niedziela, 25 października 2020

THIS IS THE KIT - "OFF OFF ON" (Rough Trade Records) "Brytyjka w Paryżu"

 

     To miłe uczucie, kiedy zespół, na który przed laty postawiliśmy, wciąż się rozwija i nie zawodzi naszych oczekiwań. W miarę dokładnie pamiętam, jak na łamach tego bloga przybliżałem przedostatnie wydawnictwo grupy This Is The Kit zatytułowane "Moonshine". W moim odczuciu i pewnie nie tylko w moim, był to album przełomowy. Oto zmienił się wtedy sposób myślenia o dźwięku, dzięki czemu brzmienie formacji stało się pełniejsze i przez to ciekawsze. Wskazywałem przy tamtej okazji na obecność w studiu nagraniowym Aarona Dessnera (The National) oraz jego cenne uwagi. Przy okazji najnowszej płyty - "Off Off On" - można powiedzieć, że nauka nie poszła w las. A stosując terminologię ekonomiczną czy lotniczą warto dodać, że Kate Stables i jej drużyna wciąż są na ścieżce wznoszącej.


Kilka, z tych jedenastu nagrań wypełniających ostatni krążek, wydany nakładem prestiżowej oficyny Rough Trade Records, można było usłyszeć wcześniej podczas trasy koncertowej promującej album "Moonshine". Wszystkie utwory zostały napisane jeszcze przed pandemią, ale w związku z taką, a nie inną warstwą liryczną, odczytane obecnie, uzyskały nowe znaczenie. "Napisałam je w świecie, w którym nikt nie wiedział o COVID-19, ale nadal był to świat, gdzie przywódcy polityczni oraz elity rządzące, wykorzystywali ludzi, byli skorumpowani i niesprawiedliwi" - powiedziała Kate Stables w jednym z wywiadów. Mając wystarczająco dużo materiału wokalistka zebrała swoją załogę - Rozi Plain (bas, wokal), Neil Smith (gitara), Jesse D.Vernon (gitara, klawisze), Jamie Whitby-Coles (perkusja). Dodatkowo dołączył do nich waltornista i saksofonista Lorenzo Prati. W tym składzie początkowo zniknęli w wiejskim domu przyjaciela, w Brecon Beacons (Walia), żeby przećwiczyć poszczególne partie, a dopiero później trafić do studia nagraniowego Realworld w Wiltshire. Kiedy miksowali album, mniej więcej pół roku temu, zaczęła się tak zwana "pierwsza fala" pandemii. Dlatego artyści byli zmuszeni do przejścia na korespondencyjny tryb pracy, co mocno ją spowolniło. I tym razem warto podkreślić rolę producenta - Josha Kaufmana (rocznik '78, współpracował chociażby z Taylor Swift) - z którym Kate Stables spotkała się i rozmawiała dłużej podczas festiwalu "People", który odbył się czas jakiś temu w Berlinie.

Płytę "Off Off On" bardzo udanie otwiera kompozycja "Found Out", którą nagrano w dwóch wersjach. Pierwsza nieco bardziej akustyczna, z przewodnią rola gitary z nylonowymi strunami oraz druga, z wykorzystaniem instrumentów dętych. I tutaj dochodzimy niejako do sedna sprawy. Bo to właśnie instrumenty dęte odegrały na tym albumie zasadniczą rolę. Jednak pomyli się ktoś, kto będzie przypuszczał, że mam tu na myśli solowe popisy trąbki, saksofonu czy waltorni. Nic z tych rzeczy. Długich wirtuozerskich występów w tych nagraniach próżno szukać. Instrumenty dęte odzywają się tylko przez chwilę, sporadycznie, jako gustowne dodatki lub jako kontrapunkty rytmiczne. Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że użyto ich w kluczowych momentach oraz w bardzo przemyślany sposób, co znacznie wzbogaciło tkankę brzmieniową kompozycji. Przyznam, że byłem zaskoczony, że kilka dźwięków trąbki, czy oddechów waltorni, może aż tak zmienić odbiór płyty. Dajmy na to, taki "Coming To Get You Nowhere", gdzie cudne początkowe repetycje saksofonu ustawiają całe nagranie; potem pojawiają się punktowe akcenty pozostałych instrumentów oraz dodatkowe głosy (godna odnotowania jest realizacja wokalu we wszystkich nagraniach ). Wiele z tych utworów funkcjonuje w oparciu o pętle brzmieniowe - powtarzalne frazy gitary, banjo lub wyeksponowanego basu. Znajdziemy na tym krążku również miękkie, nieco bardziej akustyczne, aranżacje, jak w ślicznym "Shinbone Soap", rozpisanym na gitarę, głos i delikatne pocieraną perkusję. Wspomniałem o repetycji, jako podstawowym budulcu kompozycji grupy This Is The Kit, warto tez dodać, że gitarzysta Neil Smith potrafi z kilku zaledwie powtarzalnych fraz nakreślić całkiem zgrabną i zapadającą w pamięć solówkę, jak w "No Such Thing". Utwór "Slide", z nieco większą rolą saksofonu, został dedykowany zmarłemu przyjacielowi. Z kolei najbardziej klasycznie brzmiący "Was Magician", inspirowany był twórczością Ursuli K. Le Guine, szczególnie cyklem: "Kroniki Zachodniego Brzegu". Mocnym impulsem do napisania ostatniej kompozycji "Keep Going" był koncert Billa Callahana. I tak oto, ku mojej wielkiej radości, zespół dowodzony przez urodzoną w Winchester, a mieszkającą w Paryżu, Kate Stables, wykonał kolejny spory krok na przód.


(nota 7.5-8/10)

 


  

   W dodatku do dania głównego dziś "kącik weterana", bo chyba tak można powiedzieć o zespołach czy artystach, którzy funkcjonują na scenie od ponad czterdziestu lat. Powiedziałbym nawet, że będziemy mieli drobny polski akcent, gdyby nie fakt, że Michael "Jakko" Jakszyk z ową "polskością" zmagał się jako młody chłopak. Może nie tyle z "polskością", co raczej ze statusem emigranta, który przypisano mu głównie z powodu przybranego ojca Norberta Jakszyka. Jego prawdziwym ojcem był amerykański lotnik, a matką Irlandka. Spotkał się z nią po wielu latach, ale to historia na inną okazję. Najnowsza płyta Jakszyka - "Secret & Lies" została nagrana w towarzystwie wybornych artystów: Gavin Harrison, Tony Levin, Peter Hammil, Robert Fripp, Mel Colins. Krótko mówiąc, mamy tu muzyków związanych głównie z formacją King Crimson, którzy grę na instrumentach opanowali w stopniu biegłym. To prawdziwi mistrzowie, wirtuozi słyszący szerzej i znacznie lepiej niż przeciętny, nawet i uznany, Kowalski szarpiący struny swojego Gibsona. Możemy się o tym przekonać od pierwszych taktów tej płyty. Moje ucho szczególnie przyciągnęły partie basu - wiadomo, Tony Levin, cóż więcej dodać - które ozdobiły wiele z tych udanych kompozycji. Jednak do pełni mojego szczęścia czegoś zbrakło, i chyba częściej będę wracał do poprzedniego wydawnictwa Jakszyka - "A Scarcity Of Miracles". Album CD zawiera 11 nagrań, a dodatek DVD dodatkowych 14 kompozycji. Dlaczego posłuchamy akurat utworu "Before I Met You"? Powody są co najmniej dwa. Pierwszy to gitarowy autograf Roberta Frippa. Drugi zaś, to inspiracja powieścią mojego ulubionego Juliana Barnesa, tym razem nie genialnym "Poczuciem kresu", tylko mniej znaną książką "Before She Met Me".



W drugiej  części dodatku przeniesiemy się do Australii, tam bowiem, w 1978 roku powstała grupa The Apartments, biorąc nazwę od tytułu filmu Billy'ego Wildera, polski przekład to "Garsoniera". Mimo, iż formacja istnieje z przerwami od czterdziestu lat, nie ma w dorobku zbyt wiele płyt. Lubiłem ich krążek "No Song, No Spell, No Madrigal". Ten ostatni album ukazał się całkiem niedawno i nosi tytuł "In And Out Of The Light". 





W tradycyjnym "kąciku muzyki improwizowanej" najnowsza płyta Kahila El'Zabara - "American The Beautiful". W mojej ulubionej i najlepszej kompozycji "Sketches Of An Afro Blue" na trąbce usłyszymy Corey Wilkesa. 







niedziela, 18 października 2020

LOGAN FARMER - "STILL NO MOTHER" (Western Vinyl) "Jaka piękna katastrofa"

 

     Wyobraźmy sobie świat po kataklizmie. Dziś przychodzi nam to zrobić z większą łatwością, niż, dajmy na to, jeszcze dwanaście miesięcy temu. To prawda. Piekące niemiłosiernie słońce, permanentny brak deszczu, wyschnięte koryta rzek, sucha i popękana ziemia, na której jeszcze przez długi czas nic nie wyrośnie, w sadach i ogrodach obumarłe kikuty drzew oraz krzewów. Taką wizję miał przed oczami Logan Farmer, kiedy latem ubiegłego roku przystępował do pracy nad swoim debiutanckim albumem, który po chwili wahania ostatecznie przybrał tytuł "Still No Mother". Amerykański muzyk wcześniej funkcjonował pod szyldem Monarch Mtn., który powołał do życia w 2013 roku, wydając pięć płyt. Album opublikowany przez oficynę Western Vinyl jest pierwszym firmowanym przez jego nazwisko. "Porzucenie pseudonimu i użycie własnego imienia wydało mi się dobrą okazją do tego, żeby wyjść za zasłony".


Logan Farmer płytę "Still No Mother" nagrywał w weekendy ( gdyż w tygodniu pracuje w księgarni), w zaciszu domowych pieleszy, dokładnie mówiąc, w sypialni dla gości, gdzie rozstawił mikrofony oraz sprzęt. Wykorzystał laptopa, pianino cyfrowe Yamaha P-45, gitarę Cordoba z nylonowymi strunami. Do współpracy zaprosił Annie Leeth, która zagrała na skrzypcach oraz Naarah Strokosch (wiolonczela, drugi głos).

Wielką inspiracją dla Logana Farmera stał się amerykański folkowy klasyk "Dust Bowl Ballads" - Woody Guthrie'a. Album został wydany w 1940 roku i jest uznawany za jedną z pierwszych płyt koncepcyjnych. Temat przewodni tego wydawnictwa skupia się wokół ponurego losu farmerów, którzy z powodu kryzysu, suszy oraz interwencji banków stracili swoje majątki. Guthrie podróżował od miasta do miasta, gdzie słuchał i uczył się tradycyjnych pieśni folkowych i bluesowych. Farmer określa ten krążek jako: "Prototyp albumu o katastrofie ekologicznej". Początkowo chciał nagrać coś w stylu zbliżonym do "Dust Bowl Ballads", zamierzał stworzyć zestaw folkowych pieśni dla amerykańskich farmerów, którzy próbują żyć po katastrofie ekologicznej. Jednak nieoczekiwanie dla twórcy kolejne piosenki przeobraziły się w krążek pełen osobistych refleksji.

Skoro mamy wizje katastrofy ekologicznej, nic dziwnego, że na płycie dominuje smutny czy nostalgiczny nastrój. Począwszy od udanego otwarcia - "River Black", który zainspirowany został książką Paula Kingsnortha - "Savage Gods" - aż po ostatnie takty "No One Owes Us Anything", gdzie wykorzystano dźwięki terenowe topiącej się laguny, zarejestrowane podczas pobytu autora na Islandii, znajdziemy leniwe kompozycje pełne tęsknych tonów. Przeważają skromne, ale gustowne aranżacje - klawisze, gitara akustyczna, smyczki, delikatna elektronika. A w centrum uwagi słuchacza zawsze znajduje się głos, który świetnie brzmi zarówno w głębokich niskich rejestrach, jak i w zwiewnej górze. Tytuł płyty "Still No Mother" odnosi się do frazy jednego z utworów: "Nie mamy po swojej stronie matki ("Matki Ziemi", "Matki natury"). Z kolei kompozycja "Seventh Seal" zaśpiewana na dwa głosy nawiązuje do "Siódmej pieczęci", filmu Bergamana. Podczas pracy nad płytą Loganowi Farmerowi przyświecało zdanie zaczerpnięte z nieodżałowanego Marka Hollisa: "Zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną nutę. Nie graj jednej nuty, chyba że masz powód, żeby ją zagrać". Cóż więcej dodać, poza tym, że warto poświęcić kilka chwil temu spójnemu i udanemu wydawnictwu nie tylko w jesienny czas.

(nota 7/10)

  

  


Przydałby się w "kąciku deserowym" jakiś miły dodatek, który dobrze korespondowałby z wydawnictwem Logana Farmera - "Still No Mother". Jest taki jeden wokalista, wciąż na dorobku, któremu od pewnego czasu uważnie się przyglądam. Dwa  single, to chyba wszystko, co na razie może zaproponować Austin Vos. Inspiracją do postawania utworu "Broken Dog" były wspomnienia z dzieciństwa i lęki... psa, który bał się odgłosów przechodzącej burzy. Czekamy na więcej.




W ostatnich dniach często wracałem do utworu "In Crept Doubt" - Topographies, od którego jakoś nie mogłem się uwolnić. Wszystko zgadza się w nim co do poszczególnej nutki. Myślę, że Gray Tolhurst, Jeremi Ruest i Justin Oronos całkiem nieźle odnaleźliby się w wizji świata po katastrofie. Przygodę muzyczną zaczęli mniej  więcej dwa lata temu, eksplorując shoegezowe rejony. Obecnie chyba nieco bardziej ciągnie ich do estetyki cold wave. Na ich koncie znajdziemy kilka singli oraz epek. Dobre informacje są takie, że na grudzień - czyli niezbyt typowy miesiąc jak na premiery wydawnicze - zaplanowali wydanie ich debiutanckiego krążka, który będzie nosił tytuł "Ideal Form". Utwór "In Crept Doubt" pochodzi z epeczki pod jakże wymownym tytułem "Difference & Repetition". Czyżby tytuł celowo nawiązywał do sztandarowego dzieła francuskiego filozofa Gilles Deleuze - "Różnica i powtórzenie". Wychodzi na to, że amerykańska młodzież czyta...




W "kąciku improwizowanym" kolejny album kolektywu jazzowego z Johannesburga, czyli płyta "Uprize! (Music from The Original Motion Pictures)" - Spaza. W skład formacji wchodzą basista Ariel Zamonsky, perkusista Gontse Makhene, pianista Malcolm Jiyana, i wokalistka Nonku Phiri. Ten album to nic innego jak ścieżka dźwiękowa do filmu dokumentalnego o tym samym tytule. Film dotyczy powstania w Soweto (Południowa Afryka), w czerwcu 1976 roku, które było punktem zwrotnym w walce z apartheidem. 





niedziela, 11 października 2020

FUTURE ISLANDS - "AS LONG AS YOU ARE" (4AD) "Muzyka dla tańczących inaczej"

 

     Przypatrując się biografiom zespołów, które odniosły sukces, zwykle natrafiamy na tak zwany "punkt zwrotny". Moment, kiedy to niezbyt znana nazwa formacji zyskuje na znaczeniu. Tym "punktem zwrotnym" może być zapadający w pamięć teledysk, wyjątkowo udany koncert, bądź przebój, który z uporem maniaka będzie odtwarzał prezenter radiowy (lub rozgłośnia), cieszący się wyjątkową popularnością.  Albo występ w programie telewizyjnym, chociażby takim, jak ten prowadzonym przez Davida Lettermana. To były pamiętne i kluczowe - jak się później okazało - niecałe cztery minuty dla grupy Future Islands, która w dniu 3 marca 2014 roku pojawiła się w programie "David Letterman The Late Show", żeby wykonać piosenkę "Seasons (Waiting On You)". Wokalista i autor tekstów amerykańskiej formacji, Samuel T. Herring, był wielokrotnie pytany właśnie o ten występ. Wątpliwości dziennikarzy dotyczyły głównie tego, czy frontman wcześniej wszystko starannie sobie  zaplanował, uzgadniając to z pozostałymi członkami zespołu. Odpowiedź zawsze brzmiała podobnie: "Niczego nie planowałem. Robiłem to, co zwykle robię na scenie".

Początki grupy Future Islands sięgają miasta Morehead City (Północna Kalifornia), gdzie mieszkali Samule T. Herring oraz Gerrit Welmers (klawisze) - ich domy dzieliły zaledwie dwie ulice, chodzili do tej samej szkoły średniej. Pierwszy z nich interesował się wtedy rapem, drugi natomiast słuchał muzyki metalowej i punk rocka. To zainteresowanie rapem pozostało amerykańskiemu twórcy do dziś, w ubiegłym roku jako Hemlock Ernst wydał album "Back At The House". Kolejnego członka zespołu Williama Cashima (bas), Herring poznał w szkole artystycznej, kiedy ten pomagał mu przygotować się do egzaminu z historii sztuki. To przy okazji tych korepetycji miała paść z jego ust konkretna propozycja: "Załóżmy zespół".

Sympatyczne trio początkowo przybrało nazwę Art Lord & The Self Portraits, a swój pierwszy występ przed publicznością dali przy okazji Walentynek. Zafascynowani sceną new-wave i dokonaniami Kraftwerk młodzi twórcy poszukiwali własnej tożsamości. W 2006 roku do tria dołączył Erick Murillo, a dwa lata później na rynku pojawił się ich debiut fonograficzny "Wave Like Home". Początki zespołu to był trudny okres szczególnie dla wokalisty, który zmagał się wtedy z uzależnieniem od narkotyków, porzucił naukę w college'u. Bez cienia przesady można powiedzieć, że barwę głosu Samuela T. Herringa ukształtowało życie. Alkohol, nikotyna, narkotyki, problemy z gardłem oraz żołądkiem (refluks, nadmierne wydzielanie się kwasów), wszystko to odcisnęło się na jakości jego strun głosowych. "Głos soulowego weterana" - tak przed lat określił ten charakterystyczny tembr Robert Sankowski. W moim odczuciu ton głosu Herringa przypomina śpiew folkowego barda, który jeździ od mieściny do mieściny, żeby w zadymionych knajpach, przy szklaneczce whisky i z gitarą pod pachą, snuć smętne opowieści o straconych miłościach i życiowej niedoli.

Jednak muzyka Future Islands niewiele ma wspólnego zarówno z folkiem, jak i ze soulem. W kompozycjach amerykańskiej formacji odnajdziemy muzyczną pocztówkę lat 80-tych oraz echa dokonań takich zespołów jak: New Order czy The Cure; krótko mówiąc energetyczny synth-pop, post-wave w romantycznych dekoracjach. Za romantyczną otoczkę odpowiada rozmyte brzmienie klawiszy, obsługiwanych przez sprawne dłonie Gerrita Welmersa.  Warto dodać, iż pomimo zwykle energetycznego rytmu i tanecznego charakteru wielu kompozycji ("muzyka dla tańczących  inaczej"), odnajdziemy w nich melancholijny czy nostalgiczny nastrój obecny również w warstwie lirycznej albumów. Przez pełne osobistych refleksji teksty Samuela T. Herringa przewijają się tematy rozłąki, straty, lęków. W jego biblioteczce są książki takich twórców jak: Larkin, Bukowski, Italo Calvino.

Kończący się z wolna rok to nie tylko czas pandemii (izolacji) oraz brak koncertów - co zespół, który 3/4 roku spędzał w trasie musiał odczuć dość boleśnie - ale również czas zmian w życiu osobistym. Oto bowiem Samuel T. Herring w czerwcu stanął na ślubnym kobiercu i po chwili wahania (lub bez zbędnej zwłoki), powiedział głośne i wyraźne "TAK" Julii Ragmarsson. Obecnie, jak donosi w mediach, pilnie uczy się języka ojczystego swojej żony (szwedzki).

Najnowsza płyta "As Long As You Are" została nagrana w Wrightway Studios w Baltimore pod czujnym okiem i uchem inżyniera dźwięku Steve'a Wrighta. Na całe szczęście nie zawiera żadnych brzmieniowych rewolucji, tylko jedenaście zgrabnie napisanych piosenek, w starym, rozpoznawalnym i kojarzonym z amerykańską formacją stylu. W odróżnieniu od poprzednich nagrań, tym razem wykorzystano tradycyjną perkusję - do składu dołączył Michael Lowry. Album można podzielić na dwie współgrające ze sobą części. Do pierwszej zaliczyłbym lekkie popowe piosenki utrzymane w skocznym rytmie: "For Sure", "Waking", "Plastic Beach", "Hit The Coast". Do drugiej zaś nieco bardziej refleksyjne utwory. Jak celnie zauważył to jeden z recenzentów: "Średni BPM (ilość uderzeń na minutę) został drastycznie zmniejszony", w stosunku do poprzedniego wydawnictwa "The Far Field". Trzeba przyznać, że te spokojniejsze kompozycje jak: "I Knew You" (z emocjonalną wokalizą), "Moonlight", "City's Face", "Thrill", bronią się doskonale, głównie za sprawą głosu Herringa, który ma miejsce oraz czas, żeby w pełni wybrzmieć. Skromne aranżacje, funkcjonujące w oparciu o klawisze, a także wyeksponowany bas, dobrze pokazują, jak przy użyciu niewielkich środków nagrać ciekawą piosenkę. "To nasza najlepiej brzmiąca płyta w historii" - stwierdził charyzmatyczny wokalista. 

Samuel T. Herring ma na koncie wspólne występy z Victorią Legrand (Beach House) czy Katriną Ford (Celebration). Myślę, że całkiem dobrze odnalazłby się w wielu innych  gatunkach lub stylistykach. Chciałbym usłyszeć jego wokalizę na dłuższym dystansie, w stylu, który zaprezentował w kompozycji "Time Moves Slow" grupy BadBadNotGood. W teledysku, który znajdziecie poniżej, pamiętne kadry z "Do utraty tchu" Jean-Luc Godarda, i prześliczna Jean Seberg. 

Ps. Jakiś "paryski" akcent musiał się znaleźć, po tym, co dla kibiców oraz tych, którzy sami biegają po korcie, zrobiła nasza tenisistka Iga Świątek. Gratulacje!

(nota 7.5/10) 


  




W kąciku deserowym dziś początkowo pozostaniemy w tanecznych rytmach; tytuł wpisu "Muzyka dla tańczących inaczej" do czegoś zobowiązuje. Helena Deland to urodzona w Vancouver autorka tekstów i piosenkarka. Na jej koncie znajdziemy kilka singli i epek. Kilka dni temu wreszcie opublikowała swój pełnowymiarowy debiut "Someone New". Płyta ukazała się nakładem stosunkowo młodej wytwórni Luminelle Recordings, która powstała w 2017 roku, jako wynik współpracy Fat Possum z House Arrest, jej szefowie stawiają przede wszystkim na śpiewające panie.



Zespół, który bardzo lubię znów dał o sobie znać w ten pandemiczny czas. Tym razem Yo La Tengo proponuje epkę "Sleepless Night". Początkowo ten materiał wyszedł jako 12 calowa płyta przygotowana na wystawę Yoshitomo Nary w Muzeum Hrabstwa Los Angeles. To japoński artysta pomógł wybrać zestaw piosenek i zaprojektował okładkę. Na krążku znajdziemy interpretacje utworów The Byrds, The Delmore Brothers, Boba Dylana, Ronniego Lane'a i The Flying Machine, a także jedną nową i całkiem udaną kompozycję "Bleeding". Przy tej okazję pozwolę sobie jednak powrócić do mojego ulubionego coveru grupy Yo La Tengo, czyli do utworu "Gentle Hour", który pochodzi z repertuaru The Clean. Ta jakże cudna i urokliwa kompozycja pojawiła na składance "Dark Was The Night (Red Hot Compilation)".




Jeśli chodzi o krainę improwizowanych dźwięków, to The Budos Band powrócił z nową przyzwoitą, ale jednak nieco przewidywalną, moim zdaniem, płytą -"Long In The Tooth". Miłośnicy grupy, zwolennicy afro-jazzu czy afro-beatu, oraz fani analogowej jakości, powinni znaleźć tam dla siebie dużo dobrych dźwięków.  Mój kolejny ulubieniec, stały gość bloga, szef wytwórni Gondwana Records, Matthew Halsall zapowiada nowy album, który ukaże się w połowie listopada i będzie nosić tytuł "Salute To The Sun". Kompozycja "Joyful Spirits Of Universe" promuje to wydawnictwo. (Ps. warto zwrócić uwagę na realizację dźwięku).





niedziela, 4 października 2020

DEATH VALLEY GIRLS - "UNDER THE SPELL OF JOY" (Suicide Squeeze Records) "Bonnie i Larry"

 

     To mogła być naprawdę bardzo dobra płyta, choć, w ostatecznym rozrachunku, muszę przyznać, że i tak jest nieźle. Często czytając recenzję natrafiamy na takie oto zdanie: "Ile osób, tyle opinii". Jednak w przypadku krążka "Under The Spell Of Joy", moim zdaniem, przeważać będą trzy główne nurty estetycznej refleksji. Jednych - do których zalicza się skromny autor tego wpisu - przyciągną do najnowszego wydawnictwa kalifornijskiej formacji psychodeliczne tony. Drudzy będą dziarsko tupać nóżka i potrząsać głową (główką) w rockowo-punkowych odsłonach tej płyty. Pozostali zaś pewnie pobiegną do sklepu po najnowszy album Cleo (gdyż Siostry Godlewskie milczą jak zaklęte), nie znajdując dla siebie niczego wartościowego pośród jedenastu kompozycji wypełniających krążek "Under The Spell Of Joy".


Death Valley Girls powstali gdzieś w połowie 2013 roku, za sprawą spotkania charyzmatycznej wokalistki Bonnie Bloomgarden i gitarzysty Larry'ego Schemel'a oraz jego siostry Patty. Później do grupy dołączyła basistka Nicole Smith, a całkiem niedawno składu dopełniła zaprawiona w boju blond perkusistka Rikki Styxx (niegdyś grała w La Machine, The Two Tens, Alice Bag, The Darts). Jednak postacią, która w przypadku ostatniej płyty zrobiła zasadnicza różnicę jest saksofonista Garbriel Flores.

Bonnie Bloomgarden zainteresowała się muzyką w szkole, kiedy to odkryła biografię i twórczość Billie Holiday. Zanim powołała do życia Death Valley Girls, wyżywała się artystycznie w nowojorskim zespole The Witness. Jak sama przyznaje lubi głównie starą muzykę, określa nawet jej ramy czasowe: od 1900 - 1977 roku. Oprócz komponowania i grania na żywo, koncerty to jej żywioł, interesuje się zjawiskami nadprzyrodzonymi, parapsychologią i magią, czemu dała wyraz na poprzedniej płycie "Darkness Rains". Kolekcjonuje także stare magazyny takie jak: National Geographic (egzemplarze z lat 80-tych), Playboy ( od lat 70-tych) oraz czasopisma z szeroko pojętej ezoteryki. Poza wnikliwą lekturą, wycina z tych  czasopism zdjęcia, z których potem tworzy kolaże. Możemy je obejrzeć w teledyskach grupy, chociażby w najnowszym "Universe", promującym ostatnie wydawnictwo.

"Chcieliśmy tylko wyruszyć w trasę koncertową. Chcieliśmy tylko wydać płytę. Chcieliśmy tylko pojechać do Europy. Wszystko, czego chcieliśmy, to spotkać się z Iggy Popem" (jest wielkim fanem grupy) - oświadczyła Bonnie Bloomgarden w jednym z wywiadów. Kiedy członkowie formacji Death Valley Girl weszli do studia mniej więcej pół roku temu, nie mieli w pełni gotowej żadnej kompozycji. Bonnie majaczyła w głowie nieśmiała wizja, żeby nagrać płytę w stylu "Space-gospel". I trzeba przyznać, że pieśni utrzymane w tym właśnie charakterze, w moim odczuciu, znakomicie bronią tego wydawnictwa. 

Przy okazji "Under The Spell Of Joy" powraca równie tradycyjne, co retoryczne pytanie: "W jaki sposób można nagrać piosenkę, w oparciu o te same wielokrotnie wykorzystane rockowe riffy, żeby w konsekwencji zabrzmiało to świeżo i atrakcyjnie". Odpowiedź kryje się w kontekście, w jakim owe dobrze znane gitarowe zagrywki zostaną wykorzystane. A ten na płycie "Under The Spell Of Joy", w najlepszych jej odsłonach, tworzą psychodeliczne tony klawiszy i linia saksofonu oraz chór lub chóralne śpiewanie. Oto bowiem tuż przed wejściem do studia, z członkami zespołu skontaktowała się grupa rodziców, których dzieci słuchały muzyki kalifornijskiej formacji. Wyszli oni z propozycją czy prośbą, żeby ich pociechy mogły zobaczyć, jak wyglądają próby oraz tworzenie muzyki od kuchni. Od słowa do słowa producent krążka Mark Rains (współpracował chociażby z Black Rebel Motorcycle Club), postanowił wykorzystać obecność dzieciaków. Stąd większość utworów została nagrana na dwanaście głosów. Całość materiału zarejestrowano w tydzień. Znakomita część tekstów powstawała na gorąco podczas zgrywania kolejnych partii, na zasadzie luźnych skojarzeń. Wokalistka zafascynowana jest "pismem automatycznym", a warstwę liryczną kompozycji traktuje jako: "przykry obowiązek". W tytule albumu Bloomgarden chciała uhonorować grupę Joy, od członków której całkiem niedawno otrzymała koszulkę. Kompozycja "Hey Dena" męczyła amerykańską artystkę przez pół roku, rozbrzmiewając kolejnymi taktami. Człon "Dena" pochodzi od imienia jej siostry. Z kolei "Little Things" to piosenka napisana dla przyjaciela, który przeżywał ostatnio trudny czas. "10 Day Miracle Challenge" zadedykowany jest Mitchowi Horowitzowi, Bonnie i Larry zafascynowani są jego książką "The Miracle Club", która stanowiła dla nich źródło inspiracji. 

Sporo utworów z najnowszego wydawnictwa Kalifornijczyków odwołuje się do rockowo-punkowego grania z lat 70-tych (The Stooges), w takich fragmentach jak: "Hold My Hand", "Bliss Out", "10 Day Miracle Challenge" znajdziemy sporą dawkę skomasowanej energii i wspomniane wcześniej proste powtarzalne gitarowe riffy. Powtarzają się również poszczególne fragmenty tekstów, które funkcjonują na zasadzie refrenów, mantr czy "zaklęć". "Chciałam, żeby ludzie, którzy kupią płytę, śpiewali przy niej" - stwierdziła wokalistka. Bonnie Bloomgarden nie żałuje strun głosowych, często jej śpiew sytuuje się na pograniczu wołania lub krzyku. Jej charakterystyczna wokaliza najciekawiej zabrzmiała w utworze "I'd Rather Be Dreaming", gdzie zaprezentowała pełnię możliwości. Moje ulubione odsłony  albumu "Under The Spell Of Joy", to fragmenty, w których grupa wyrusza na psychodeliczny szlak, jak w intrygującym otwarciu "Hypnagogia", "Universe", "Hey Dena", czy w tytułowym "Under The Spell Of Joy", z urzekającym podmuchem saksofonu, który zrobił na tym albumie dużo dobrej roboty.

(nota 7/10)


   




   Skoro wchodzimy w drugą odsłonę turnieju Roland Garros, to warto by było, żeby w tym miejscu pojawił się drobny francuski akcent. Miniony tydzień na paryskich kortach raczej rozczarował poziomem gry, choć przyniósł szereg niespodzianek. Autorką największej sensacji jest Polska tenisistka - Iga Świątek - która w niecałą godzinę rozniosła, dosłownie zmiotła - głównie forhendem - mistrzynię tego turnieju, specjalistkę od ceglanej nawierzchni Simone Halep. Gratulujemy i czekamy na więcej! Nie wiem, czy Iga Świątek lubi muzykę alternatywną, ale ja z okazji jej sensacyjnego zwycięstwa (tak długo polski tenis czekał na kolejnego przedstawiciela w fazie 1/4 finału turnieju wielkoszlemowego), musiałem posłuchać sobie Orchestre  Tout Puissant Marcel Duchamp. Wprawdzie skład tej grupy nie jest tylko francuski, bo wypełniają go muzycy z różnych części Europy, którymi dowodzi Szwajcar Vincent Bertholet, ale wokalistka śpiewa zarówno w języku angielskim jak i tym, którym przed laty posługiwał się Marcel Duchamp. Kompozycja "Blow" pochodzi z płyty "Sauvage Formers" (2018).





W kąciku deserowym dziś jazzowe powiewy sprzed lat. Ostatnio oprócz  nowości, odsłuchiwałem kilka płyt jazzowych z przełomu lat 60/70. I tak trafiłem na album Johnny Dyani With John Tchicai & Dudu Pukwana - "Witchdoctor's Son". Krążek został wydany 1978 roku, na saksofonach zagrali tu John Tchicai i Dudu Pukwana. Tak się złożyło, że utwór "Magwaza" znalazł się również na ostatnio wydanej składance "Spiritual Jazz 11 SteepleChase".