - "Dreamhouse".



Dream-popowy kwintet prosto z Londynu, czyli Margot, przypomniał o sobie singlem "Wait For You".



Grupa założona w Hamburgu cztery lata temu - The Motion Orchestra - i kompozycja z całkiem udanej płyty "All One", która ukazała się wczoraj.



Tak się przyjęło, że jesień, a szczególnie listopad, mieni się w naszym kraju jazzem, więc w kąciku improwizowanym coś na ząb, czyli przyjemny dmuchawiec Francisca Mory Catletta z płyty "Mora I & II".



Na koniec raz jeszcze powróci Steve Kilbey, i jedno z najpiękniejszych nagrań w całej dyskografii zespołu The Church, prosto z koncertu, który miał miejsce w Sydney osiem lat temu. 




sobota, 6 listopada 2021

JAALA - "GAP TOOTH" (Heavy Machinery Records) "CICHY ZABÓJCA"

 

     Dwa dni temu obchodziłem imieniny. Można powiedzieć, że od dwóch osób, które kompletnie mnie nie znają, otrzymałem dwa podarki. Autorem pierwszego z nich jest Hubert Hurkacz, który po męczarniach i ponad 2-godzinnych horrorach zdołał zakwalifikować się do turnieju mistrzów ATP, gdzie wystąpi ośmiu najlepszych zawodników świata. Warto o tym głośno mówić, warto podkreślać ten fakt przy byle okazji, gdyż na "cichego zabójcę" przed laty nikt nie stawiał. Tenis wciąż nie jest w naszym kraju popularnym sportem. Nakłady finansowe są mizerne. Centrum szkoleniowe ponoć wkrótce ma powstać. A o poszukiwaniu i odkrywaniu młodych talentów nikt u nas od dawna nie słyszał. Trzeba nadmienić, że w podobnym turnieju, tyle że na poziomie kobiecych rozgrywek WTA, wystąpi Iga Świątek. Pikanterii dodaje fakt, że ani u mężczyzn (zagrają sami tylko Europejczycy), ani u pań, nie ma żadnego przedstawiciela ze Stanów Zjednoczonych, gdzie nakłady na tenis są ogromne, znakomite zaplecze trenerskie czeka na propozycje, a prestiżowe centra szkoleniowe są niemal w każdym stanie. Może więc nie budujmy żadnego centrum szkoleniowego. Ponoć prędzej czy później prawdziwy talent wypłynie i poradzi sobie sam.

Autorem drugiego miłego podarku jest australijska grupa Jaala. Kilka tygodni temu zapowiadałem pojawienie się ich trzeciej w dorobku płyty "Gap Tooth". Miałem więc nieco czasu, żeby sięgnąć do dwóch poprzednich wydawnictw. Zespół Jaala początkowo funkcjonował jako duet - Cosima Jaala grająca na gitarze i śpiewająca oraz Maria Moles, zasiadająca za zestawem perkusyjnym. W swoich pierwszych nagraniach zebranych na płycie "Hard Hold" panie wyrażały się za pomocą post-rockowej, indie-rockowej stylistyki. Cosima Jaala była pod wrażeniem dokonań PJ Harvey czy formacji Hole, ceniła sobie punkową prostotę oraz energię. Wcześniej zasilała składy kilku również punkowych grup (Mangelwurzel i Velcro Lobster), uczyła się gry na flecie, a swój pierwszy zespół założyła w wieku 21 lat.



Jej debiutancki krążek pod szyldem Jaala zdołał zauważyć recenzent portalu Pitchfork. Docenił surowość brzmienia i prostotę przekazu, wystawiając bardzo pochlebną notę - 7.8. Na ich kolejny album "Joonya Spirit" fani czekali przez trzy lata. W tym czasie wokalistka zastanawiała się, czy nie zostać artystką wizualną, wyrażać się przy pomocy pędzla i płótna albo kamery wideo. Przy okazji drugiego wydawnictwa Cosima Jaala zaprosiła do współpracy kilku mężczyzn, którzy odcisnęli wyraźny ślad na brzmieniu poszczególnych nagrań. Wśród nich był gitarzysta Nicholas Lam oraz producent Dan Luscombe. Idę o zakład, że panowie musieli być fanami grupy King Crimson.  W kompozycjach zespołu Jaala zebranych na "Joonya Spirit" pojawia się sporo przełamanych gitarowych faktur, kojarzonych właśnie z rockiem progresywnym. Kolejne odsłony krążka nie są już tak jednowymiarowe, jak to miało miejsce przy okazji udanego debiutu. Możemy tam odnaleźć więcej zwrotów akcji, zmian tempa, tonacji, bardziej złożonych tekstur.

Trzecia w dyskografii płyta - "Gap Tooth" - która ukazała się w piątek, przynosi kolejne zmiany. Skład australijskiej formacji został poszerzony o Carolyn Schofield, gra na syntezatorach, basistkę Ashę Trips, a w chórkach pojawia się Hannah Macklin. To, co od pierwszych nagrań zwraca na siebie uwagę, to fakt, że ulubiona gitara Cosimy Jaali - Bobcat Harmony z lat 60-tych - nie odgrywa już tak dominującej roli. Jej brzmienie - momentami przypominające brzmienie gitary Josha Pearsona i jego niezapomnianej załogi Lift To Experience, z okresu wspaniałej płyty "Jerusalem Crossroads", wydanej w 2001 roku przez wytwórnię Bella Union - zostało sugestywnie wplecione w tkankę aranżacyjną obok syntezatora i elektronicznych dodatków. Przede wszystkim jednak o wiele większy nacisk, w stosunku do poprzednich wydawnictw, położono tutaj na budowaniu przestrzeni oraz na warstwie wokalnej. Jak w urokliwym "Fuck To The Radio", gdzie obok podstawowej wokalizy możemy usłyszeć zabawę głosem, chórek czy drobne i gustowne ornamenty. Z pewnością Cosima Jaala stała się bardziej świadomą wokalistką. Nie musi już zasłaniać drobnych  potknięć mocnymi tonami gitary. Jej głos, który można odrobinę kojarzyć z barwą Alison Show, wokalistką grupy Cranes ("piękna syrena duszona na klatce schodowej"), wije się wokół głowy słuchacza w tych onirycznych balladach niczym wąż. Czasem, jak w "Been Bad", wokalistka próbuje soulowych sztuczek, rozciąga niespiesznie niektóre frazy, uwypukla poszczególne tony. Utwory "Funny Shape", "I Love You (Dj Set)" powstały już trzy lata temu, ale zostały zmienione na potrzeby płyty "Gap Tooth". Moją ulubioną kompozycją wciąż pozostaje "Workhorse", rozkosznie leniwe brzmienie przeciągające się w dźwiękowym sennym słońcu, może pełnić funkcję symbolu, który określa nowy kierunek poszukiwań Cosimy Jaali oraz jej koleżanek. Australijska grupa to z pewnością jeden z ciekawszych żeńskich zespołów, które funkcjonują obecnie na rynku muzycznym. 

(nota 7.5/10)

 



W dzisiejszej odsłonie bloga nieco więcej śpiewających  pań. Helen Franzmann to kolejna z nich, grająca z grupą Mess Esque. Kilka dni temu wydali płytę "Sweetspot", korzystając z uprzejmości oficyny Drag City. Znakomite nagranie!



Kuunatic to trzy panie z Tokyo, które pod koniec października wydały album "Gate Of Kluna".



Młodość zwykle bywa kojarzona z okresem buntu, gwałtownych zmian, w sztuce często wyraża się przy pomocy jaskrawych form, które tak sobie cenią niektórzy z recenzentów. Tymczasem dojrzałość to zwykle podróż w głąb zjawisk, dostrzeganie rozmaitych subtelności i wyrafinowanie. To wszystko znalazłem w kompozycji "The Tunnel", do której regularnie wracam. Jej autorką jest Anna Greta, debiutująca w ostatnich dniach albumem "Nightjar In The Northen Sky". 



W listopadzie ukaże się najnowszy album zespołu Beach Fossils - "The Other Side Of Life: Piano Ballads".



Grupa Beirut na 28 stycznia 2022 roku zapowiedziała premierę płyty "Artifact". Póki co można cieszyć się radosnym singlem "Fisher Island Sound", który promuje to wydawnictwo.



W kąciku improwizowanym dziś zajrzymy do Portugalii, skąd pochodzi duet Paisiel, czyli Joao Pais Filipe i Julius Gabriel. Saksofon, elektroniczne dodatki, zestaw perkusyjny oraz zapis sesji nagraniowej.