niedziela, 28 stycznia 2018

THE THING WITH FIVE EYES - "NOIRABESQUE" (Svart Lava Records) "Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu..."





Wreszcie przyszedł czas na prezentacje albumu, który ukazał się w 2018 roku. W ciągu ostatnich dni przesłuchałem kilkanaście tegorocznych płyt. Wiele z nich mnie rozczarowało, inne prezentowały zaledwie przeciętny poziom. Chociażby ostatnie wydawnictwo Bobo Stenson Trio - "Contra La Indecision", które okropnie mnie wynudziło. Zdaje się, że szwedzki pianista uznał, że jego gra oraz kompozycje osiągnęły zadowalający poziom, więc wystarczy, że zachowa status quo. Słuchając tego albumu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że większość tych kompozycji gdzieś już wcześniej słyszałem, i to w znacznie lepszym wydaniu. Te same pomysły, ten sam zakurzony i nieco pompatyczny styl, realizowany w systemie "kopiuj-wklej". Z kolei płyta Tune-Yards - "I Can Feel You..." brzmi tak, jakby twórcy sami nie byli do końca pewni, co mają grać, jak to powinno brzmieć - oprócz tego, że głośno i natarczywie - a nade wszystko, jakby z każdą odsłoną krążka starali się wprowadzić słuchacza w stan nieprzyjemnej konfuzji, czy nerwowego rozedrgania... tak, żeby zastygł z pytaniem na spierzchniętych wargach: "O co w tym wszystkim chodzi?".
 Mats Gustafsson i jego załoga skupiona wokół szyldu Fire!, tym razem nie zaskoczyli niczym świeżym i oryginalny. Pomimo wysiłków saksofonisty, który dwoi się i troi, ich ostatnie wydawnictwo - "The Hands" - jest, jak dla mnie, tylko przyzwoite. Wyparował gdzieś ten radosny flow, magiczna energia, która przewijała się przez krążek "Exit!"(2013).

Dlatego też na dzisiejsze spotkanie wybrałem album, który będzie czymś na kształt "złotego środka". Jego zawartość nie będzie zanadto wybiegała w muzyczną przyszłość, majaczącą gdzieś na bladym horyzoncie, ale również przy tej okazji obejdzie się bez nadmiernego spoglądania wstecz, żeby przypadkiem nie potknąć się o własne stopy.

Dark Jazz to wciąż niezbyt popularny gatunek, nie tylko w naszym kraju. Jak można wyczytać z prasy muzycznej, dark czy doom jazz to muzyka dla tych, którzy nie lubią jazzu. Grupy takie jak: Dale Cooper Quartet And The Dictaphones, The Kilimanjaro Dark Jazz Ensemble, Bohren and The Club of Gore, Somewhere off Jazz Street, Heroin and Your Veins, The Mount Fuji Doomjazz Corporation, itd., znane są jedynie w wąskich kręgach tropicieli nietuzinkowych dźwięków.  Muzycy wyżej wymienionych formacji jako swoje inspiracje wymieniają dokonania Angelo Badalamentiego ("Twin Peaks"), czy Milesa Davisa, z okresu ścieżki dźwiękowej do filmu "Windą na szafot" (reż. Luis Malle). Ważniejsze od jazzowych improwizacji są dla nich stworzenie specyficznego nastroju, mrocznego klimatu, oddanie atmosfery tajemniczości lub grozy. W wywiadach wielokrotnie podkreślają, że tworzą ścieżkę dźwiękową dla nieistniejącego filmu.
Oto urzekający fragment, ze wspaniałej płyty "Metamanoir"(2011), grupy Dale Cooper Quartet And The Dictaphones.









   Również dzisiejszy bohater - Jason Kohnen - zaczynał od tworzenia takich właśnie ścieżek dźwiękowych (inspiracją były dla niego filmy grozy, noir, obrazy z lat 50, 60-tych, ubiegłego wieku,  "Metropolis"(1927), "Nosferatu" (1922), itp.).  Holenderski twórca, znany także pod pseudonimem "Bongo -Ra" lub "Pagan Bacchus", przed laty współtworzył formacje The Kilimanjaro Dark Jazz Ensemble. Później powołał do życia projekt poboczny, czyli The Mount Fuji Doomjazz Corporation, z którym nagrał cztery albumy. Ten były DJ, mający na koncie współprace z wieloma artystami, obecnie funkcjonuje pod nazwą THE THING WITH FIVE EYES. Do pracy nad swoją pierwszą długogrającą płytą -  wcześniej pod tym szyldem wydał epkę "Glory"(2014) - zaprosił wokalistkę Leilę Bounous, i trębacza Izzy Op De Beeka.

   Dla Jasona Kohnena bliska jest idea muzyki jako dźwiękowej podróży, bez podziału na gatunki czy style. I właśnie w taką podróż holenderski twórca zabiera słuchacza na albumie "Noirabesque". Tym razem muzycy skupieni wokół nazwy The Thing With Five Eyes, tworząc debiutancki krążek, wyszli poza ramy gatunkowe dark jazz. Szukając inspiracji, umiejętnie wpletli do swojej twórczości elementy innych stylistyk - dark ambient, szeroko pojęta elektronika, trip hop, world music. Duża w tym zasługa wokalistki Leili Bounous, która do mrocznych kompozycji Kohnena wprowadziła etniczny pierwiastek. Bounous, jak wiele Francuzek, posiada algierskie korzenie, a jej charakterystyczny zaśpiew przywołuje skojarzenia słuchacza z kulturą Afryki Płn., czy Bliskiego Wschodu. Z kolei w utworze "Zigurhat" pojawiają się element jazzowej improwizacji oraz wyraźne nawiązania do motywów muzyki klezmerskiej. Tytuł albumu "Noirabesque" wskazuje zarówno na mrok, jak i ornament roślinny, wywodzący się ze sztuki starożytnej Grecji oraz Rzymu. Stanowi również całkiem zgrabną metaforę dla nastroju i stylu całej płyty. I tak oto dark jazz znów wyszedł pora granice własnego terytorium.

(nota 7.5/10)

niedziela, 21 stycznia 2018

MATT MEHLAN "THE MEHLANS" (Shinkoyo) "Życie poza szkieletem"



  I tak oto nasze styczniowe spotkania schodzą nam reminiscencjach z końca ubiegłego roku. Dziś kolejny album, który ukazał się w tym okresie, a którego pojawienie się zwyczajnie przegapiłem. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że prasa i portale muzyczne również nie zareagowały na premierę tego wydawnictwa. Być może było to spowodowane tym, że twórca tej płyty nie dba specjalnie o właściwą promocję. Znając jego podejście, pewnie wychodzi z założenia, że to odbiorca powinien wykazać odrobinę inicjatywy, i sprawdzić, co nowego ma do zaproponowania jego ulubiony artysta. Wiadomo, tłumaczy się winny, bo jakoś wytłumaczyć trzeba. A o kim mowa? - słusznie zapytacie, przerywając ten zbyt długi wstęp.

Matt Mehlan bodajże dwa miesiące temu wydał w zaprzyjaźnionej oficynie - Shinkoyo - solowy album zatytułowany: "The Mehlans". Nie są to pierwsze kroki amerykańskiego twórcy na solowej niwie. Myślę również, że czytelnikom mojego bloga nie trzeba bliżej przedstawiać sylwetki tego artysty, bowiem poświęciłem mu jeden wpis jakiś czas temu. Link poniżej.
 2016/06/skeletons






 
  Matt Mehlan to kompozytor, autor tekstów, multiinstrumentalista, oraz lider jednej z moich ulubionych formacji - Skeletons. Mówiąc "ulubiony" mam tu na myśli trzy płyty: "Money", "People" oraz "Lucas", które oczywiście bardzo gorąco polecam wszystkim tym, którzy do tej pory z nimi się nie zetknęli.






Trzeba przyznać, że solowe dokonania Mehlana nie odbiegają od tego, co robi w macierzystym zespole. Choć jak sam podkreśla, zdecydowanie woli pracę w grupie, spotkania z innymi ludźmi oraz ich wrażliwościami. Amerykański twórca ceni sobie współpracę z innymi artystami, ze względu na wzajemne interakcje, które bywają ożywcze oraz inspirujące, szczególnie na poziomie improwizacji. W podobny sposób Mehlan traktuje nowe miejsca, nowe instrumenty, które w jego wyjątkowo sprawnych dłoniach często zyskują nowe życie (za nic w świecie lider Skeletons nie pozbyłby się trzech ulubionych instrumentów: klawiszy Rhodesa, saksofonu oraz gitary). Wszystko może posłużyć jako inspiracja. Stąd Mehlan, w trakcie pracy nad solowym albumem, przeniósł się z Nowego Yorku do rodzinnego Chicago. Wiele z tych kompozycji, które znalazły się na płycie "The Mehlans", powstały właśnie w zaciszu rodzinnego domu. Można powiedzieć, że najnowsze  "piosenki" stanowią twórcze rozwinięcie koncepcji "powrotu do korzeni".

Mehlan podkreśla, jak bliska jego postawie życiowej jest "idea bezczynności". Nie robię czegoś, bo muszę, ponieważ gonią mnie terminy, a telefon od szefa nie przestaje dzwonić, lub dlatego, że determinują mnie inne czynniki. Tworzenie bez konkretnego celu, bez wyraźnego powodu - oto credo działalności artystycznej Mehlana. Z tym specyficznym podejściem do procesu twórczego wiąże się również celowa niedbałość, zamierzone niechlujstwo na etapie produkcji i rejestracji nagrania. "Doskonałość jest fałszywa" - twierdzi amerykański artysta. Dlatego w świecie, zarówno Skeletons, jak i "The Mehlans", mile widziane są wszelkie niedociągnięcia, odejścia od utartych ścieżek, potknięcia czy braki. Z pewnością inspirujące dla Matta Mehlana było również spotkanie z muzykami Konono no.1 oraz Kasai Allstars, z którymi miał okazję wspólnie zagrać, tuż przed nagraniem solowego krążka.

Album "The Mehlans" stanowi rozwinięcie wyżej przeze mnie wymienionych koncepcji. Matt Mehlan to bardzo inteligenty artysta, który wciąż poszukuje zarówno nowych bodźców (sporo czyta, również prace teoretyków socjologii, czy filozofii kultury), jak i nowych ludzi oraz środków wyrazu. Eklektyzm, gatunkowe pogranicze, polirytmia (arytmia), zestawianie ze sobą nieoczywistych brzmień,  odległych stylistyk, wolność skojarzeń, swoboda kreacji, subtelne przejścia od chaosu do harmonii, bogactwo ozdób i lekkość improwizacji, otwarcie na nowe konteksty - to kluczowe punkty na artystycznej mapie Mehlana.
Nowa płyta zawiera 11 nagrań, pośród nich są również takie, które czasem trwania nie przekraczają 2 minut. ("Taxi Driver", "Happy Birthday", "At the Park", "Humble Beign"). Przypominają one szkice, wprawki, pomysły, który może wymagałyby dalszego rozwinięcia. Jednak znając podejście Matta Mehlana właśnie takie miały być, minuta i czterdzieści siedem sekund, i ani sekundy dłużej. Zdecydowanie wolę te dłuższe wypowiedzi lidera Skeletons - "Brooklyn Girls", "Deja Vu", "Are You That Somebody", "Insomnia". To właśnie te sześcio, czy ośmiominutowe kompozycje dobrze pokazują kunszt oraz umiejętności amerykańskiego artysty. Płyta "The Mehlans" zdecydowanie dla fanów twórczości Matta M., niż dla kogoś, kto dopiero rozpoczyna swoją przygodę ze światem Skeletons.
Ps. Dobre informacje są takie, że dobiegają końca prace nad nowym projektem Matta Mehlana i jego przyjaciół, zespół przyjął roboczą nazwę Facelessness, album będzie się nazywał "Unlikehoods of Long Song", i ma się ukazać na początku tego roku.

(nota 7/10)




wtorek, 16 stycznia 2018

BILLOW - "MAPS" (Bandcamp) "Artyści z Czech... w warszawskiej szafie..."





   A w "muzycznym świecie kk", w oczekiwaniu na atrakcyjne nowości 2018, kolejna reminiscencja z końca roku 2017. Jakoś tak się złożyło, tak się czasem składa, że na moim blogu nie gościł do tej pory zespół z Czech. Najwyższa pora nadrobić to niedopatrzenie. Zespół Billow funkcjonuje już od pewnego czasu na alternatywnej scenie. Ich działalność można podzielić na dwa okresy. Pierwszy z nich, nie udokumentowany żadnym oficjalnym wydawnictwem płytowym, zakończył się rozpadem grupy. Czy też, jak pokazał upływ czasu, zawieszeniem jej działalności. Po rozstaniu z połową dawnej formacji Lenka Slovakova i Jakub Zboril założyli duet - Strangers in the City, pod szyldem którego wydali album "South (2014). Natomiast dawny gitarzysta Billow, Wojciech Vesely, próbował realizować się twórczo na solowej niwie, jako Vaclav J.  Być może muzycy potrzebowali nieco więcej czasu, albo musieli odrobinę za sobą zatęsknić, spoglądając czujnym okiem, co aktualnie robią byli koledzy z zespołu. Do ponownego ich spotkania doszło w Pradze, gdzie dawni członkowie Billow podjęli decyzję o reaktywacji grupy.

Na ich debiutanckiej płycie, wydanej dwa miesiące temu, znajduje się kilka przerobionych  utworów, z tego pierwszego okresu działalności grupy. Chociażby singiel promujący nowe wydawnictwo "Long Drive". Gatunkowo mamy tu do czynienia z dream-popem, avant-popem, lo-fi. Bazę dla wielu kompozycji stanowią dźwięki gitar, czy to elektrycznych, czy to akustycznych, na malowniczym tle których rozbrzmiewa łagodny głos Lenki Slovakovej. Na całe szczęście wokalizy są języku angielskim, co w moim przypadku znacznie ułatwia odbiór. Na albumie dominuje spokojny senny nastrój, choć zdarzają się nieco bardziej dynamiczne utwory. W odróżnieniu od kompozycji duetu Strangers in the City, utwory Billow trwają dłużej niż minuta, czy niespełna dwie minuty. Poza tym są znacznie lepiej zaaranżowane i zarejestrowane. Zniknęła nieznośna na dłuższą metę maniera specyficznego zniekształcania wokalizy. Choć element celowej niedbałości o jakość nagrania wciąż przewija się przez poszczególne piosenki. Ponoć jeden z utworów powstał w ... szafie, w warszawskim mieszkaniu, którego nad wyraz przedsiębiorczy urzędnicy ratusza nie zdążyli sprzedać. Debiutancki krążek "Maps" zawiera dziewięć całkiem zgrabnych piosenek, które powinny przypaść do gustu fanom takich formacji jak Memory House, Blouse, czy Teen Daze.
(nota 6-7/10)


  


wtorek, 9 stycznia 2018

WOODEN ARMS - "TRICK OF THE LIGHT" (Fierce Panda Records / Bandcamp) "Dwadzieścia tysięcy ulic..."




  Któż z nas nie lubi dobrych początków. Chociaż przywołując myśl nieco zapomnianego już klasyka, nie ważne, jak ktoś zaczyna, ale w jaki sposób kończy. Podczas kreślenia tych słów towarzyszy mi nadzieja, że koniec dzisiejszego wpisu będzie równie atrakcyjny, jak jego początek. Muszę przyznać, że piosenka, która chodzi za mną od dłuższego czasu, kompletnie mnie oczarowała. Z pozoru to niby nic wielkiego - ot, kilka prostych nut na głos i gitarę, całkiem zgrabnie ze sobą połączonych. Tyle, że w moim przypadku są to te właściwe nuty. Mogę kolokwialnie powiedzieć, że ten magiczny kawałek robi mi dzień (a nawet dni). Całkiem możliwe, że i niektórym z Was przypadnie do gustu. Piosenka szwedzkiej grupy HATER - "You Tried" pochodzi z debiutanckiej płyty o tym samym tytule, wydanej przez wytwórnie PNKSLM Recordings.








Ciekawe bywają losy niektórych wydawnictw płytowych. Czasem tak się po prostu dzieje, że w dniu premiery płyty, nikt albo prawie nikt, nie zauważa jej pojawienia się na rynku. Próżno też szukać jej recenzji w prasie muzycznej, czy wywiadów z artystami, zwykle dumnymi ze swojego ostatniego dzieła. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy artysta nie ma podpisanego kontraktu, a sam jakoś nie potrafi zadbać o odpowiednią promocję. Potem mija miesiąc albo dwa długie miesiące, niekiedy przemknie niepostrzeżenie kilkanaście tygodni, aż tu nagle pewien dziennikarz - znudzony przeciągającym się oczekiwaniem na pojawienie się nowych wydawnictw - odkrywa dla siebie, czasem dla wąskiego kręgu odbiorców, ten przegapiony lub pominięty album. Odnoszę wrażenie, że podobnie było w przypadku ostatniej płyty Wooden Arms - "Trick of the Light".

  "Trick of The Light" to trzecie wydawnictwo tej wciąż mało znanej formacji. W 2013 roku ukazała się epka "Wooden Arms", a rok później krążek "Tide". Członkowie grupy Wooden Arms rezydują w Londynie, zawodowo zajmują się nauczaniem muzyki i gry na instrumentach. W twórczości tego zespołu słychać klasyczne podejście do kompozycji, poszukiwanie harmonii i balansu, ważna jest dla nich cisza i wybrzmiewanie dźwięku. W ich muzyce, niczym w barwnym kobiercu, przeplatają się nitki różnych gatunków - chamber-pop, folk, indie-folk. Nie ulega wątpliwości, że Wooden Arms mają własny język, który systematycznie rozwijają i ubogacają. W moim odczuciu wypełniają stylistyczną niszę, lokując się ze swoją twórczością gdzieś pomiędzy dokonaniami takich grup i artystów jak: Other Lives, Yann Tiersen, Efterklang.

W klimat ich najnowszego albumu całkiem nieźle wprowadza utwór "Trick of The Light", który rozpoczyna krążek. Wątki fortepianu, skrzypiec oraz perkusji kreślą malownicze tło dla urokliwego głosu Alexa Carsona. Kompozycja z każdą upływającą sekundą nabiera kolorów i kształtów, zaś w finale dopełnia ją gustowne solo trąbki (Jeff Smith). Już po tym wstępie dobrze widać, że Alex Carson i jego przyjaciele w aranżacjach potrafią wykorzystać pełną paletę instrumentów. Dźwięki na płycie "Trick of The Light" płyną łagodnymi falami, swobodnie opadając, to znów wznosząc się w momentach kulminacyjnych albumu.
Utwór "Burial", który pełnił rolę czegoś na kształt singla promocyjnego, zainspirowany został prozą Edgara Allana Poe. Zarówno ta kompozycja, jak i kolejne, dobrze pokazują, jak ważną rolę w muzyce Wooden Arms odgrywają skrzypce. Tradycyjnie kojarzone z przestrzenią zarezerwowaną dla szeroko rozumianego folku, często używane jako rzewny lub pompatyczny ornament. Wiele zespołów, nie tylko rockowych, w swojej manii odcinania kuponów od udanej przeszłości (będącej czymś w rodzaju remedium na aktualną i pogłębiająca się twórczą indolencje), dochodzi do punktu, w którym nagrywa stare wytarte szlagiery, z pomocą kwartetu smyczkowego lub orkiestry symfonicznej. Ach, cóż na to poradzić - wszystkie chwyty są dozwolone, żeby przetrwać na rynku muzycznym. Tymczasem Alex Carson potrafi znaleźć dla skrzypiec (Jessica Digins) oraz wiolonczeli (Fynn Titford-Mock) również inne, nie tylko oczywiste, konteksty. I także na tym polega, zarówno siła, jak i oryginalność grupy Wooden Arms. Na warstwę liryczną albumu, jak to często bywa, składają się trudne doświadczenia życiowe Alexa Carsona, które stanowią bazę dla wielu jego tekstów. "Sometimes I sink, little by little, without pain, no nor ability to think. And with the dull lethargic consciousness of life, And the presence of black wings furled around my bed at night" ("Burial").

(nota 7/10)









środa, 3 stycznia 2018

THE COMET IS COMING - "DEATH TO THE PLANET" (The Leaf Label) "Jazz dla tańczących inaczej"



Właściwie całkiem niedawno złapałem się na tym, że jeszcze nie zdążyłem pożegnać się z szanownymi Czytelnikami w starym roku, gdy całkiem niepostrzeżenie nastał nowy 2018 rok. Nadrabiam więc zaległości, i z tego miejsca życzę wszystkim dużo dobrego, nie tylko w sferze wydawnictw płytowych. I niech się spełni!!
Wszystkie znaki na ziemi i niebie mówią, że powinienem dokonać podsumowania tego, co ukazało się w 2017 roku. Jednak myślę, że stali czytelnicy dobrze wiedzą, które albumy zrobiły na mnie większe, a które nieco mniejsze wrażenie. Nie chciałbym szczególnie wyróżnić jakiegoś krążka, bowiem było kilka, do których wracałem najczęściej, i które traktowałem na równi. Czołówka wyglądałaby następująco ( kolejność przypadkowa):

THROTTLE ELEVATOR MUSIC - "RETROSPECTIVE"
YURI HONING ACOUSTIC QUARTET - "GOLDBRUN"
 RAIN SULTANOV - "INSPIRED BY NATURE" 
JACASZEK - "KWIATY"
SLOWDIVE - "SLOWDIVE"













Dzisiejszy wpis dotyczy płyty, która ujrzała światło dzienne w 2017 roku. Całkiem możliwe, że jeszcze tydzień, może dwa, przyjdzie nam poczekać na nowe intrygujące wydawnictwa oznaczone stemplem 2018.

  Na początku to był duet o nazwie Soccer 96, w którego skład wchodzili Dan Leavers (instrumenty klawiszowe) i Maxwell Hallett (perkusja). Dopiero po jakimś czasie dołączył do nich Shabaka Hutchings, który wniósł wraz sobą oryginale brzmienie saksofonu, dzięki czemu muzyka angielskiej formacji zyskała nowy wymiar. Na potrzeby grupy artyści przyjęli specyficzne pseudonimy: Danalogue The Conquerer, Betamax Killer oraz King Shabaka Htuchings  - ten ostatni pseudonim miał być wyrazem hołdu dla nubijskiego władcy Dolnego Egiptu.
 Po zapoznaniu się z Shabaką Hutchingsem, muzycy wynajęli studio Total Refreshment Center, gdzie nagrywali niczym w transie. Całość zmiksowali - materiału muzycznego było ponoć aż na dwie płyty - i wysłali do wytwórni The Leaf Label. W ten sposób rozpoczęła się ich muzyczna przygoda.
Na ich koncie fonograficznym są  do tej pory dwie epki ( wśród nich ta, która ukazała się w tym roku) oraz album długogrający zatytułowany "Channel The Spirit" (2016). To właśnie ta płyta otrzymała nominację do prestiżowej nagrody Mercury Prize.
Domeną The Comet Is Coming jest estetyczne pogranicze. Członkowie grupy z upodobaniem przekraczają granice poszczególnych gatunków, łącząc ze sobą jazz (spiritual jazz), funk, afrobeat, z elementami psychodelicznego rocka. Dziennikarz The Quietus napisał o nich, że są spadkobiercami kosmicznego jazzu Sun Ra. Artystom skupionym wokół tego zespołu nie są również obce dokonania Steve'a Reicha, Terry'ego Rileya, Moondoga, Pharoah Sandersa, Alice Coltrane, fascynują się także balijską muzyką taneczną z lat 70-tych. I wszystkie te wymienione przez mnie powyżej tropy stylistyczne słychać w ich dokonaniach.
Dan Leavers w jednym z wywiadów powiedział, że muzyka The Comet is Coming to ścieżka dźwiękowa do apokalipsy - "intensywność ostatniej godziny, ekstatyczny rytm (...), dramat syntezatorów i wołanie ludzkich emocji przez melodie saksofonu. I taniec...".
Wyznaczając mapę pojęć, które przybliżają muzyczne dokonania grupy, ale również niejako definiują całą estetyczną otoczkę sukcesywnie tworzoną przez załogę Kinga Shabaki, należałoby wymienić takie określenia jak: apokalipsa, reinkarnacja, zagłada, objawienie, wizja, czas, przestrzeń, rytuał, trans, itd. W przypadku ostatniej epki zespołu "Death to the Planet" (2017), śmierć nie oznacza definitywnego końca, ale nowe otwarcie, przejście na innym poziom, odrodzenie, przeistoczenie. Jak możemy przeczytać na stronie wytwórni The Leaf Label, najnowsza epka The Comet is Coming sygnalizuje koniec życia jakie znamy, i jednocześnie zwiastuje nadejście nowej ery. Czyli... jak znalazł na rozpoczęcia nowego roku.
 W odróżnieniu od albumu Ex Eye  - "Ex Eye" recenzowanego na łamach tego bloga, nie ma na krążku "Death to the Planet" atmosfery smutku, przygnębienia, potęgującego się z każdą chwilą dramatu. Po transowym otwarciu - "Start Running", przez "Final Eclipse" i "March of the Rising Sun" muzyka zyskuje coraz bardziej taneczny charakter. Frazy saksofonu są tutaj krótkie, jak oddechy pośpiesznie łapane w szybkim tańcu. Dźwięki grane przez Shabakę Hutchingsa w tej części płyty nie są zbyt wyrafinowane. Jednak być może właśnie taki był zamysł. Nie od dziś wiadomo, że proste powtarzalne frazy są podstawą wszelkich rytualnych tańców. Dopiero kończąca całość kompozycja "Ascension" przynosi nieco więcej głębi oraz ukojenia. Z pewnością nie jest to najlepsze dzieło The Comet is Coming, ale godne poznania, nie tylko na początku roku, czy w karnawałowy czas.

(nota 6-7/10)