sobota, 24 kwietnia 2021

LES MOONTUNES - "LES MOONTUNES" (Bandcamp) "Wizytówka w wersji saute"

 

    Moncton to miasto w Kanadzie, położone w południowo wschodniej części prowincji Nowy Brunszwik nad zatoką Fundy. Założyła je grupa holenderskich imigrantów, którzy w 1766 roku dotarli tu aż z dalekiej Filadelfii. Swoją nazwę zawdzięcza oficerowi brytyjskiemu komandorowi Robertowi Moncktonowi, który zarządzał koloniami w Ameryce Północnej. Ach, ci Brytyjczycy oraz ich kolonie. Do tej pory miasto rozsławiły jedynie lekkoatletyczne mistrzostwa świata juniorów. Ale, kto wie, czy po opublikowaniu debiutanckiej płyty grupy Les Moontunes 64-tysięczne Moncton nie zyska na popularności, przynajmniej w alternatywnym półświatku.

To właśnie w kanadyjskim mieście jakiś czas temu przecięły się drogi siedmiu muzyków. Spotkali się tam: Elijah Mackongao, Miguel Dumaine, Patrick Gaudet, Samuel Frenette, Jeremie Poitras, Martin Daigle, oraz kobiecy rodzynek Monica Ouellette. Gdzieś pod koniec 2015 roku powołali oni do życia formację o wdzięcznej nazwie Les Moontunes, która całkiem dobrze przybliża charakter ich artystycznej działalności. Do tamtej pory muzycy skupieni wokół grupy przewijali się na lokalnej scenie, udzielając się w mniej znanych  zespołach rockowych, jazzowych, psychodelicznych czy hip-hopowych.  Nic więc dziwnego, że elementy wyżej wspominanych przeze mnie estetyk można odnaleźć w tym sugestywnym kolażu dźwiękowym, jaki przedstawia ich debiutancki krążek. Pierwsze nagrania powstawały podczas długich prób, wypełnionych wspólnym i swobodnym muzykowaniem. Ogrywano je potem na festiwalach, chociażby: Acadie Rock, Afro Fest, czy Fest Forward, który według Moniki Ouellette, grającej w zespole na trąbce, pozwolił im wypłynąć na szersze wody i zdobyć rozeznanie dotyczące zasad funkcjonowania kanadyjskiego rynku muzycznego. Materiał na debiut mieli już gotowy pod koniec 2018 roku, jednak do dzisiejszego dnia, pomimo sukcesów i wyróżnień, nie podpisali kontraktu płytowego. Być może jest to celowy zabieg, a członkowie formacji czekają na lepsze propozycje.




Tak, jak być może celowym zabiegiem było nagranie płyty bez większych studyjnych upiększeń. Poszczególne kompozycje płynnie przechodzą jedna w drugą, łącząc się w barwną i spójną opowieść. Całość debiutanckiego krążka, który ukazał się kilka dni temu, brzmi jak zapis koncertu, który miał miejsce w studio nagraniowym. Nie ma tutaj zbyt wiele ingerencji technicznej inżyniera dźwięku. Panowie i pani po prostu weszli do studia, rozstawili instrumenty, sprawdzili mikrofony, a potem Xavier Richard, czuwający za suwakami konsolety, wcisnął przycisk "REC". W czasach, kiedy piosenki na kolejnych etapach produkcji poddaje się przeróżnym koloryzującym zabiegom, nagranie utworu "z marszu", a następnie opublikowanie go w "nagiej" wersji, wydaje się być ekstrawagancją. Bez wątpienia zespół zaryzykował, i w tym konkretnym przypadku ryzyko zdecydowanie się opłaciło. Jedenaście utworów, które wypełniły debiutanckie wydawnictwo "Les Moontunes", świetnie się broni w tej niejako koncertowej formule. Choć nie ukrywam, że chciałbym również usłyszeć odsłonę tej płyty, która wyszłaby spod rąk inteligentnego i wyrafinowanego producenta. Mogę sobie wyobrazić, że z tego materiału, przy odrobinie szczęścia i sporym wysiłku, można byłoby zrobić dzieło na miarę "Aerial" czy "50 Words For Snow". Tendencje Kanadyjczyków do łączenia ze sobą utworów i myślenia o albumie jako integralnej całości, o czymś świadczy. Podobnie, jak tworzenie czegoś w rodzaju suity; w tym przypadku "Walkin Down Pt.1, Pt.2, Pt.3". Inna sprawa, że tego typu zabiegi spotyka się na wydawnictwach płytowych coraz rzadziej i kojarzą się one raczej z przestrzenią zarezerwowaną dla art-rockowej przeszłości. Album "Les Moontunes", w takiej "żywej" postaci, jest doskonałą wizytówką zespołu w wersji saute - wprost wymarzoną dla dyrektorów muzycznych wszelkiej maści festiwali. Ilu to artystów czy grup, szczególnie w ostatnich latach, brzmiało cudownie na płytach, a podczas występów scenicznych pozbawieni efektów oraz ingerencji inżyniera dźwięku muzycy przypominali zaledwie wyblakłe cienie. Oczywiście purysta dźwiękowy w przypadku krążka "Les Moontunes" będzie kręcił nosem i wysuwał poważne zastrzeżenia pod adresem realizacji wokalu, dość płaskiej sceny i przefiltrowanej z niskich tonów sekcji rytmicznej. Jednak w tym wypadku, o wiele bardziej od czystości oraz integralności brzmienia poszczególnych rejestrów, liczył się dobry groove, który zgodnie z deklaracjami kanadyjskich muzyków zawsze jest ich głównym celem.

Początek wydawnictwa "Les Moontunes" to dwuminutowe intro, rozpoczynające się niepokojącym szumem. Pierwsze dwa spokojne akordy gitary i klawiszy uzupełniają oddechy saksofonu i trąbki, które łagodnie wybrzmiewają, zwiastując "Paper Boat". Ta piosenka pełniła rolę czegoś w rodzaju singla promocyjnego. W odsłonie "Jam En 7" przypomniały mi się dokonania Bertranda Burgalata, z jednej strony, z drugiej zaś wczesne kompozycje Porcupine Tree, które wtedy, w minionej epoce zespołu, bardzo lubiłem - "On The Sunday Of Life", "Up The Downstair", "Signify"; podobna wrażliwość, niespieszne kreowanie przestrzeni, długie dźwięki floydowskiej gitary, które pojawią się także w kolejnych fragmentach płyty. Wspaniale brzmi "All I See Is Blue", wypełniony solówką trąbki i saksofonu, zamianami tempa, nawiązaniem do art-rockowej estetyki. Tych swobodnych przejść pomiędzy art-rockiem, jazzem czy psychodelią znajdziemy w dalszej części albumu całkiem sporo. "Walkin Down Pt.3" wita słuchacza francuskim rapem - to Elijah Mackongo, Kameruńczyk mieszkający w Kanadzie, dał próbkę swoich możliwości na tle barwnej orkiestracji. Prog-rockowego ducha niesie wraz z sobą "Riguh Duh Gunk Gunk", stworzony w oparciu o mocne akcenty instrumentów klawiszowych; szkoda, że trwa tak krótko. To wspólne muzykowanie, podczas którego zostało rozbudowanych wiele tematów, podsuniętych przez Miguela Dumaine'a - kompozytora, producenta i autora tekstów - sprawiło, że zespół jest świetnie zgrany i dobrze się czuje również w dłuższych kompozycjach. Zresztą sprawdźcie sami.

(nota 8/10)

  



W kąciku deserowym zapowiedź płyty grupy Lambchop, która ukaże się pod koniec maja. Krążek będzie nosił tytuł "Showtunes", promuje go urokliwa kompozycja "A Chef's Kiss".




W ostatnich dniach bardzo często wracałem do prześlicznej piosenki "My Only Dream" Eve Adams. Ten wyborny utwór znajdziecie na całkiem udanej płycie "Metal Bird", która ukazała się w tym roku. Eve Adams to artystka raczej słabo znana w naszym kraju, a szkoda. Prostota, zmysłowe prowadzenie wokalu, szept saksofonu, drobna orkiestracja i... nie mogę się uwolnić od tego cudeńka.




W kąciku improwizowanym znakomity fragment "Creator Of Creation", który pochodzi z płyty "Transmission". Za wszystkim stoi grupa Djinn, czyli połączenie sił muzyków związanych ze szwedzkimi formacjami GOAT i Hills. Artyści proponują nam psychodeliczną i transową podróż przez gatunki oraz style, trochę jazzu, trochę acid-folku i duch przełomu lat 60/70-tych unoszący się nad ich nagraniami.




sobota, 17 kwietnia 2021

HYPNOSONICS - "SOMEONE STOLE MY SHOES: BEYOND THE Q DIVISION SESSIONS" (Modern Harmonic) "Taśmy z przeszłości"

 

    Dość regularnie na rynku muzycznym pojawiają się archiwalia, o istnieniu których mało kto wiedział. Trzymane w tajemnicy oraz w sejfach prywatnych kolekcjonerów albo odnalezione przypadkiem na strychu lub w piwnicy podczas przeprowadzki czy robienia porządków. Kto wie, ile jeszcze cennych nagrań, pochodzących z bliższej lub odrobinę bardziej odległej przeszłości zaskoczy w najbliższym czasie słuchaczy. Prezentowany dzisiaj zestaw być może nie jest specjalnie zaskakujący, ale powinien zainteresować szczególnie fanów grupy Morphine.  

Zaryzykuję twierdzenie, że niemal każdy, kto nieco bardziej interesuje się szeroko pojętą sceną alternatywną, musiał prędzej lub później zetknąć się z tą nazwą. Zespół Morphine powołali do życia gdzieś w okolicach 1990 roku jej późniejszy lider, wokalista i basista Mark Sandman oraz Dana Colley (saksofon barytonowy). Od samego początku, czyli udanego debiutu "Good", trio miało coś, czego inne formacje nieraz bezskutecznie poszukują przez całą karierę - mianowicie charakterystyczny styl, dzięki czemu przyciągali kolejnych  fanów. Muzyka amerykańskiej grupy oddychała i pulsowała niskimi głębokimi tonami, które współtworzyły mięsisty dwunastostrunowy bas, saksofon barytonowy i perkusja. Trudno było pomylić ich unikatowe brzmienie z dokonaniami innych zespołów, które wtedy, w latach 90-tych, funkcjonowały przede wszystkim w oparciu o dźwięki mniej lub bardziej przesterowanych gitar (do wykorzystania elektroniki i programów komputerowych podchodzono jeszcze z pewną taką nieśmiałością). W zdobyciu popularności pomogły lokalne stacje radiowe, głównie studenckie, przeżywające w tamtym okresie swój renesans. Poza tym wiele gwiazd alternatywnego rocka zupełnie niezależnie od siebie, chętnie i zgodnie, przyznawało, że w wolnym czasie słucha piosenek Morphine. I tak początkowo tajemnicza nazwa, powtarzana z ust do ust niczym magiczne zaklęcie, szybko zyskała status kultowej. Swoją pozycję na rynku grupa ugruntowała znakomitym albumem "Cure For Pain", wydanym we wrześniu 1993 roku, w małej niezależnej  wytworni Rykodisc Records. Sukces był zaskakujący i ogromny, kiedy nagle okazało się, że płyta sprzedała się w zawrotnej liczbie, jak na tak skromny label, 300 tysięcy kopii. Nic więc dziwnego, że zespół wyruszył w długą trasę koncertową po USA i Europie.

Tuż przed nagraniem przełomowego krążka, w zespole doszło do zmian kadrowych. Szeregi grupy opuścił Jerome Deupree. Wprawdzie wszedł do studia i całkiem możliwe, że zdołał zarejestrować kilka uderzeń pałkami lub stopą, jednak po kłótni z Markiem Sandmanem zastąpił go Bill Conway.  To charyzmatyczny lider i wokalista, autor większości niekiedy barwnych tekstów, miał w zespole Morphine decydujący głos. To od niego wszystko, co istotne się zaczynało, i na nim kończyło, także funkcjonowanie zespołu, kiedy zmarł w wyniku zawału serca podczas koncertu. Wokół tej symbolicznej poniekąd śmierci do dziś narosło mnóstwo plotek, spekulacji i wątpliwości. Głównie przez to, że pogrążona w smutku rodzina, powołując się na kwestie religijne, nie zezwoliła na wykonanie sekcji zwłok. 

Mark Sandman odszedł w wieku 46 lat, w dniu 3 lipca 1999 roku, podczas koncertu w niewielkiej włoskiej miejscowości. Palestrina położona jest na wzniesieniu, trzydzieści siedem kilometrów od Rzymu, w prowincji Lazio. Ze schodów prowadzących do Palazzo można podziwiać urokliwą panoramę tego miasteczka, z typowymi dla regionu wąskimi uliczkami stromo wspinającym się w górę, to znów łagodnie opadającym ku dolinie. Był upalny sobotni letni wieczór - termometry za oknami wskazywały blisko 35 stopni - kiedy Mark Sandman upadł na deski sceny. Jego gitara basowa wciąż jeszcze grała, gdy podbiegli do niego przyjaciele z zespołu. "Muzyka, którą tworzył, zawsze miała pierwiastek duchowy. W erze post-punka była niczym powiew świeżego powietrza" - powiedział wierny towarzysz Sandmana, saksofonista Dana Colley.




O ile postać wokalisty grupy Morphine (nazwę zaczerpnięto od imienia Morfeusza, boga snów) - Marka Sandmana jest w miarę znana, o tyle fakt, że udzielał się także w innych  zespołach już niekoniecznie. Warto w tym miejscu dodać, że ten niedoszły taksówkarz - ugodzony nożem w klatkę piersiową podczas jednego z kursów i okradziony - ten znakomity basista, samodzielnie przerabiający instrumenty, fotograf amator i autor komiksu "The Twinemen", przewinął się również przez składy takich grup jak: Treat Her Right, Candy Bar, The Pale Brothers, Treat Her Orange i The Hypnosonics. Taśmy z nagraniami tej ostatniej grupy właśnie trafiły do naszych rąk. Trzeba podkreślić, że z formacją The Hypnosonics Mark Sandman był związany do końca swoich dni. Po raz ostatni wystąpił z nimi w 1999 roku, na dwa tygodnie przed wyjazdem do Europy i tragiczną śmiercią. Lider Morphine grał w tym zespole na basie, organach oraz śpiewał. 

Pierwszy zestaw nagrań "Someone Stole My Shoes: Beyond The Q Division Sessions" obejmuje siedem kompozycji i lotem błyskawicy zabiera nas do 1989 roku. Mark Sandman, Jerome Deupree, Tom Halter, Russ Gershon i Mike Rivad spotkali się w bostońskim studio Q Division i zarejestrowali kilka kompozycji. Pierwszy krążek otwiera znakomity "Rub It In", pulsujący dźwiękami klangowanego basu oraz tonami trąbki, w której można odnaleźć odwołania do twórczości Milesa Davisa. W "Livin' With You" uwagę przykuwa sugestywny nastrój i dialog instrumentów dętych. "Insomniac" czy "Somoene Stole My Shoes" mają w sobie coś z klasycznych propozycji Morphine. Cały ten zestaw nagrań jest również i poniekąd zapisem tego, jak kształtowało się późniejsze unikatowe brzmienie kultowego amerykańskiego zespołu. Trochę tutaj alternatywnego rocka, odrobina skocznego funky, jazzu i mnóstwo radości wynikającej ze wspólnego grania. Dwie ostatnie odsłony tego krążka to przeskok w czasie do 1996 roku i radiowe wersje "Rub It In" oraz "Early Man". Druga płyta "Drums Were Beating Fort Apache Studios" zawiera dziewięć utworów, w tym klasyka Morphine "French Fries With Pepper", z saksofonistą Daną Colleyem na pokładzie. W 1996 roku Morphine nagrali płytę "Like Swimming", zbierając się w studio Fort Apache, tym samym, w którym Hypnosonics zarejestrowali koncert dla lokalnej stacji WFNX. Jeśli w tamtych, nie tak znowu odległych latach, nie mieszkałeś w okolicach Bostonu, szanse na usłyszenie Hypnosonics były niewielkie. Warto więc skorzystać z nadarzającej się okazji i zanurzyć się tych kompozycjach.

(nota 7.5/10)

 


W kąciku deserowym przeniesiemy się za naszą wschodnią granicę, gdzie zaglądamy bardzo rzadko, ale właśnie stamtąd, dokładniej mówiąc z Moskwy, pochodzi Kate (pewnie Katarina) Shilonosova, która ukrywa się pod szyldem Kate NV. Jakiś czas temu ukazał się jej debiut fonograficzny zatytułowany "Room For The Moon", skąd pochodzi bardzo udana kompozycja "Not Not Not". 



Nagraniem "X Marks" przypomina o sobie grupa MOAA, utwór promuje niedawno wydany debiutancki album "Euphoric Recall".



Na koniec dzisiejszej odsłony przeniesiemy się do Nowej Zelandii, skąd pochodzi Daniel McBride, ukrywający się pod szyldem Sheep, Dog & Wolf. Na początku kwietnia opublikował on całkiem udany album "Two-Minds", na którym znajdziemy wyborną kompozycję "Deep Crescents", będącą świadectwem jego bogatej wyobraźni muzycznej.




sobota, 10 kwietnia 2021

MF TOMLINSON - "STRANGE TIME" (Bandcamp) "Proste historie"

 

   Parafrazując słowa  Benedykta Chmielowskiego możemy powiedzieć - czasy, jakie są, każdy widzi. I pewnie w ocenie tego, co rozgrywa się za naszymi oknami, jesteśmy wyjątkowo zgodni. Pomimo wysiłków pandemia nie zamierza odpuścić, nasza izolacja w domach trwa. Nie możemy w pełni korzystać z czasu wolnego, rozwijać swoich talentów czy pasji. Wielu artystów zamiast utyskiwać na dni, w których przyszło nam żyć, pozwoliło sobie przelać na papier prywatne refleksje, i potraktować je jako inspiracje do wyrażania się na niwie artystycznej. Jednym z takich twórców jest Michael Tomlinson, który własnym sumptem, korzystając z platformy Bandamp, postanowił podzielić się z nami debiutanckim wydawnictwem.

  Już po wysłuchaniu pierwszego utworu - "Strange Time" - możemy dojść do jedynie słusznego wniosku, że artysta pochodzący z Brisbane, a rezydujący obecnie w Londynie, niebyt długo będzie cieszył się statusem "wolnego strzelca". Chcę przez to powiedzieć, że zdziwiłbym się bardzo, gdyby wydaniem tego materiału nie zainteresowała się wkrótce jakaś niezależna wytwórnia. Poszczególne kompozycje są świetnie zaaranżowane i zrealizowane. Do rejestracji sześciu utworów Tomlinson wykorzystał zacisze domowych pieleszy oraz wnętrza trech studiów nagraniowych - Ariesound Studios, Rainy Studios, Vacant Tv Studios. Pomoc podczas nagrywania tych urokliwych pieśni udzieliło kilkunastu muzyków, którzy zagrali miedzy innymi: na trąbce, klarnecie, wiolonczeli, flecie, flugelhornie, wiolonczeli, gitarze, saksofonie, basie, perkusji. Nad całością albumu "Strange Time" unosi się momentami radosny, w innych fragmentach refleksyjny i nostalgiczny, folkowy i art-rockowy duch z przełomu lat 60/70 -tych. Te folkowe impresje zwykle stanowią punkt wyjścia albo główne motywy, wokół których Australijski twórca rozbudowuje kompozycje. Czuć w nich osobliwą lekkość, a nawet rozmach, momentami wręcz przepych i swobodę w łączeniu ze sobą kolejnych nut, a także wskazywania miejsca dla następnych instrumentów. Pomyślałby kto, że Michael Tomlinson to zaprawiony w boju rockman, stary, nie tylko gitarowy, wyjadacz, z dorobkiem liczącym co najmniej kilkanaście wydawnictw. Tymczasem "Strange Time" to, jak wspomniałem wcześniej, jego autorski debiut. Wcześniej nasz dzisiejszy bohater udzielał się wokalnie oraz grał na gitarze w mało znanej grupie Yves Klein Blue, po której nie pozostał żaden znaczący czy warty uwagi ślad, a po przeprowadzce do Londynu, założył formacje Many Things; jej aktualny status jest mi bliżej nieznany. 

Debiutancki krążek "Strange Time" dźwiękami gitary udanie rozpoczyna tytułowa kompozycja i roztacza wokół słuchacza miękką nasyconą po brzegi przestrzeń kameralnego popu. Wokalista przywołuje frazy, w których, szczególnie w ostatnich miesiącach, pewnie odnajdzie się niemal każdy z nas: "Jestem zamknięty w swoim domu, po prostu przeglądam telefon...". To odwołanie się do osobliwych "covidowych" doświadczeń przewija się w tekstach kolejnych piosenek. Najlepsza, moim zdaniem, odsłona płyty, czyli wypełniony ptasim świergotem, znakomity "Spring", z powracającym motywem, zgrabnie rozpisanym na dźwięki trąbki - dyskretne nawiązanie do twórczości Roberta Wyatta, a jakże - zawiera refleksje dotyczące schyłku ludzkości. Autor zastanawia się, jak będzie wyglądał świat pozbawiony naszej obecności. "To byłoby najszczęśliwsze uczucie, jakiego od dawna doznałem, gdybym dowiedział się, że kiedy nas (ludzi) zabraknie, świat znów będzie należał do siebie". W tym kontekście nie dziwią zbytnio wersy autorskiej wizji, w stylu: "Lwy wzięły w posiadanie Traflagar Square, a delfiny wynurzyły się z Tamizy". Najwyższy czas! Jeśli nie teraz, to kiedy - chciałoby się dodać do marzeń Tomlinsona swoje trzy grosze. Najdłuższą kompozycją jest siedmiominutowa "Them Apples, jej współautorem jest Viljam Nybacka. Tutaj, jak i w poprzedzającej ją "A Long Day", znajdziemy odwołania do Billa Callahana, czy Ryleya Walkera.  Zwracają na siebie uwagę ozdobniki fletu, trąbki, chórek w osobach Connie Chatwin i Ann Kody, rozpoczynający "Them Apples, a potem skok, zanurzenie i kąpiel w melodyce lat 70-tych, świetnie poprowadzona muzyczna narracja, zmiany rytmu, gitarowa solówka, skojarzenie z płytami grup Caravan czy chociażby Yes itp. "Baby's Been Gone" to leniwie snująca się ballada, okraszona tonami wiolonczeli. Jedyne zastrzeżenia mam do utworu "Thursday, 8 pm", który kończy debiutanckie dzieło Australijczyka, i który zwyczajnie nie przypadł mi do gustu. W gruncie rzeczy to banalny temat - wymuszona dawka optymizmu, tytuł nawiązuje do podziękowań pod adresem personelu medycznego -  i niewiele można było z tymi pospolitymi nutami zrobić. "W zasadzie zajmuje się istotnymi, jak i błahymi rzeczami, które przewijają się przez nasze zwykłe i codzienne doświadczenia" - powiedział  w jednym z wywiadów Michael Tomlinson. Podkreślił również zaangażowanie i wkład w rozwój płyty zaprzyjaźnionych muzyków, którzy pochodzą z różnych zakątków globu: Turcja, Japonia, Finlandia, Nowa Zelandia, Wyspy Brytyjskie. Bez nich z pewnością nie byłoby tego wydawnictwa. To właśnie ich autor krążka "Strange Time" ukrył pod szyldem "MF", mówiąc o nich: "Most Talented Motherfuckers".

(nota 7.5/10)

 



Muszę przyznać, że piosenka "Spring" MF Tomlinsona jest jedną z moich ulubionych i najczęściej odtwarzanych w ostatnich dniach. Drugą bez wątpienia jest wyjątkowej urody pieśń "Perfect Sun", w wykonaniu Under Violet. Ten wyborny utwór pochodzi z niedawno opublikowanej płyty "Threes".




W kąciku improwizowanym wystąpi Whatido Archive Group, w kompozycji "Ethiopian Airlines", którą można znaleźć na świeżutkiej płycie "The Black Stone Affair". Krótko mówiąc swobodny lot w przestrzeni afrobeatu.




sobota, 3 kwietnia 2021

VA - "BILSS & ACHES & BLUES: 40 YEARS OF 4AD" (4AD) "Przeszłość odległa i bliska"

 

     Skoro przed nami świąteczny czas, to wypada świętować, chociażby z płytą 4AD, wydaną z okazji 40-lecia obecności tej niegdyś kultowej oficyny na rynku. Nie wiem, jak to wyglądało w innych krajach, ale w naszej umiłowanej ojczyźnie ów "kultowy status" zawdzięcza ona głównie audycjom redaktora Piotra Kaczkowskiego czy Tomka Beksińskiego, którzy przed laty, w minionej epoce, promowali płyty zespołów związanych z brytyjską wytwórnią, i którym, również z tego powodu, wypada podziękować oraz nisko się pokłonić. Jak powszechnie wiadomo, każdy kij ma dwa końce. Nie dziwią więc aż tak bardzo pojedyncze sceptyczne głosy dziennikarzy, szczególnie jednego, który wsławił się głównie tym, że przez lata (i pewnie do dziś), utrzymywał, iż wspomniani wcześniej redaktorzy serwując na radiowej antenie takie, a nie inne płyty, wypaczyli gust całemu pokoleniu Polaków. 

Z wypaczonym gustem lub bez niego, trzeba podkreślić, że Ivo Watts-Russell miał dobry słuch i niezłą rękę do zespołów i do odkrywania talentów, a tym samym do wytyczania nowych szlaków. Dlatego w 1979 roku wraz z Peterem Kentem powołali do życia wytwórnię o nazwie Axis Records. Była to odnoga Beggars Banquet, gdzie swoje pierwsze kroki miały stawiać młode formacje. Gdyby któraś z nich odniosła większy sukces, prawa do wydawania ich płyt przejęłaby Beggars Banquet. W 1981 roku Peter Kent sprzedał swoje udziały w firmie Watts-Russellowi, zaś label Axis Records musiał  w międzyczasie zmienić nazwę, ze względu na to, że na rynku istniała już wytwórnia o takim szyldzie. Nazwa "4AD" powstała od ulotki promującej nową muzyczną markę - 1980 FORWARD, 1980 FWD, 1980 4AD, aż w końcu 4AD. Ivo Watts-Russellowi od samego początku zależało na rozpoznawalnej szacie graficznej. Stąd też zatrudnił projektanta Vaughana Olivera oraz fotografa Nigela Griersona. Okres świetności wytwórni przypadł na lata 80/90-te. To wtedy podwaliny pod nowe gatunki położyli: Dead Can Dance, Cocteau Twins, Bauhaus, The Birthday Party, This Mortal Coil, Pixies, Throwing Muses, The Wolfgang Press itd. Korzystając z rosnącej fali popularności Ivo Watts-Russell otworzył w Los Angeles filię i podpisał kontrakty płytowe między innymi z : The Breeders, Red House Painters czy moim ulubionym His Name Is Alive. W 1998 roku, będąc u progu nowego milenium, Watts-Russell, sprzedał oficynę 4AD z powrotem do Beggars Banquet Group. W 2007 roku szefem wytwórni został Simon Halliday (przeszedł z Warp'a), mając w swoich szeregach takie gwiazdy alternatywnego grania jak: Bon Iver, The National, St. Vincent, Blonde Red Head, Deerhunet czy Beirut. "Im jestem starszy, tym bardziej szanuję przeszłość" - oświadczył Halliday w jednym z wywiadów.



Nie ulega wątpliwości, że jest co świętować. Dorobek zespołów związanych z brytyjską oficyną jest tak ogromny, że praktycznie co tydzień mogłyby ukazywać się podobne wydawnictwa. Warto w tym momencie dodać - gdyż można dostrzec tu i ówdzie pewne niezrozumienie tematu wśród niektórych zachodnich dziennikarzy - że nie jest to kolejny zestaw w stylu "Największe przeboje". Tych ostatnich, swoją drogą, nie brakowało. I każdy z nas, słysząc nazwę "4AD", bez trudu zestawiłby swoją 20-tkę czy 50-tkę ulubionych nagrań. 

Pomysł na krążek "Bills & Aches & Blues: 40 Years of 4AD" był taki, żeby zespoły, które obecnie mają podpisane kontrakty z wytwórnią 4AD, wybrały jeden utwór wydany w tej oficynie w przeszłości, i wykonały go na swój charakterystyczny sposób. Na warsztat wzięto piosenki takich zespołów i artystów jak: Pixies, The Birthday Party, Deerhunter, His Name Is Alive, Air Miami, The Breeders, Grimes, Piano Magic, Colourbox, Lush, Tima Buckleya, Bon Iver, Blonde Red Head. Cały zestaw liczy w sumie osiemnaście utworów. Rozumiem, że władze oficyny w żaden sposób nie chciały wywierać presji czy ograniczać poszczególnych muzyków w kwestii wyboru piosenki, ale kiedy jeden wykonawca zdecydował się zrobić cover jakiegoś zespołu, aż się prosiło, żeby sięgnąć do twórczości innej grupy. A tak mamy po kilka coverów The Breeders, Pixies, Grimes czy Deerhunter.

Można jednak było, z subtelnością godną "wyrafinowanego brzmienia", zasugerować wybranie piosenek, dajmy na to, nieco mniej znanych formacji. Tak, jak zrobiła to Maria Somerville, wykonując cover utworu "Seabird" zespołu Air Miami. Kto z Was, drodzy czytelnicy, pamięta grupę Air Miami? Otóż to! Działali w połowie lat 90-tych, nagrali kilka epek i album długogrający "Me.Me.Me" (1995), skąd pochodzi urokliwa piosenka "Seabird". Najstarsza kompozycja na jubileuszowej płycie 4AD pochodzi z 1981 roku; to US Girls grający cover "Junkyard", z repertuaru The Birthday Party. Uwagę słuchacza przykuwa wdzięk, lekkość i całkiem zgrabna aranżacja tych czterdziestoletnich nut. Najmłodszy utwór w tym zestawie to cover Grimes - "Genesis", w wykonaniu Spencera. 

Album bardzo udanie otwiera Tkaya Maidza - zaśpiewała flagowy przebój Pixies, "Where Is My Mind" - czyli Takudzwa Victoria Rosa, urodzona w 1995 roku, w Zimbabwe. Przypominam metrykę tej artystki nie dlatego, że jestem złośliwy, ale, żeby uprzytomnić Wam prosty fakt, że dla wielu wykonawców skupionych wokół wydawnictwa "Bills & Aches & Blues...", piosenki Lush, Colourbox czy nieodżałowanego Tima Buckleya, to zamierzchła przeszłość. Postać tego ostatniego została bardzo udanie przywołana przez SOHN, czyli Chritsophera Michaela Taylora, który wykonał najpiękniejszą pieśń artysty - "Song To The Siren". Ta znakomita kompozycja niemal od zawsze kojarzy mi się z przestrzenią zarezerwowaną dla wytwórni 4AD. Ilekroć ją słyszę - a wbrew pozorom wracam do niej bardzo rzadko, traktując ją jako "małe dzieło sztuki" - tylekroć świat wokół mnie na moment zawiesza swoje istnienie. Ta niezwykle poruszająca pieśń doczekała się wielu lepszych i nieco gorszych wykonań. Trzeba przyznać, że SOHN zrobił wiele, żeby, z jednej strony zachować głębie nastroju oryginału, a z drugiej nadać mu indywidualny charakter.



  Becky And The Birds -  czyli blondynka z niebieskimi oczami, szwedzka wokalistka również urodzona w połowie lat 90-tych, Thea Gustaffsson - spróbowała zmierzyć się z klasykiem Bon Ivera - "The Wolves (Act 1 And Act 2)", i wyszła z tej próby zwycięsko. Pianista z Brooklynu, David Moore, ukrywający się pod szyldem Bing And Ruth, zaproponował wersję na fortepian utworu "Gigantic" (Pixies). Znakomicie brzmi Jenny Hval, w przeboju "Sunbathing", mocno dziś już zakurzonej grupy Lush. Eteryczna, z podwojonymi wokalizami, bez wątpienie to wyróżniająca się kompozycja na całym albumie. Efterklang spróbował, w typowym dla siebie i rozpoznawalnym stylu, odczytać piosenkę "Postal" grupy Piano Magic. Solowy projekt wokalistki Daughter - Eleny Tonry, czyli Ex:Re, przedstawił jeden z moich ulubionych utworów Blonde Red Head - "Misery Is A Butterfly".

Nazwę dla płyty "Bills & Aches & Blues..." zaczerpnięto od pierwotnej wersji frazy tekstu Elizabeth Fraser, która miała rozbrzmiewać w utworze "Cherry-Coloured-Funk", grupy Cocteau Twins. Ostatecznie wokalistka zmieniła ową linijką tekstu na: "Beetles And Eggs, And Blues And Pour...". Żadnego utworu Cocteau Twins na tej składance nie znajdziemy. Znajdziemy za to Helado Negro, który przypomniał kompozycję "Futurism" (Deerhunter), czy The Breeders, w piosence "The Dirt Easters" mojego ulubionego niegdyś His Name Is Alive.

Trudno nie odnieść wrażenia, że wiele z tych niekiedy zapomnianych już kompozycji otrzymało dzięki uprzejmości młodych  artystów nowe życie. "Po raz pierwszy usłyszałem "The Moon Is Blue" - Colourbox, gdy przesłał nam go klawiszowiec, Gerrit Welmers - powiedział wokalista Future Islands, Sam Herring i dodał - "Od razu spodobał mi się tak, że zacząłem się zastanawiać, dlaczego, do cholery, nie słyszałem tego wcześniej".

(nota 7.5-8/10)




W kąciku deserowym wystąpi Nicholas Krgovich, który nagraniem "Plants" zapowiada nadejście nowej płyty. Album "This Spring: Song By Veda Hille" ukaże się 21 maja. Na łamach tego bloga prezentowałem niedawno jego poprzednią płytę "Philadelphia", nagraną wraz z Josephem Shabasonem i Chrisem Harrisem. Miejmy nadzieję, że najnowsze wydawnictwo będzie równie udane.