sobota, 18 grudnia 2021

EERA - "SPEAK" (Just Dust) "Twoje oblicze nazajutrz"

 

     Tymczasem oblicze Madonny na pierwszy rzut oka staje się coraz młodsze. Sam fakt zestawienia obok siebie tego czasownika i przymiotnika budzi w nas osobliwe odczucia. A co dopiero, gdy ujrzymy jedno z  ostatnich zdjęć wokalistki. Gdyby nie naga pierś radośnie wysunięta przed szereg skąpego skądinąd stroju - o ten skromny szczegół Madonna Louise'a Ciccone posprzeczała się, krytykując zbyt wąskie jej zdaniem ramy dobrego smaku - nie przeszłoby mi przez myśl, że z fotografii uśmiecha się do mnie niczym Gioconda, 63-letnia piosenkarka i matka szóstki dzieci. Po czym miałbym ją niby rozpoznać? Chyba nie po twarzy?! "Twoja twarz jutro" - lub jak chciałby wspaniały tłumacz Carlos Marrodan Casas - "Twoje oblicze nazajutrz" - tak właśnie zatytułował jedną ze swoich powieści hiszpański mistrz pióra Javier Marias. Wszelkie znaki na ziemi oraz niebie wskazują, że w tym przypadku nie miał na myśli oblicza Madonny. Być może od czasu do czasu myśli o niej jedna z naszych krajowych celebrytek - pani Małgorzata. Jej oblicze nazajutrz, również nijak się ma do tego, jak wyglądało ono pięć czy dziesięć lat temu. Po prostu, pani Małgosia "stając się coraz młodsza", staje się zarazem coraz bardziej do siebie niepodobna. Nie wiem do końca, czy to dobrze, czy źle. Wiem za to, że dałbym konia z rzędem temu, kto bez trudu potrafiłby zestawić obok siebie aktualne zdjęcia twarzy niektórych celebrytek z tym, jak ich oblicza prezentowały się chociażby dekadę temu. Oczami wyobraźni już widzę ciąg przesuwających się nowych oraz starych fotosów, gdzieś w tle rozbrzmiewa romantyczna muzyka, którą w pewnym momencie wypełnia głos typu "Panasonic". Pośród świergotu wróbli i treli kosa, głęboki i dźwięczny tembr powtarza te sugestywne i zgrabne frazy: "Dzisiaj jesteś piękna, jutro będziesz młoda".



   Z pewnością takich dylematów nie ma jeszcze Anna Lena Bruland. Wszystko przed nią. Norweska wokalistka, ukrywająca się pod nazwą EERA, na początku grudnia wydała drugą płytę. Wiecie, jak to jest z tym drugimi albumami. Na opublikowanie upragnionego debiutu zwykle nieco się czeka. Cierpliwie nagrywa się piosenka po piosence, aż w końcu, zwykle w najmniej spodziewanym momencie, zadzwoni telefon z wytwórni, żeby przekazać radosną nowinę. Drugi album może coś potwierdzić albo czemuś zaprzeczyć. Bywa pierwszą oznaką zbliżającego się kryzysu (takie czasy), lub zwiastuje rychłe twórcze wypalenie. Czasem symbolizuje nowe otwarcie albo nużącą grę resztkami. Przypadek płyty "Speak", to raczej potwierdzenie, kontynuacja i rozwinięcie pomysłów zawartych na debiucie "Reflection of Youth" (2017). Cztery lata temu Anna Lena Bruland była zafascynowana twórczością PJ Harvey, do czego zresztą chętnie się przyznawała, przy okazji nielicznych wywiadów. Nagrania z tego krążka oparte były na wyeksponowanym brzmieniu gitary, czasem odrobinę przykurzonym lub przybrudzonym. Artystka mieszkająca obecnie w Berlinie, zaczęła grać na fortepianie oraz gitarze w wieku 15 lat. Potem przeniosła się do Liverpoolu, gdzie studiowała wokalistykę na Institue Of Performing Arts, ma również ukończone trzy lata śpiew klasycznego. Dalej było granie w zespole FARAO, współpraca z Ghost Poets, podróże na trasie Berlin-Londyn-Oslo, jej głos wykorzystano na ścieżce dźwiękowej do serialu Netflixa - "Innocents", debiut nagrywała w Walii oraz w Irlandii. Według artystki album "Reflection of Youth" jest o wiele mroczniejszy i mocniejszy, również w warstwie tekstowej, od najnowszej propozycji zatytułowanej "Speak". Ten zawarty w tytule żywioł mowy ma przybliżać problematykę związaną z ekspresją - mówienie o sobie, wyrażanie własnych odczuć i stanów emocjonalnych, pragnienie powiedzenia światu, kim jestem i jak obecnie wygląda moje oblicze.

"Im jestem starsza, tym bardziej akceptuję siebie i nie pozwalam, żeby ludzie wpływali na mnie w negatywny sposób" - stwierdziła Anna Lena Bruland. Ciekawe, co na to Madonna Louise'a Ciccone albo pani Małgorzata. Wyobrażacie sobie płytę Madonny opartą na shoegaze'owym brzmieniu? To byłoby intrygujące. Nasza dzisiejsza bohaterka, tworząc kompozycje na album "Speak", słuchała sporo starych płyt właśnie z tego gatunku. Nic więc dziwnego, że znalazło to swoje odzwierciedlenie w brzmieniu tej płyty. Nie chodzi tu wcale o to, że od pierwszych fragmentów przytłacza nas ściana przesterowanych gitar. Ten unoszący się pomiędzy nutami shoegaze'owy duch dawnych dokonań chociażby My Bloody Valentine, wyraża się przede wszystkim w melodyce czy nastroju poszczególnych nagrań. Dobre otwarcie "Solid Ground", wita nas dwoma równolegle prowadzonymi wokalizami, co w połączeniu z tonami gitary tworzy fajny efekt i budzi skojarzenie z albumami wspominanej już nieraz grupy Lush. Szkoda tylko, że wykształcona w klasie śpiewu klasycznego norweska wokalistka nie chciała dać próbki swoich możliwości w tej formie. Z pewnością wzbogaciłoby to tkankę aranżacyjną tego wydawnictwa. Lżejszy w wymowie "The Beat", to zwrot w stronę twórczości Warpaint. "Midnight" ma w sobie coś z atmosfery piosenek Beach House. W mrocznym "Ladder" na perkusji zagrał chłopak naszej dzisiejszej bohaterki Tobias Humble. Część nagrań zarejestrowano w Londynie, ale większość sesji miała miejsce w Berlinie, między innymi w studiu, które gościnnie udostępnił FINK. W utworze "Falling Between The Ice" bardziej zaakcentowano rolę syntezatora, jego tony zarejestrowano również w Berlinie, ale w studio należącym do dawnych przyjaciół Anny z grupy FARAO. Mają oni w swojej kolekcji całkiem sporo rzadkich urządzeń, w tym również syntezatory produkcji rosyjskiej. 

(nota 7/10)


 


Gdybyście kilkanaście lat temu zapytali mnie, jaki jest mój ulubiony zespół, po chwili wahania, zastanowienia i pogłębionej refleksji, odparłbym, że...to... Broken Social Scene. W ich muzyce wtedy było mnóstwo świeżości, lekkości, oryginalności, cudownych  linii melodycznych, które chwytały za serducho i długo masowały dyskretne połączenia pomiędzy synapsami. Od tamtej pory nieco się zmieniło. Czas nie oszczędza nikogo, tym bardziej naszych ulubionych twórców. Jednak wciąż mam słabość do tego zespołu, więc niecierpliwe czekam na ich nowy album -"Old Dead Young: B-sides & Rarites", który ukaże się w połowie stycznia 2022 roku, i będzie zawierał rzadkie nagrania. Jedno z nich, bardzo urokliwie, już wypełnia mi chwile oczekiwania.



Blanche Biau to solowy projekt artystki z Zurichu, zafascynowanej brzmieniem lat osiemdziesiątych. Oto próbka jej najnowszego singla.



Coś z wytwórni Anti- Records, czyli Girlpool w piosence "Faultline". Sami przyznacie, że niektórych utworów lepiej słucha się, niż ogląda się ich teledyski. Te gorsety robią teraz takie małe.



Will Varley z najnowszej niedawno opublikowanej płyty "The Hole Around My Head".



Illhan Ersahin (saksofon), Dave Harrington (gitara, bas, instrumenty klawiszowe), Kenny Wollesen (perkusja, wibrafon) - w kompozycji "And It Happens Every Day", którą znajdziecie na płycie "Invite Your Eye".




sobota, 11 grudnia 2021

NOUS WITH LARAAJI AND ARJI OCEANANDA - "CIRCLE OF CELEBRATION" (Our Silent Canvas Records) "Terapia dźwiękiem"

 

    W dzisiejszej odsłonie bloga nie pojawi się jakaś super gorąca premiera - od ukazania się tego albumu upłynęły mniej więcej cztery tygodnie - ale za to bardzo oryginalna oraz intrygująca propozycja. Jeszcze godzinę temu ponownie sprawdziłem polskie strony internetowe, bo nie chciałem uwierzyć, że o płycie "Circle Of Celebration" nie ma żadnej dłuższej i poważnej wzmianki (zagraniczne portale odnotowały ten krążek, wystawiając bardzo pochlebne recenzje). Z drugiej strony, takie wydawnictwo łatwo przegapić, kiedy ujrzy się pod nim notkę w stylu "world music" albo odtworzy jego fragment, który akurat tego dnia nie przypadnie nam do gustu. Okładka utrzymana w optymistycznym pomarańczowym odcieniu - nie znam się na kolorach - szczególnie nie przyciąga i tak już zmąconego wzroku. Mam jednak nieodparte wrażenie, graniczące z pewnością, że ową okładkę gdzieś już wcześniej widziałem. I całkiem możliwe, że usłyszałem także drobny wycinek z tej płyty. Na całe szczęście wróciłem do tego krążka, w bardziej korzystny czas, i potraktowałem jego zawartość z należytą uwagą i namysłem. Gdyż tego właśnie od słuchacza wymaga płyta "Circle Of Celebration". Za poświęcony czas rewanżuje się sporą dawką piękna, drobinkami radości oraz pozytywnymi wibracjami, które długo krążą w organizmie odbiorcy.



Pod szyldem Nous ukrywa się Christopher Bono - producent, klawiszowiec i wokalista (niegdyś grał w grupie Ghost Against Ghost), który jakiś czas temu powołał do życia ten siedmioosobowy kolektyw. Wspomniana wyżej "szczęśliwa siódemka" stanowi coś w rodzaju twardego rdzenia, ale skład jest dość płynny, i potrafi rozrosnąć się nawet do kilkudziesięciu muzyków obecnych na scenie. Z tych nieco bardziej znanych artystów warto wspomnieć Thora Harrisa (Swans), grającego tutaj na ksylofonie oraz na instrumentach, które zostały specjalnie przygotowane na czas trwania sesji, Shahzada Ismaily - współpracował z Bonnie Prince Billy, czy Laurie Anderson, zagrał na basie, Grega Foxa (Ex-Eye), elektronika, perkusja. Przy okazji sesji nagraniowych, które miały miejsce w Dreamland Studios w Huxley (północna część stanu Nowy York), Christopher Bono zaprosił piętnastu muzyków i trzech tancerzy. Owe sesje trwały przez pięć dni, szósta doba była dniem prób, a tydzień zamykały dwa występy na żywo. Pierwszym, który przyjął zaproszenie do tego zacnego grona, był Kevin McMahon - producent, inżynier dźwięku, potem pojawił się Anthony Molina, znany ze składu Mercury Rev. "Chciałem stworzyć projekt, który łączyłby w sobie jogę, medytację, uzdrawiające dźwięki oraz rozmaite koncepcje ezoteryczne" - oświadczył Christopher Bono. Muzykę, która pojawiła się w wyniku wymiany myśli, sugestywnych interakcji i radosnej zabawy, można analizować na różnych płaszczyznach. Podczas sesji Bono dokładnie zaplanował czas - swój oraz zaproszonych gości. Minuta po minucie, godzina po godzinie, wszystko toczyło się według wcześniej ustalonego harmonogramu - wspólne medytacje, posiłki, joga, muzykowanie itd. Czwartego dnia progi studia nagraniowego przekroczyli Laraaji oraz jego nieodłączna towarzyszka i przyjaciółka Arji OceAnanda, którzy mieli przede wszystkim oczyścić nieco napięta już atmosferę.

Laraaji (Edward Larry Gordon) - to urodzony w 1943 roku, w Filadelfii, multiinstrumentalista, od najmłodszych lat uczył się gry na skrzypcach oraz fortepianie, absolwent Howard University. W latach 70-tych zainteresował się kulturą Wschodu, grał na ulicy, ponoć najczęściej można go było spotkać w Nowym Yorku, w okolicach Washington Square Park. To właśnie tam wypatrzył go Brian Eno i zaproponował udział w sesji nagraniowej "Day Of Radiance". Swoją przyjaciółkę Arji OceAnandę poznał w 2008 roku, podczas zlotu uzdrowicieli dźwiękiem. Z kolei Christopher Bono spotkał Edwarda Gordona w 2013 roku, niedaleko miejscowości Monroe, gdzie odbywały się warsztaty jogi. Płyta "Circle Of Celebration" stanowi zapis wspólnego muzykowania całej wspomnianej wyżej grupy, do którego doszło właśnie w trakcie czwartego dnia sesji.

Początek albumu, czyli "Into Nousness" - to delikatne wprowadzenie do kręgu dźwięków, poprzez tony gitary akustycznej, perkusjonalia, rozmaite głosy rozbrzmiewające na ambientowym tle. Wspólnym mianownikiem wielu z tych nagrań jest śmiech Edwarda Gordona. "Śmiech to dźwięk o drobnej wibracji (...). To czysty dźwięk, który wydobywa się z twojego ducha" - oświadczył Laraaji. "Of Common Origin" rozpoczyna plemienny śpiew Gordona, który niczym szaman powtarza zbitki słów i porusza się po ściśle określonym terytorium. Warto podkreślić, że pozostali artyści tworzący ten subtelny kolaż dźwięków, to świetnie zgrany i rozumiejący się organizm. Kolejne fragmenty kompozycji przypominają oddychanie w trakcie medytacji - głęboki wdech i spokojny wydech. Zwracają na siebie uwagę płynne przejścia pomiędzy utworami oraz swoboda wypowiedzi. Muzycy mieli sporo czasu (większość utworów trwa kilkanaście minut), żeby znaleźć wspólną i odpowiednią wibrację. Znakomity, 13-minutowy "Connecting" przynosi drobną zmianę tempa, stanowi wyrafinowanie połączenie wątków psychodelicznych, ambientowych z elementami indie-rocka. Głos Christophera Bono uzupełniony etnicznymi zaśpiewami Gordona, przeplata funkcję harmoniczną, z rytmiczną i melodyczną. Artyści cierpliwie tkają barwną siatkę połączeń poszczególnych motywów, z których sukcesywnie uwypuklają pojedyncze partie. Przypadek formacji Nous to zdecydowane coś więcej, niż zebrani w pomieszczaniu studia nagraniowego gitarzyści, perkusiści, czy wokaliści, muzykujący w nieskrępowanym stylu, dryfujący gdzieś na obrzeżach czasu - to po prostu sposób bycia, nie tylko w przestrzeni estetycznej. "Dla mnie te kawałki wydają się być zaproszeniem do przyjrzenia się temu, co dzieje się w twoim życiu" - stwierdził Laraaji. "Krąg jest nieskończony. Chcieliśmy, żeby słuchacz czuł się tak, jakby był z nami w tym kręgu, podczas radosnej rytualnej celebracji". Gorąco polecam uzdrawiającą moc muzyki na każdą porę dnia i nocy. Szczególnie tak dobrej, jak ta zebrana na krążku "Circle Of Celebration"

(nota 8/10)


 


W kąciku deserowym, na dobry początek, zwiastun wydawnictwa, które jakoś powinno korespondować z albumem "Circle Of Celebration". "Think I'm Going Weird: Original Artefacts From The British Psychodelic Scene 1966-68"  - zestaw zawiera 51 rzadkich nagrań, dla miłośników psychodelicznego brzmienia z końcówki lat sześćdziesiątych. Niezła propozycja prezentu pod choinkę.



 A może by tak zajrzeć na nową płytę Marillion. Od kilku dni nie rozstaję się ze znakomitym singlem, który promuje najnowszy album "An Hour Before It's Dark". Premiera albumu w marcu przyszłego roku.



Coś z wytwórni Bongo Joe Records, czyli Tout Bleu (Simone Aubert z Genewy), w utworze "Baleine", promującym płytę "Otium, która ukazała się wczoraj.



W kąciku improwizowanym blisko 50-minut wspaniałej muzyki, zajrzymy bowiem na koncert naszego ulubieńca - Matthew Halsalla. W ubiegłym tygodniu ukazała się koncertował wersja płyty "Salute To The Sun", omawianej w ubiegłym roku na łamach tego bloga.


Na koniec raz jeszcze, tym razem finałowy, fragment płyty "Circle Of Celebration". "Giving Praise" - to jedno z najwspanialszych nagrań tego jakże udanego wydawnictwa.







sobota, 4 grudnia 2021

MODERN NATURE - "ISLAND OF NOISE" (Bella Union) "Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj"

 

    Nie bez powodu w tytule dzisiejszego wpisu użyłem jednego z moich ulubionych cytatów, który można odnaleźć w dramacie Williama Szekspira - "Burza". Napisany czterysta lat temu tekst zainspirował Jacka Coopera - lidera formacji Modern Nature - na tyle, że w oparciu o niego postanowił stworzyć dziesięć kompozycji, a pewien jego fragment umieścił na ścianie swojego warsztatu. "Be Not Afeard, The Isle Is Full Of Noises" - brzmią zgrabne frazy, które posłużyły także za tytuł najnowszej, wydanej wczoraj płyty. O poprzednim debiutanckim albumie brytyjskiej formacji Modern Nature - "How To Live" - napisałem na łamach tego bloga, zwracając uwagę na subtelne połączenie wątków indie-rocka z technikami muzyki improwizowanej. W przypadku najnowszej płyty "Island Of Noise" jest podobnie, choć tych wymownych akcentów pochodzących ze świata swobodnej improwizacji jest jeszcze więcej, niż miało to miejsce dwa lata temu.



"Wyobraziłem sobie krajobraz wyspy oraz to, jak będzie zmieniał się na płycie.  Brzmienie mojej gitary, bębny Jima Wallisa i bas Johna Edwardsa, uosabiają sukcesywnie zmieniający się krajobraz. (...). Lasy, doliny oraz życie reprezentowaliby przedstawiciele świata muzyki improwizowanej" - stwierdził w jednym z wywiadów Jack Cooper. Oprócz stałych współpracowników, w tym saksofonisty - Jeffa Tobiasa (przewija się przez kilka różnych składów), brytyjski gitarzysta zaprosił do współpracy Evana Parkera (saksofon, klarnet basowy), Alexandra Hawkinsa (fortepian) oraz Alison Cotton (skrzypce). To właśnie ci muzycy, balansując na pograniczu grania tonami i motywami, a także w oparciu o elementy swobodnej improwizacji, dodali światła, barw i rozmaitych odcieni poszczególnym kompozycjom. "Miałem kilka starych pomysłów i orkiestracji, ale w zasadzie stworzyłem płótno" - to raz jeszcze Jack Cooper. Szukając wyciszenia podczas prac nad kolejnymi fragmentami nasz dzisiejszy bohater schronił się na wsi w hrabstwie Essex. Umiłowanie do świata przyrody jest jednym ze znaków rozpoznawczych Coopera, nie dziwi więc specjalnie fakt, że cała płyta (opakowanie, książeczka), stworzona została dzięki wykorzystaniu materiałów pochodzących z recyclingu. Wszystkie nagrania zarejestrowano w analogowy sposób, dokonując zapisu na taśmie magnetycznej, pod czujnym okiem Eda Deegana. Wspomniana wyżej książeczka ma 36 stron, zawiera prace zaprzyjaźnionych artystów, którzy zainspirowali się kolejnymi utworami. Wśród nich znajdziemy poetę Robina Robertsona (nominowany do prestiżowej nagrody Bookera za poemat "The Long Take"), pisarza Richarda Kinga, a także ilustratorkę Sophy Hollington.

Płyta "Island Of Noise" liczy sobie dwadzieścia nagrań (10 Lp1 plus 10 Lp2), drugi fizyczny krążek to nic innego jak instrumentalne wersje utworów, które możemy znaleźć na pierwszym nośniku. Album rozpoczyna dialog gitary Jacka Coopera, kontrabasu i saksofonu Jeffa Tobiasa. Panowie niedawno opublikowali wspólne wydawnictwo zatytułowane "Tributanies". Kolejna odsłona krążka, czyli "Dunes", to drobny ukłon w stronę dojrzałych dokonań Talk Talk. Nieco bardziej klasyczne podejście do tematu kompozycji i aranżacji, znane z poprzedniej płyty "How To Live", przybliżają "Masque" i wprowadzający żywsze tempo "Brigade". Znakomity i rozmarzony "Ariel", z drobną orkiestracją instrumentów dętych, to jeden z najlepszych fragmentów. Dyskretnie pulsujący od środka jazzową magmą - "Bluster" - przypomniał mi dawne pieśni Davida Sylviana, z okresu działalności grupy Rain Tree Crow. Podobnie brzmi nieśpieszny "Symmetry", choć w tym przypadku nieco bardziej daje o sobie znać myślenie o dźwięku spod szyldu Marka Hollisa. W ostatnim czasie coraz częściej dochodzi do spotkania przedstawicieli sceny alternatywnej, z muzykami reprezentującymi krainę swobodnej improwizacji. Zwykle takie zderzenie dwóch światów niosło wraz z sobą wiele dobrego - podobnie jest w przypadku płyty "Island Of Noise". Pierwsze lepsze wydawnictwo, omawiane na łamach tego bloga, które przychodzi mi w tym kontekście do głowy, to album Daniela Blumberga - "Minus". W odróżnieniu od wspomnianego wyżej artysty, Jack Cooper w większym stopniu wykorzystuje ciszę (te wyłaniające się z niej szepty basu, westchnienia trąbki czy klarnetu, okruchy dźwięków fortepianu). Umiejętnie akcentuje jej rolę, podkreśla znaczenie, a przede wszystkim używa jej jako kolejnego instrumentu, czego przykładem może być kompozycja "Spell" lub "Tempest". Sporo tu grania motywami, oscylowania między melodią, a abstrakcją ("Myślę, że jest to coś, co próbuję odnaleźć - porządek w chaosie"), wyrafinowanej wymiany zdań pomiędzy instrumentami, które sugestywnie odmalowują scenerią tytułowej wyspy. "Improwizacja jest kolorem tej muzyki". Jack Cooper podkreśla także uniwersalność tekstu Szekspira. "Wyspa (...) to analogia, równie dobrze może to być jakakolwiek nieznana przestrzeń, w której się znajdziesz (...). Może to być coś tak banalnego, jak wejście do metra w Londynie o szóstej rano".

Słuchajmy Modern Nature. Czytajmy Szekspira!

(nota 8/10)

 


Na deser Combo Chimbita, w przepięknej - i nawiązującej odrobinę, zupełnie przypadkiem, również do nastroju omawianej dziś płyty Modern Nature - kompozycji "Oya". Cały album zatytułowany "Ire" ukaże się 28 stycznia przyszłego roku nakładem oficyny Anti - Records.



Ten tydzień chyba należy do oficyny Bella Union, bo oprócz płyty Modern Nature - "Island Of Noise", szef wytwórni Simon Raymonde opublikował wczoraj bardzo udany album Deep Throat Choir - "In Order To Know You".



Zespół Goose przypomniał o sobie znakomitym coverem pieśni Niny Simone - "Sinnerman", pretekstem do podzielenia się ze światem tym utworem jest okazja obchodów 25-lecia działalności wytwórni Secretly Canadian. Na gitarze odcisnął swoje piętno Rick Mitarotondo.



Raz jeszcze, podobnie jak przed tygodniem, zajrzymy na najnowszą płytę Jacksona VanHorna - "A Silent Understanding".



Na koniec, w kąciku improwizowanym, fragment z ostatniej płyty trębacza Erika Palmberga zatytułowanej "In Between". Duch Kenny Wheelera unosi się nad tą kompozycją.



 

sobota, 27 listopada 2021

DESERT LIMINAL - "GLASS FATE" (Whited Sepulchre Records) "Chicago osnute mgłą"

 

     Pierwotnie płyta "Glass Fate" miała ukazać się latem tego roku, ale przesunięto datę premiery o kilka miesięcy. Ponury listopadowy czas może stanowić całkiem dobre odniesienie do jej zawartości. Nie chcę przez to powiedzieć, że dźwięki zestawione na tym albumie roztaczają wokół ponurą aurę. Raczej budzą skojarzenie z jesienną mgłą, która na moment rozrzedza się tylko po to, żeby za chwilę jeszcze bardziej zgęstnieć i pokryć wszystko lepką mleczną zawiesiną. Mglista wydaje się być również barwa głosu Sarah Jane Quillin - kompozytorki i autorki wszystkich tekstów. Artystka próbuje w nich rozliczyć się z wciąż bolesną przeszłością. Jednym z głównych tematów, który przewija się przez kilka utworów, jest strata. Liderka Desert Liminal doświadczyła ostatnio śmierci rodzica, końca związku, a także rozpadu jej  drugiego zespołu Heavy Dreams. "Nie potrzebuję żadnego znaku na drodze, żeby powiedzieć, że piekło istnieje naprawdę" - śpiewa Sarah w chyba najbardziej cytowanym singlu. Desert Liminal powołała do życia kilka lat temu wraz z Robem Loganem grającym na perkusji. Początkowo funkcjonowali jako duet, a w 2018 wydali debiutancki krążek zatytułowany "Comb For Gold", który wypełniły indie-popowe, dream-popowe kompozycje. Dwanaście miesięcy później do składu dołączyła Mallory Linehan, grająca na skrzypcach, i współpracująca do tej pory z takimi grupami jak: Whitney czy Ohmm.

Wspólnym mianownikiem dziewięciu najnowszych piosenek, które znajdziemy na płycie "Glass Fate", jest ich oniryczna atmosfera. Poszczególne dźwięki sączą się leniwie wypełniając kolejne niespieszne takty. Ramy tych utworów są naszkicowane przez instrumenty klawiszowe, perkusję, wokalizę oraz rozmaite elektroniczne dodatki. Ich znakiem rozpoznawczym jest oszczędność, wyrażająca się nie tylko w liczbie wykorzystanych elementów, ale również w sposobie ich zastosowania. Innymi słowy, Sarah Jane Quillin buduje linię melodyczną opierając się na kilku zaledwie dźwiękach. Jeden z nich zwykle stanowi moment oparcia lub zwrotu, po którym kompozycja odbija na inne tory. Artystka celowo rozmywa klasyczny podział na "zwrotkę/refren". W przypadku utworów zebranych na albumie "Glass Fate" raczej można powiedzieć o wstępie oraz jego subtelnym rozwinięciu. Wspomniałem wcześniej o "mglistej" barwie głosu naszej dzisiejszej bohaterki, który porusza się w dość wąskim paśmie. Podobny charakter mają również kompozycje, pozbawione gwałtownych zwrotów akcji, melodramatycznych momentów czy "climaxów". W niektórych utworach można odnaleźć coś na kształt wspomnień czy, przetworzonego przez współczesną wrażliwość, echa lat 90-tych, i tonów, które właśnie wtedy dominowały w alternatywnym graniu. I tak, kompozycja "Heaven Bent", nieco przybrudzona, z pogłosem na linii wokalnej, przypomina dawne dokonania Lush. Z kolei melodyka oraz nałożenie się głosów w "Fire Escape", skojarzyło mi się z ostatnimi płytami Cocteau Twins.  W "Poppy Seed" i "Rainbow Sherbet Sky" pojedyncze i zestawione obok siebie dźwięki instrumentów klawiszowych mogą przypominać nastrój nagrań duetu Beach House. Podstawowa różnica jest taka, że Victoria Legrand i Alex Scally lubią od czasu do czasu podnieść napięcie, zagęścić atmosferę, uderzyć w dramatyczne czy pompatyczne tony, których - rozkochana w "przytulnej średnicy" - Sarah Jane Quillin stara się unikać. "Disco Spring" pokazuje talent amerykańskiej artystki do tworzenia i zagospodarowania muzycznej przestrzeni.

Po wysłuchaniu płyty "Glass Fate" można dojść do wniosku, że trio  z Chicago w żadnym jej momencie nie próbuje nas zachwycić. Przede wszystkim liczy się nasza uwaga i obecność, rodzaj muzycznej empatii, a więc współodczuwania.

(nota 7/10)

 


W kąciku deserowym Just Mustard koniecznie chce podzielić się z nami nowym singlem "I Am You".



Tak się złożyło, że wczoraj Jackson VanHorn opublikował najnowszą płytę "A Silent Understanding". Nagranie "Exile" najbardziej przykleiło się do moich uszu. 



Kultowa niegdyś formacja Variete i skoczny singiel promujący ich najnowsze wydawnictwo "Dziki książę".



Kolejna jesienna premiera, Harrison Whitford, w piosence pochodzącej z albumu "Afraid Of Nothing". 



Trees Speak i zaproszeni goście opublikowali niedawno album, o jakże wdzięcznym tytule: "Vertigo Flaws: Emancipation Of The Dissonance And Temperaments In Irrational Wareforms". Płyta ukazała się nakładem prestiżowej oficyny Soul Jazz Records.



Na koniec zerkniemy na francuską scenę jazzową. Francois Lana - fortepian, Marton Kiss - perkusja, Blaise Hommage - kontrabas, Zacharie Ksyk - trąbka oraz lider Louis Billette - saksofon. Louis Billette Quintet i kompozycja z niedawno opublikowanej płyty "Le Temps d'Une Vie".




sobota, 20 listopada 2021

HOO - "WE SHALL NEVER SPEAK (Big Potato Records) "Wdzięk oczu skromnie opuszczonych"

 

   W mijającym z wolna tygodniu, pośród strug deszczu i śmiejącego się nam w twarz wiatru, ukazało się całkiem sporo wydawnictw płytowych, które podpisane zostały przez uznane w branży nazwiska. Ich wnikliwą analizę znajdziecie na portalach czy blogach wszelkiej maści muzycznych wyjadaczy lub ekspertów. My tymczasem, z troską i uwagą, pochylimy się nad albumem, który pewnie przepadnie, przytłoczony stertą błota i  liści najnowszych propozycji. Zajrzymy bowiem do ciasnej szuflady, zrywając lepką pajęczynę, przeganiając śpiące nietoperze i zaskoczonego nasza obecnością pająka. Znajdziemy tam naszego dzisiejszego bohatera - Nicholasa Holtona, o którym, mogę się o to założyć, do tej pory nikt z Was, szanownych Czytelników, raczej nie słyszał. Ten brak wieści o jego dotychczasowych dokonaniach mógł być spowodowany faktem, że Nick Holton jakoś specjalnie nie pchał się na rozświetlony barwnymi neonami afisz. Nie pukał do redakcji poczytnych gazet (są jeszcze takie?) lub portali, niczym uparty dzięcioł ze "Stumilowego lasu". Nie zostawił bombonierki i koperty w gabinecie dyrektora popularnej rozgłośni, nucąc pod nosem: "Merci, że jesteś tu". Nie uczestniczył w rozbieranej sesji zdjęciowej, wcześniej wypychając sobie biust czym popadnie albo modelując pośladki ("Tylko teraz - wkładki silikonowe 650 ml w cenie 470 ml, plus najnowsza płyta ABBY gratis"). Po prostu, robił swoje, jak tylu innych skromnych artystów - tworzył (niezbyt wiele), funkcjonował jako muzyk sesyjny (sporadycznie), lub producent (bardzo rzadko). Kiedy zobaczymy listę zespołów, przez których skład przewinął się Holton, pokiwamy smętnie głowami i uznamy, że sam jest sobie winny. Mógł uczestniczyć w sesjach nagraniowych Adele (tylko dwie oktawy, ale za to 40 kilogramów mniej), a nie naciskać to białe, to czarne klawisze syntezatora, w Black Hearted Brother, Holton's Opulent Oog, Moon Attendant czy Coley Park. Przyznam, że zaintrygowany tymi nazwami odszukałem kilka nagrań wyżej wymienionych grup, korzystając z dobrodziejstw platformy YT. Jednak nie pokuszę się w tym miejscu o ich ocenę. Przy tej okazji naszła mnie osobliwa refleksja. Pomyślałem sobie: "Ciekawe, jak wygląda lista 20-stu lub 50-ciu najrzadziej odtwarzanych piosenek ostatniej dekady w serwisie YT". Przyznacie sami, że wyniki mogłyby być intrygujące, a z pewnością nieoczywiste.



Na opadającej fali popularności grupy Coley Park, Nick Holton w 2019 roku powołał do życia inną formację - HOO. Przy wsparciu dobrych znajomych zarejestrował sześć nagrań, które zawarł na debiutanckim krążku "Centipede Wisdom". Niepostrzeżenie minął jeden pandemiczny rok, i niemal cały drugi zdołał pokryć się kurzem zapomnienia, kiedy nasz dzisiejszy bohater postanowił przypomnieć o sobie kolejnym wydawnictwem: "We Shall Never Speak". Do tego albumu zwabiło mnie kilka dobrze znanych nazwisk, bo i zawsze bliski Neil Halstead (wokalista i gitarzysta Slowdive), i Farmer Dave Scher (opisywany niedawno na łamach tego bloga) oraz Ian McCutcheon (Mojave3 ), podpisali listę obecności w studio nagraniowym podczas prac nad tym krążkiem. Obecność większości muzyków nie jest przypadkowa. Holton przyjaźni się z Neilem Halsteadem od wielu lat (grał u jego boku i był współtwórcą kompozycji, kiedy ten ostatni funkcjonował pod szyldem Mojave 3).

W uproszczeniu można powiedzieć, że muzyka zawarta na albumie HOO - "We Shall Never Speak", wydanym wczoraj przez oficynę Big Potato Records, jest wypadkową dźwięków, które można znaleźć na albumach Slowdive czy Mojave 3. Dominują syntezatorowe lub gitarowe, oniryczne przestrzenie uzupełnione wokalizą Nicka Holtona albo, jak w kilku utworach, dodatkowym kobiecym głosem - Jackie Oates. Po elektronicznym otwarciu - "Ghost In You", odrobinę nawiązującym do kompozycji Slowdive z okresu płyty "Pygmalion", w dalszej części albumu nieco bardziej dają o sobie znać partie shogaze'owych gitar. "Cranium" ma we wstępie coś dyskretnie podniosłego, a zarazem mrocznego. W "The Mighty" usłyszymy gitarę wspomnianego wcześniej Neila Halsteada, a także Robina Bennetta grającego na flecie oraz głos Jackie Oates, która dodała dodatkowych barw tej urokliwej odsłonie, zakończonej przez drobne psychodeliczne akcenty. "No One Can Ever See This" - to kompletnie zmarnowany czas, twórcy, jak i słuchacza (1 minuta 36 sekund przepadły z kretesem). Tytułowy "We Shall Never Speak" rozwija się powoli, ale kiedy w końcu wpada na właściwe tory i nabiera odpowiedniego rytmu, słucha się tych pięciu minut z dużą przyjemnością. Szczególnie, że czuć, w tych połączonych ze sobą nutach, melodykę Neila Halsteada, będącego współtwórcą tej kompozycji. Prosty, ale zgrabny "Powder Man", znów zaśpiewany na dwa głosy, stanowi jakby wstęp do "You Chagned The Way You Smile", który rozwija motyw swojego poprzednika. Jak na ciasną, zapomnianą i zakurzoną szufladę, wyszło całkiem dobrze. O czym, mam nadzieję, przekonacie się sami. Kto wie, może to nawet najlepszy zbiór nagrań dzisiejszego bohatera w całym jego dotychczasowym dorobku.

(nota 7.5/10)

 


W dodatku do dania głównego, na dobry początek, wystąpi pani, o jakże dźwięcznym imieniu - Carla Dal Forno, australijska wokalistka, zamieszkująca obecnie w Londynie. Jej najnowsza, druga w dorobku, płyta ukazała się niedawno, i nosi tytuł  "Look Up Sharp".


Mess Esque - "Mess Esque", to bardzo udany album, nieco przegapiony przez recenzentów, z którego zaprezentowałem już jeden fragment. Dziś pora na kolejną kompozycję, "Wake Up To Yestarday" otwiera ten krążek.



Ożywczy powiew z Londynu, czyli kolektyw Ill Considered z niedawno wydanego albumu "Liminal Space".



Fellwalker - to duet Cynthia Hopkins i James Lovino, we fragmencie z płyty "Love Is The Means".



Formacja Electric Eye, z najnowszej wydanej kilkanaście dni temu, płyty "Horizons".



Na koniec zajrzymy na jeszcze ciepłą płytę perkusisty i producenta Makaya McCravena - "Deciphering The Message".




sobota, 13 listopada 2021

GB3 - "SAKURA FLOWER" - (Bandcamp) "Starsi panowie dwaj"

 

     "Śledzisz jeszcze dawnych ulubionych artystów ?" - zapytał mnie znajomy jakiś czas temu. Kluczowe w tym zdaniu wydaje się być słowo "dawny". Autorowi tego pytania chodziło o muzyków, którym bacznie przyglądaliśmy się w beztroskich dniach naszej wczesnej młodości. Przyznam szczerze, że różnie to ze mną bywa. Tak, jak różna bywa kondycja poszczególnych artystów. Z pewnością, jeśli zespół od kilku lat przypomina o sobie jedynie wydawnictwami w stylu: "Piętnaście naprawdę zapomnianych przebojów" albo "... symfonicznie", oznacza to, że nieubłagany proces erozji już się rozpoczął, a nawet wszedł w decydującą fazę. I wkrótce z pokładów twórczej kreacji nie zostanie nawet kamień, którym można by w ten zespół w przypływie złości rzucić. Żyjemy w czasach, gdzie ów wspomniany powyżej proces następuje bardzo szybko. Idę o zakład, że Wystan Hugh Auden pisząc pół wieku temu w "Ręce Farbiarza i innych esejach", pamiętne frazy: "Oko (...) jest raczej niecierpliwe, pragnie nowości i nudzi się powtarzaniem", nie przypuszczał, że staną się one czymś na kształt smutnego epitafium dni, w których przyszło na żyć.



    Niecierpliwym okiem i złaknionym nowości uchem zajrzymy dziś na płytę artysty, którego barwę głosu niegdyś bardzo lubiłem. Warto podkreślić, że owa barwa przez te wszystkie lata scenicznej działalności szczególnie się nie zmieniła (w odróżnieniu od tego, czym raczy nas obecnie Morrissey lub Lisa Gerrard). Ten muzyk dźwiga na plecach bagaż sześciu ciężkich dekad z niemałym okładem. Któż to taki? - zapytacie. Steve Kilbey, australijski gitarzysta i wokalista, starszym czytelnikom bloga znany chociażby z grupy The Church. Trzeba przyznać, że w ostatnich latach Australijczyk był bardzo zajętym człowiekiem. Wydawał regularnie lepsze lub gorsze (raczej to drugie) płyty solowe, nawiązał też kilka relacji z innymi muzykami, czego efektem były kolejne średniej jakości wydawnictwa. Minione dwanaście miesięcy to cztery jego propozycje - z Garethem Kochem nagrali płytę "Chryse Planitia", z  Mortonem Kennedy - "Jupiter 13", "Eleven Women" wydał pod własnym nazwiskiem, a z grupą The Winged Heets opublikował krążek "The Hall Of Counterfeits". Wszędzie łaskawie użyczył swojego głosu. Wychodzi więc na to, że nie tylko moja skromna osoba odnalazła coś w tym charakterystycznym tembrze. 

Do tego sporego zbioru można dołączyć kolejny zestaw nagrań, który Steve Kilbey zarejestrował z innym weteranem muzycznych  szos - Glennem Bennie, założycielem grupy Underground Lovers. Tym razem inicjatywa należała do tego ostatniego artysty, który jest autorem wszystkich dziewięciu kompozycji zebranych na płycie "Sakura Flower". Nie jest to pierwsze spotkanie tych dwóch starszych panów. Ponad dekadę temu powołali do życia szyld GB3, debiutując wydawnictwem "Damaged/Controlled". Prace nad ostatnią płytą - ukazała się kilka dni temu za pośrednictwem platformy Bandcamp - trwały pięć długich lat. Początkowo były to podróże na trasie Sydney - Melbourne i wizyty w kolejnych studiach nagraniowych. Kiedy świat ogarnęła czarna chmura pandemii, panowie zaczęli przesyłać sobie próbki nagrań drogą mailowa. "Jednym z moich punktów odniesienia dla tego albumu były wczesne dokonania Braina Eno (...). Kiedy usłyszałem kilka pomysłów na linie wokalne od Steve'a i jego brata Russella, pomyślałem, że brzmi to tak, jakby Bowie spotkał Beach Boys" - stwierdził Glenn Bennie. Kiedy poszczególne utwory zaczęły nabierać finalnego kształtu, panowie zaprosili do współpracy basistę - Maurice'a Argio (z Underground Lovers), potem do nieformalnej grupy dołączył perkusista i Lisa Gibbs obsługująca instrumenty klawiszowe.

"Czasem brzmi to jak Kraftwerk połączony z The Church, zderzone z Underground Lovers czy New Order" - podsumował nagrania z płyty "Sakura Flower" Steve Kilbey. Album otwiera indie-rockowy "When I Come Calling", gdzie podczas prac nad nim jako pierwszy pojawił się motyw gitarowy. Glenn Bennie chciał w tym utworze nawiązać do kompozycji "Every Hour God Sends" - Jacka Frosta (zespół powołany do życia przez Granta McLennana z Go-Betweens i Steve'a Kilbeya). Kolejna odsłona, mocno wpadający w ucho - "Hey You" - przynosi wraz z sobą radość prostego, ale też solidnego gitarowego grania. Jeśli uczyć się muzycznego warsztatu, to tylko od takich doświadczonych również przez życie mistrzów. Dalej tempo albumu nieco zwalania. W "La Musica" i "Synesthesia" pojawia się więcej przestrzeni, a głos Steve'a Kilbey wychodzi na pierwszy plan. Najlepszy fragment na płycie to zdecydowanie tytułowa piosenka "Sakura Flower", świetny numer, do którego regularnie wracam, o dream-popowym charakterze, ze ślicznie rozpisaną linią melodyczną; bez przeszkód mógłby dopełnić listę płyty The Church - "Priest = Aura", jako wyjątkowo gustowny dodatek. Drugą wyróżniającą się kompozycję znajdziemy w dalszej części albumu. "This Is The Future Calling" wita słuchacza shoegezową gitarą i nieco hipnotycznym basem. To pieczątka jakości dwóch indie-rockowych wiarusów, którzy zadbali o każdy detal nowego materiału. Równie dobrze smakuje zakończenie "No Goodbye", gdzie mamy do czynienia z czymś w rodzaju sztafety pokoleń, gdyż przez ostatnie trzydzieści sekund Glenn Bennie pozwolił zagrać swojemu synowi Otisowi.

(nota 7.5/10)



  Na deser Hammock,  w bardzo urokliwej kompozycji "No Agenda", z gościnnym udziałem Steve'a Kilbeya. 



"Sorry" -  to mój ulubiony fragment, który znajdziecie na najnowszej płycie Siv Disa - "Dreamhouse".



Dream-popowy kwintet prosto z Londynu, czyli Margot, przypomniał o sobie singlem "Wait For You".



Grupa założona w Hamburgu cztery lata temu - The Motion Orchestra - i kompozycja z całkiem udanej płyty "All One", która ukazała się wczoraj.



Tak się przyjęło, że jesień, a szczególnie listopad, mieni się w naszym kraju jazzem, więc w kąciku improwizowanym coś na ząb, czyli przyjemny dmuchawiec Francisca Mory Catletta z płyty "Mora I & II".



Na koniec raz jeszcze powróci Steve Kilbey, i jedno z najpiękniejszych nagrań w całej dyskografii zespołu The Church, prosto z koncertu, który miał miejsce w Sydney osiem lat temu. 




sobota, 6 listopada 2021

JAALA - "GAP TOOTH" (Heavy Machinery Records) "CICHY ZABÓJCA"

 

     Dwa dni temu obchodziłem imieniny. Można powiedzieć, że od dwóch osób, które kompletnie mnie nie znają, otrzymałem dwa podarki. Autorem pierwszego z nich jest Hubert Hurkacz, który po męczarniach i ponad 2-godzinnych horrorach zdołał zakwalifikować się do turnieju mistrzów ATP, gdzie wystąpi ośmiu najlepszych zawodników świata. Warto o tym głośno mówić, warto podkreślać ten fakt przy byle okazji, gdyż na "cichego zabójcę" przed laty nikt nie stawiał. Tenis wciąż nie jest w naszym kraju popularnym sportem. Nakłady finansowe są mizerne. Centrum szkoleniowe ponoć wkrótce ma powstać. A o poszukiwaniu i odkrywaniu młodych talentów nikt u nas od dawna nie słyszał. Trzeba nadmienić, że w podobnym turnieju, tyle że na poziomie kobiecych rozgrywek WTA, wystąpi Iga Świątek. Pikanterii dodaje fakt, że ani u mężczyzn (zagrają sami tylko Europejczycy), ani u pań, nie ma żadnego przedstawiciela ze Stanów Zjednoczonych, gdzie nakłady na tenis są ogromne, znakomite zaplecze trenerskie czeka na propozycje, a prestiżowe centra szkoleniowe są niemal w każdym stanie. Może więc nie budujmy żadnego centrum szkoleniowego. Ponoć prędzej czy później prawdziwy talent wypłynie i poradzi sobie sam.

Autorem drugiego miłego podarku jest australijska grupa Jaala. Kilka tygodni temu zapowiadałem pojawienie się ich trzeciej w dorobku płyty "Gap Tooth". Miałem więc nieco czasu, żeby sięgnąć do dwóch poprzednich wydawnictw. Zespół Jaala początkowo funkcjonował jako duet - Cosima Jaala grająca na gitarze i śpiewająca oraz Maria Moles, zasiadająca za zestawem perkusyjnym. W swoich pierwszych nagraniach zebranych na płycie "Hard Hold" panie wyrażały się za pomocą post-rockowej, indie-rockowej stylistyki. Cosima Jaala była pod wrażeniem dokonań PJ Harvey czy formacji Hole, ceniła sobie punkową prostotę oraz energię. Wcześniej zasilała składy kilku również punkowych grup (Mangelwurzel i Velcro Lobster), uczyła się gry na flecie, a swój pierwszy zespół założyła w wieku 21 lat.



Jej debiutancki krążek pod szyldem Jaala zdołał zauważyć recenzent portalu Pitchfork. Docenił surowość brzmienia i prostotę przekazu, wystawiając bardzo pochlebną notę - 7.8. Na ich kolejny album "Joonya Spirit" fani czekali przez trzy lata. W tym czasie wokalistka zastanawiała się, czy nie zostać artystką wizualną, wyrażać się przy pomocy pędzla i płótna albo kamery wideo. Przy okazji drugiego wydawnictwa Cosima Jaala zaprosiła do współpracy kilku mężczyzn, którzy odcisnęli wyraźny ślad na brzmieniu poszczególnych nagrań. Wśród nich był gitarzysta Nicholas Lam oraz producent Dan Luscombe. Idę o zakład, że panowie musieli być fanami grupy King Crimson.  W kompozycjach zespołu Jaala zebranych na "Joonya Spirit" pojawia się sporo przełamanych gitarowych faktur, kojarzonych właśnie z rockiem progresywnym. Kolejne odsłony krążka nie są już tak jednowymiarowe, jak to miało miejsce przy okazji udanego debiutu. Możemy tam odnaleźć więcej zwrotów akcji, zmian tempa, tonacji, bardziej złożonych tekstur.

Trzecia w dyskografii płyta - "Gap Tooth" - która ukazała się w piątek, przynosi kolejne zmiany. Skład australijskiej formacji został poszerzony o Carolyn Schofield, gra na syntezatorach, basistkę Ashę Trips, a w chórkach pojawia się Hannah Macklin. To, co od pierwszych nagrań zwraca na siebie uwagę, to fakt, że ulubiona gitara Cosimy Jaali - Bobcat Harmony z lat 60-tych - nie odgrywa już tak dominującej roli. Jej brzmienie - momentami przypominające brzmienie gitary Josha Pearsona i jego niezapomnianej załogi Lift To Experience, z okresu wspaniałej płyty "Jerusalem Crossroads", wydanej w 2001 roku przez wytwórnię Bella Union - zostało sugestywnie wplecione w tkankę aranżacyjną obok syntezatora i elektronicznych dodatków. Przede wszystkim jednak o wiele większy nacisk, w stosunku do poprzednich wydawnictw, położono tutaj na budowaniu przestrzeni oraz na warstwie wokalnej. Jak w urokliwym "Fuck To The Radio", gdzie obok podstawowej wokalizy możemy usłyszeć zabawę głosem, chórek czy drobne i gustowne ornamenty. Z pewnością Cosima Jaala stała się bardziej świadomą wokalistką. Nie musi już zasłaniać drobnych  potknięć mocnymi tonami gitary. Jej głos, który można odrobinę kojarzyć z barwą Alison Show, wokalistką grupy Cranes ("piękna syrena duszona na klatce schodowej"), wije się wokół głowy słuchacza w tych onirycznych balladach niczym wąż. Czasem, jak w "Been Bad", wokalistka próbuje soulowych sztuczek, rozciąga niespiesznie niektóre frazy, uwypukla poszczególne tony. Utwory "Funny Shape", "I Love You (Dj Set)" powstały już trzy lata temu, ale zostały zmienione na potrzeby płyty "Gap Tooth". Moją ulubioną kompozycją wciąż pozostaje "Workhorse", rozkosznie leniwe brzmienie przeciągające się w dźwiękowym sennym słońcu, może pełnić funkcję symbolu, który określa nowy kierunek poszukiwań Cosimy Jaali oraz jej koleżanek. Australijska grupa to z pewnością jeden z ciekawszych żeńskich zespołów, które funkcjonują obecnie na rynku muzycznym. 

(nota 7.5/10)

 



W dzisiejszej odsłonie bloga nieco więcej śpiewających  pań. Helen Franzmann to kolejna z nich, grająca z grupą Mess Esque. Kilka dni temu wydali płytę "Sweetspot", korzystając z uprzejmości oficyny Drag City. Znakomite nagranie!



Kuunatic to trzy panie z Tokyo, które pod koniec października wydały album "Gate Of Kluna".



Młodość zwykle bywa kojarzona z okresem buntu, gwałtownych zmian, w sztuce często wyraża się przy pomocy jaskrawych form, które tak sobie cenią niektórzy z recenzentów. Tymczasem dojrzałość to zwykle podróż w głąb zjawisk, dostrzeganie rozmaitych subtelności i wyrafinowanie. To wszystko znalazłem w kompozycji "The Tunnel", do której regularnie wracam. Jej autorką jest Anna Greta, debiutująca w ostatnich dniach albumem "Nightjar In The Northen Sky". 



W listopadzie ukaże się najnowszy album zespołu Beach Fossils - "The Other Side Of Life: Piano Ballads".



Grupa Beirut na 28 stycznia 2022 roku zapowiedziała premierę płyty "Artifact". Póki co można cieszyć się radosnym singlem "Fisher Island Sound", który promuje to wydawnictwo.



W kąciku improwizowanym dziś zajrzymy do Portugalii, skąd pochodzi duet Paisiel, czyli Joao Pais Filipe i Julius Gabriel. Saksofon, elektroniczne dodatki, zestaw perkusyjny oraz zapis sesji nagraniowej. 




sobota, 23 października 2021

VANISHING TWIN - "OOKII GEKKOU" (Fire Records) "Nieświadomość jako eskpozycja"

 

     I znów dziennikarze brytyjscy mają powód do dumy. Wszak to na ich ziemi, dokładniej mówiąc, w samej stolicy stolic, rezyduje grupa, która nagrała bardzo udany album. I znów podobnie, jak to miało miejsce w przypadku "brytyjskiej sceny jazzowej", mogą pojawić się określenia, że: "nasi tak grają", "pochodzą z naszych stron", "w naszej wytworni wydali płytę".  Żartuję troszkę, na dobry początek, choć widzimy, jakie problemy przeżywa gospodarka brytyjska po brexicie, pozbawiona "obcych" rąk do pracy. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Albowiem tak, jak brytyjską scenę jazzową tworzą kolektywy złożone w dużej mierze z emigrantów, tak grupa Vanisihing Twin w funkcjonuje w oparciu o międzynarodowy skład. Jej liderką - choć pewnie sama zainteresowana wolałaby unikać tego określenia - wokalistką i klawiszowcem jest Cathy Lucas, która pochodzi z Hiszpanii. Włoskie korzenie reprezentuje jej przyjaciółka i perkusistka Valentina Magaletti, mająca na koncie współpracę z Thurstonem Moore, Bat For Lashes czy Gruff Rhys. Susumu Mukari to, jakżeby inaczej, japoński muzyk szarpiący struny basu. Man From Uranus, czyli Phil MFU to jedyny w tym zestawieniu brytyjski dżentelmen, obsługujący syntezator Moog. Elliot Arndt dotarł do Londynu znad Sekwany, upodobał sobie grę na flecie, odpowiedzialny jest również za stronę wizualną.



Kiedy Cathy Lucas skończyła dwanaście lat, dowiedziała się, że miała siostrę bliźniaczkę. Zgodnie z tym, co opowiedziała jej matka, ciąża we wstępnej fazie rozwoju posiadała dwa zarodki. W pewnym momencie jeden z nich został wchłonięty przez ten drugi. Istnieje specjalistyczny termin medyczny określający ten proces. "Vanishing Twin Syndrome", w skrócie VTS - czyli zespół znikającego płodu. Ta osobliwa nowina mocno poruszyła nastoletnią Cathy. Gdy nieco podrosła, postanowiła wykorzystać ów termin medyczny, i w ten sposób powstała nazwa zespołu. Wcześniej hiszpańska emigrantka wyżywała się artystycznie w takich grupach jak: Orlando, Fanfarco czy Innerspace Orchestra. Będąc w składzie pierwszej z tych formacji, Cathy Lucas występowała na deskach jednej sceny ze Stereolab. Jeden z muzyków wspominał potem, że dopisało im szczęście, gdyż nie mogli zdobyć biletów na koncert grupy dowodzonej przez Laetitię Sadier. Ta ostatnia zagrała zresztą na gitarze w kompozycji "Wider Than Itself", zamieszczonej na najnowszym krążku Vanishing Twin - "Ookii Gekkou". Ten trop związany ze Stereolab jest dość oczywisty, i narzuca się od razu po przesłuchaniu płyty Cathy Lucas oraz jej wesołej załogi. Kolejne nazwy zespołów, które powinny pojawić się w tym miejscu to: Pram, Broadcast czy Gong. 

Grupa Vanishing Twin zdaje się swobodnie dryfować gdzieś poza czasem i ponad gatunkami, zbierając z nich okruchy form, fragmenty treści, którymi potem członkowie formacji dowolnie żonglują, tworząc zapadającą w pamięć całość. Można odnaleźć się w tak konstruowanej estetyce albo pozostać wobec niej całkowicie obojętnym, ale trudno nie przyznać, że brytyjski zespół zdołał wypracować charakterystyczne brzmienie. W ich kompozycjach retro-pop łączy się z krautrockiem, elementami jazzu, psychodelii, muzyki filmowej (trop włoskich kompozytorów). To wszechświat mieniący się tysiącem braw, stworzony z wielu mikroświatów, których cząsteczki przenikają się wzajemnie. W kontekście specyficznego brzmienia Cathy Lucas podkreśla rolę producenta czy inżyniera dźwięku. Vanishing Twin mają na koncie współpracę chociażby z Malcolmem Catto, o którym wspominałem na łamach tego bloga. W swojej dźwiękowej podróży członkowie grupy raczej starają się unikać typowych rozwiązań lub utartych kolein. "W studio nagraniowym może pojawić się presja, wynikająca z faktu pracy z cudzymi zasadami czy konwencjami. Szczególnie ma to miejsce obecnie, kiedy wielu inżynierów dźwięku edukuje się w tych samych szkołach i w związku z tym pracuje w podobny sposób (...) Szukamy czegoś innego" - stwierdziła Cathy Lucas. W etos pracy członków Vanishing Twin wpisane zostały: dialog, eksperyment oraz improwizacja. Przy okazji jednego z wywiadów wokalistka i autorka tekstów wspomniała nawet o "telepatii", specyficznym rodzaju oddziaływania, który przy okazji tego wpisu mógłbym nazwać "czuciem gry". (Przypomniało mi się doświadczenie Alaina Aspecta, gdzie dwa fotony pozostające ze sobą w związaniu spinowym, pozostają w nim nadal, nawet rozdzielone i oddalone na odległość makroskopową, i wciąż wzajemnie "uzgadniają" swoje spiny). 

Najlepsze utwory, takie jak świetne otwarcie "Big Moonlight" (utrzymane w rzadko spotykanym metrum 5/4, w którym pulsuje chociażby jeden z moich ulubionych utworów Stereolab - "Rainbow Conversation", przypadek?), lub "In Cucina", czyli wyprawa w egzotyczne  rejony stworzona w oparciu o flet, klarnet, saksofon i perkusjonalia, od pierwszych  taktów przenoszą słuchacza w inny wymiar. W utworze "Phase On Million" odnajdujemy drobny ukłon w stronę afrobeatu, "Zuum" kipi od środka psychodeliczną magmą. Każda z kompozycji jest jak zaproszenie do nowego obrzędu, innego rytuału, co podkreśla "magiczny" charakter tych  nagrań, a więc nie do końca wyjaśniony, przebiegający według scenariusza, który tworzony jest na bieżąco, i za każdym razem od nowa niczym postnowoczesna mitologia. Warto dodać, że te kompozycje funkcjonują w oparciu o proste struktury, zestawy powtarzalnych dźwięków, pozbawione wirtuozerskich popisów. Znacznie pojawia się tu jako wynik wzajemnych interakcji poszczególnych instrumentów na różnych poziomach. Świetnie w tych nagraniach odnajduje się wokaliza Cathy Lucas, czasem będąca czymś na kształt kolejnego instrumentu, innym razem odmalowująca barwne historie przy współudziale chórku.

(nota 8/10)

 


Podejrzewam, że nagrania grupy Aquaserge przypadłyby do gustu, a może nawet zainspirowałyby Cathy Lucas, chociażby te pochodzące z najnowszej wydanej niedawno płyty "The Possibility Of A New Work For Aquaserge", nagranej w rozszerzonym, bo dziewięcioosobowym składzie.  Na tym albumie francuscy artyści swoimi kompozycjami złożyli hołd czterem kompozytorom: Gyorgi Ligetiemu, Giacinto Scelsiemu, Edgardowi Varese oraz Mortonowi Feldmanowi.




Niedawno prezentowana na łamach tego bloga formacja Gnod przypomina o sobie najnowszym wydawnictwem "La Mord Du Sens".




Okładka wydanego kilka dni temu albumu "The Cherries Are Speaking" - dwie kobiety w strojach ludowych, motyw jak z malowanego jajka - grupy Adeline Hotel, sugerowała jakąś osobliwą odmianę łowickiego folku. Nic bardziej  mylnego.




Daniel Herskedal i przyjaciele w przepięknej kompozycji "The Mariner's Cross", którą znajdziecie na albumie "Harbour".



Na koniec dzisiejszej odsłony raz jeszcze Vanishing Twin prosto z sesji opublikowanej kilka dni temu. Wyborne!



 

sobota, 16 października 2021

CONSTANT FOLLOWER - "NEITHER IS, NOR EVER WAS" (Shimmy-DISC, Joyful Noise Recordings) "Opowieści rekonwalescenta"

 

    Myślę, że wciąż warto podkreślać, że wszelka twórczość artystyczna nie powstaje w sterylnych warunkach izolacji, czy też w oderwaniu od biografii twórcy, jak i życia w ogóle. Nie trzeba znać prac czołowych niegdyś hermeneutów (Gadamera, Ricoeura, Heideggera), żeby wiedzieć, że przebieg egzystencji artysty - wpisane w nią meandry, dramaty, nadzieje, troski i traumatyczne przeżycia - wcześniej lub później znajdzie swoje odzwierciedlenie w jego dziele. Stali czytelnicy z pewnością zdążyli zauważyć, że zwykle poświęcam kilka słów twórcy - kim jest, skąd pochodzi, jakie okoliczności towarzyszyły powstawaniu jego ostatniej propozycji wydawniczej. I tym razem nie może być inaczej, gdyż mamy przypadek wyjątkowy.

Bez cienia przesady można powiedzieć, że Stephen McAll przed laty znalazł się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie. Jako nastolatek trafił w samo centrum brutalnych walk gangów, które rozgorzały na ulicach Galsgow. W efekcie przewieziono go do szpitala z poważnym urazem głowy, był częściowo sparaliżowany i stracił pamięć. Ciężko sobie wyobrazić, że nagle budzisz się, i nie jesteś w stanie przypomnieć sobie niczego z bliskiej lub odległej przeszłości. Z pewnością w takim momencie cały twój dotychczasowy świat rozsypuje się niczym domek z kart. Przewartościowaniu muszą ulec rzeczy istotne oraz kluczowe punkty na mapie twoich wierzeń czy przekonań. Chcąc nie chcąc, musisz nauczyć się żyć na nowo. I również o tym traktuje debiutancki album Constant Follower - "Neither Is, Nor Ever Was".



Stephen McAll ostatnie lata spędził w samotności, w niewielkim domu na zachodnim wybrzeżu Szkocji. To właśnie tam, i w takich okolicznościach, powstała większość kompozycji, które wypełniły jego debiutanckie wydawnictwo. Po dramatycznym wypadku musiał raz jeszcze zdefiniować samego siebie. Nie trudno się domyśleć, że proces powrotu do zdrowia, a także budowania i odnajdywania własnej tożsamości, musiał być rozciągnięty w czasie. Jego kolejne wydłużające się dla dzisiejszego bohatera etapy naznaczone były momentami zwątpienia. Przeszłość przypominała czarną dziurę, a nieodległą przyszłość zasłaniała gęsta mgła niepewności. Kiedy słucha się rozmów lub czyta się wywiady z osobami, które na trasie swojej egzystencjalnej wędrówki doświadczyły "momentu granicznego", rzuca się w oczy fakt, jak bardzo doceniają potem proste wartości. Do głosu dochodzą wtedy podstawowe ludzkie potrzeby, takie jak: miłość, bliskość czy obecność drugiego człowieka, odnowienie kontaktu ze światem natury itd. 

"Przez cały czas nosiłem te piosenki gdzieś w sobie, ale nie potrafiłem znaleźć sposobu, żeby wydobyć je na jaw" - oświadczył Stephen McAll. W tym kontekście nie może więc zbytnio dziwić, że owe w końcu wydobyte na jaw intymne pieśni szkocki bard nazywa "pomnikami pamięci". Napisane zostały jako wyraz pewnego rozrachunku z przeszłością oraz z myślą o dniach, które dopiero nadejdą. Nie byłoby tych intymnych delikatnych piosenek, gdyby nie gitara akustyczna oraz obecność grupki przyjaciół. Wśród nich trzeba wspomnieć gitarzystę Andrew Pankhursta, to jego barwne dźwiękowe smugi stworzyły i wypełniły malownicze tło tych niespiesznie rozwijanych opowieści. Jako drugi równoległy głos przewija się wokal Amy Campbell, która zagrała również na syntezatorze. W chórkach natomiast swój dyskretny ślad pozostawiła sympatia bohatera dzisiejszego wpisu Kathleen Slosch.

Album "Neither Is, Nor Ever Was" otwiera indie-folkowa kompozycja "I Can't Wake You", która roztacza wokół spokojny i melancholijny nastrój. Dalej będzie podobnie - przed słuchaczem rozwinie się subtelna, niczym nitki babiego lata, wstęga połączonych ze sobą kruchych piosenek. Powstały one w oparciu o takty odmierzane przez gitarę akustyczną i oddechy syntezatora. Czasem, jak w "Altona", który pojawił się już w sieci w ubiegłym roku, w nieco zmienionej wersji, dadzą o sobie znać chóralne głosy, dodające dodatkowej głębi. Innym razem - "Spirits In The Roof Tree" - gitarowe smugi wyczarowane palcami Andrew Pankhursta stworzą klimat przypominający dokonania The White Birch. W kończącym całość "Weicha" obniżona wokaliza Stephena McAlla mocno przypomina sposób śpiewania Thomasa Feinera, z okresu wspaniałej płyty "Opiates",wyprodukowanej przez Davida Sylviana. Ta wspomniana przeze mnie kruchość czy delikatność jest znakiem rozpoznawczym kolejnych odsłon albumu. Potraktowana stereotypowo może wydać się niezbyt męska, i stanąć w kontrze do "kultury macho" -  o czym wspomina Stephen McAll - której odpryski wciąż są bardzo popularne w Szkocji. Intymny charakter tego wydawnictwa sprawia, że można dostrzec w nim podobieństwa do płyty Fair Mothers - "In Monochrome", omawianej na łamach tego bloga w ubiegłym roku. Słuchając kolejnych odsłon "Neither Is,  Nor Ever Was" można dojść do wniosku, że obcuje się z jedną kompozycją, podzieloną na kilka spójnych części. Warto w tym miejscu podkreślić rolę producenta i szefa wytwórni Shimmy-Disc - Marka Kramera - znanego ze współpracy z grupą Low czy Galaxie 500, który w przypadku tych dziesięciu nagrań zdawał się hołdować zasadzie, im mniej ingerencji technicznej, tym lepiej. Ta oszczędna formuła ma swój urok i całkiem dobrze się broni szczególnie, jeśli pomoże jej jesienna ponura aura. Utwór "What's Left To Say" powstał jako wynik inspiracji autora rozmowami z babcią. Nestorka rodu przypomniała wnukowi nie tak odległy okres jego dzieciństwa, przywoływała postacie krewnych oraz zmarłych. Czasem jednak ona i on siedzieli obok siebie w milczeniu. Po prostu cieszyli się własną obecnością, patrząc jak mija kolejny dzień. "Tak dobrze jest po prostu siedzieć i być. Bycie jest wszystkim, czego potrzebujesz" - śpiewa Stephen McAll.

(nota 7.5-8) 

 


Wspomniałem powyżej o zespole The White Birch, który od dłuższego czasu milczy jak zaklęty. Przyznam, że w tym roku nie wracałem do ich nagrań. Nadarzyła się więc okazja, żeby odkurzyć nieco chociaż jedną piosenkę.



Znakomity fragment płyty Vanishing Twin - "Ookii Gekkou", o której nieco szerzej być może w kolejnej odsłonie bloga.



Niedawno, w prywatnej rozmowie zbyt pochopnie - jak później się okazało - stwierdziłem, że takie rockowo-gitarowe granie już raczej nie dla mnie. Zbyt dużo nasłuchałem się takich płyt i pewnie dlatego podobne wydawnictwa nie są w stanie niczym mnie zaskoczyć. Minęło kilka dni, a tu proszę, jaka niespodzianka. Bo płyta Andersa Parkera - "Wolf Reckoning" wypełniona jest właśnie takim gitarowo-rockowym graniem, a mimo tego słucha się tych nagrań, właściwie klasycznych  piosenek, z podziałem na refren i zwrotkę oraz instrumentalny wypełniacz, z dużą przyjemnością. Zresztą, sprawdźcie sami.



Na ochłodę odrobina zimnej fali, grupa Haunt Me, pochodząca z Austin, z niedawno wydanej płyty "This Sadness Never Ends".




Karen Peris kilka dni temu przypomniała o sobie solowym albumem "A Song Is Way Above The Lawn".




Najwyraźniej William Doyle otrząsnął się już po awarii dysku, i na koniec listopada zapowiada nową epkę "Alternate Lands". 




W kąciku improwizowanym wystąpi Eivind Aarset 4-tet, z Arve Henriksenem i Janem Bangiem w składzie, nagranie pochodzi z najnowszej płyty "Phantasmagoria, Or A Different Kind Of Journey".





środa, 6 października 2021

SMOKE BELLOW - "OPEN FOR BUSINESS" (Trouble In Mind Rec.) "Mozaikowy indie-pop"

 

    Minimalizm to kierunek muzyczny, który powstał w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Cechami charakterystycznymi tego nurtu są: prostota, oszczędność środków stylistycznych czyli redukcja, i podkreślenie struktur rytmicznych, najczęściej przez ich powtórzenie (repetycja). Przyjęło się, że jako pierwszy określenia "minimalizm" użył Michael Nyman, w jednej z recenzji dla magazynu "The Spector". Pośród czołowych przedstawicieli tego nurtu warto wymienić takich artystów jak:  Philip Glass, Terry Riley, La Monte Young, John Adams, czy Stephen Michael Reich. Tak się złożyło, że ten ostatni 3 października skończył 85 lat.

   "Wszystko zaczęło się od pętli organów. Jesteśmy wielkimi fanami Steve'a Reicha, Philipa Glassa oraz im podobnych" - oświadczyła Meredtih McHugh wokalistka grupy Smoke Bellow.  Po przesłuchaniu płyty "Open For Business" można dojść do jedynie słusznego wniosku, że repetycje stały się ulubionym narzędziem tworzenia kompozycji dla australijskiego tria. Te wspomniane wyżej powtarzalne struktury, czy mówiąc nieco dokładniej, pętle dźwięków można odnaleźć na każdym poziomie ich ostatniego albumu. Powtarzają się więc tony gitary, basu, syntezatora i perkusji nanizane skrupulatnie i z dużym wyczuciem na oś czasu. W ramach urozmaicenia tkanki aranżacyjnej artyści z antypodów wykorzystują brzmienie fletu, rogu, saksofonu oraz chórek, za który niegdyś odpowiadała Jessie Hughes, płynny członek zespołu. Rotacje w składzie zwykle dotyczyły jednak osoby zasiadającej za zestawem perkusyjnym. Tym razem pochodząca z Brisbane, wokalistka i klawiszowiec, Meredith McHugh oraz gitarzysta z Sydney, Christian J.Best, zaprosili do współpracy perkusistę Emmanuela Nicolaidisa (gra również w grupie Oh Hang). Ten ostatni na szczęście nie ograniczył się tylko do precyzyjnego odgrywania monotonnego krautrockowego  rytmu, tak charakterystycznego dla tego typu produkcji. Wykorzystał za to cały bogaty zestaw perkusjonaliów, które mocno poszerzyły pole znaczeniowe tej płyty.

Moją przygodę z albumem "Open For Business" rozpocząłem od bardzo udanej kompozycji "Aniversary", w której pobrzmiewa duch zespołu Yo La Tengo z minionego okresu. Podobne skojarzenia przyniósł wraz z sobą "Maybe Something" czy singlowy "Fury Computer 2", gdzie nieco rozmarzona wokaliza przypomniała mi wczesne dokonania His Name Is Alive czy Stereolab. W tej odsłonie muzycy zdecydowali się zastosować repetycje także na poziomie drugiego głosu, uzyskując intrygujący efekt. Kolejne skojarzenie czy tropy stylistyczne mogą doprowadzić słuchacza do twórczości Davida Byrne'a i grupy Talking Heads, z okresu klasycznego dziś dzieła "Remain In Light". Szczególnie ma to miejsce w utworze "Fuck On", który przykuwa uwagę ciekawą ścieżką wspomnianych  wcześniej perkusjonaliów oraz dyskretnym nawiązaniem do afrobeatu. Warto w tym miejscu dodać, że jeśli chodzi o dziewięć kompozycji płyty "Open For Business", przez cały czas jej trwania poruszamy się po terytorium wyrafinowanego indie-popu. W świetnym "Night Light" cierpliwie rozwijane elementy repetycji - bas, gitara, syntezator, w moich złaknionych wrażeń uszach zabrzmiały trochę jak utwory zapomnianego dziś Fridge, z okresu płyty "Happiness". Kieran Hebdan i koledzy miał niemal dwie dekady temu swoje pięć minut. Czy swoją szansę na alternatywny sukces wykorzystają Meredith McHugh oraz jej kompani z grupy, trudno powiedzieć. Jednak widać wyraźnie, że w porównaniu z ich wcześniejszymi nagraniami, chociażby z krążka "Old Haunts" (2012), zdecydowanie są na ścieżce wznoszącej. Potwierdzeniem tej opinii niech będzie fakt podpisania kontraktu z oficyną Trouble In Mind Rec., która wydała album "Open For Business". Skoro, jak twierdzą krytycy kultury popularnej, nie ma dziś norm kulturowych, a są jedynie oferty, oto przed Wami jedna z nich.

(nota 7.5-8/10)

 


Wspomniałem wcześniej o grupie Fridge, więc musi zabrzmieć mój ulubiony fragment płyty "Happiness", do którego kiedyś bardzo często wracałem. Prawdziwe cudeńko, broniło się przed laty, i wciąż brzmi wybornie, pewnie nie tylko w moich uszach. Sprawdza się zarówno podczas podróży, jak również w trakcie zwyczajnego "bycia-w-świecie".



Kolejny zapomniany artysta - Howard Gelb - postanowił przypomnieć o sobie nowym wydawnictwem. Płyta grupy The Colorist Orchestra & Howe Gelb nosi tytuł "Not On The Map".



 Wspominana niedawno wytwórnia Full Time Hobby nie tylko dla miłośników brzmienia retro proponuje album "Spencer Cullum's Coin Collection".


29 października światło dzienne ujrzy najnowszy album Rachel Love zatytułowany "Picture Mind". Póki co możemy cieszyć się smakowitym singlem "Primrose Hill".



Znakomicie brzmiący kolektyw Irreversible Entanglements, z Camae Ayewą w składzie, na 12 listopada zapowiada wydanie płyty "Open The Gates".



Coś z wytwórni Hubro Music, czyli gitarzysta Geir Sundstol i fragment z jego płyty "St. Hanshaugen Steel", w składzie grupy nasi dobrzy znajomi, Mats Eilertsen i Arve Henriksen.




Na koniec kolejny nasz dobry znajomy - Thomas De Pourquery - i jego kompani z kolektywu Supersonic, ponieważ właśnie dziś, 6 października, miała miejsce premiera ich najnowszego teledysku "Back To The Moon".






środa, 29 września 2021

FABELS - "MINDS" (QUSP Rec.) "Fajną płytę wczoraj słyszałem"

 

- Fajną płytę wczoraj słyszałem.

- Momenty były?

- Masz! Najbardziej przy pierwszym podejściu rzuca się w uszy gitara?

- Gitara?

- Dokładnie. Właściwie jej brzmienie, takie indie-rockowe, momentami post-rockowe. Chociaż były też fragmenty, gdzie nieco mocniej odkręcili pokrętło wzmacniacza i zrobiła się z tego przyjemna shoegazeowa ściana.

- Kto niby odkręcił to pokrętło?

- Pewnie ten, kto akurat stał przy wzmacniaczu. W tym przypadku Ben Aylward.

- Amerykanin?

- Gdzie tam. Australijczyk. W dodatku rodem z Sydney.

- Popatrz!

- Oprócz tego w zespole jest jeszcze basistka i wokalistka, Hiske Weijers.

- Holenderka?

- Być może. Prawdopodobnie w którymś pokoleniu. Śpiewa w kilku językach.

- To ci poliglotka.

- A żebyś wiedział! Raz śpiewa w angielskim, to znowu bawi się zbitkami słów, potem intonuje po francusku.

- Oui, Oui!

- To znów śpiewa po niemiecku, i właśnie w holenderskim.

- Od razu wyczułem w jej nazwisku zapach tulipanów.

- Ty to masz nos! Nawet miałem do ciebie zadzwonić. Sam wiesz, jak u mnie jest z niemieckim.

- Hande Hoch! Tiefe, Tiefe! Schnell... znasz na pamięć.

- Podstawy na randkę mam opanowane.

- Od czegoś trzeba zacząć.

- Tyle, że ta australijska wokalistka...

- Ta Holenderka?

- Tak. Ona tych moich ulubionych niemieckich zwrotów w ogóle nie używała.

- Co ty powiesz! Trudno się dziwić. W końcu to nie film.

- Ale od filmu do muzyki wiedzie niekiedy prosta droga. Wystarczy posłuchać utworu "Hinsaw".

- Co z nim?

- To najdłuższa kompozycja na płycie "Minds", trwa dziesięć minut.

- Ależ się rozpędzili.

- Dobrze się grało, to nie chcieli skończyć. Ten "Hinsaw" ma w sobie jakieś narastające napięcie. Ben Aylward i Hiske Weijers potrafią wyczarować taką sugestywną atmosferę.

- Jaką?

- Wiesz... Taki nastrój niepokoju, smutku. Czasem, jakby zbliżającego się zagrożenia.

- Jak w horrorach. A morderca i tak czai się z tytułu. I zaatakuje w najmniej spodziewanym momencie.

- Wiadomo! Takich momentów na płycie "Minds" masz sporo. Innym razem atmosfera mocno się zagęszcza. I robi się z tego całkiem niezła psychodelia. Szczególnie, że utwory trwają 7, 9 czy właśnie 10 minut.

- Czyli można się w tym zanurzyć.

- Po same uszy. Do tego automat perkusyjny, basik, elektroniczne dodatki, ale wykorzystane w umiejętny sposób, robią dobrą robotę. W niektórych nagraniach można wyczuć coś jakby obecność gotyckiego ducha.

- Zamki, lochy, strzygi i upiory?

- Może nie aż tak. I nie bezpośrednio. Jakby echa fascynacji takim graniem w stylu dawnego The Cure czy Bauhaus, przetworzone przez wrażliwość współczesnych artystów.

- The Cure nieźle grali.

- Pan Robert miał swoje pięć minut. Dam sobie rękę uciąć, że ten australijski gitarzysta, Ben Aylward, słuchał takich kapel za młodu.

- Rękę, powiadasz.

- Głowy dać nie mogę.

- Racja. Coś trzeba mieć na karku, oprócz żony i hipoteki. Gdzieś ostatnio czytałem...

- Czyli jednak czytasz.

- Zdarza mi się oko zatopić w lekturze... Gdzieś czytałem, że ponoć: "Obcinanie głowy nie pomaga w żadnej sprawie".

- Zgoda. Ale zawsze trzeba pamiętać o niszowych odbiorcach.

- A ci twoi Australijczycy pamiętali?

- Na to wygląda. W tytułowym "Minds" wokaliza Hiske Wejers...

- Tej Holenderki?

- Tak. Jej wokaliza przypomniała mi dokonania Kazu Makino z Blonde Redhead.

- No, popatrz. Najlepszy jest ten ich singiel z Davidem Sylvianem.

- Palce lizać. W innych miejscach ten duet australijski, czyli Fabels, zagrał tak, jak niegdyś brzdąkał Piano Magic. 

- Oj słuchało się Piano Magic. Mam jeszcze kilka ich płyt.

- Myślałem, że sprzedałeś.

- Nie pozbywam się tego, co dobre.

- Jest w tym pewna logika. Ale miejsca na półkach coraz mniej.

- Co zrobić.

- Słuchać warto.

- Ba! Trzeba!

(nota7.5/10)

 


W kąciku deserowym pozwolę sobie zamieścić drobny łańcuszek artystów. Wspomniany wyżej gitarzysta, Ben Aylward, jakiś czas temu grał także w grupie Swirl, oraz współpracował z Andym Jossi, który ukrywał się pod szyldem The Churchhill Garden. Fani zespołu The Cure powinni być mile zaskoczeni.



Oglądam ostatnio serial "Zasada przyjemności", i w jednym z odcinków bardzo dobrze zabrzmiał utwór "Upadamy tu", który nieźle powinien się wpisać w dzisiejszy temat.



Śliczna kompozycja zespołu Margot - "Watercolour" , pochodząca z płyty o tym samym tytule, towarzyszy mi od kilku dni. Album wydała zacna wytwórnia Full Time Hobby. Niby proste gitarowe granie, a jednak w utworze "Watercolour" udało się przemycić coś więcej.



Na koniec dzisiejszej odsłony, zdecydowanie najlepszy utwór ostatnich dni. Grupa Hoo to połączone siły mojego wciąż ulubionego Neila Halsteada (gitarzysta i wokalista SLOWDIVE), Lee Levendera, Jackie Oates'a oraz prezentowanego całkiem niedawno na łamach tego bloga Farmer Dave Schera. Debiutancka płyta zatytułowana "We Shall Never Speak" ukaże się 19 listopada nakładem oficyny Big Potato Records.



W kąciku improwizowanym zajrzymy na płytę "Being Waves" londyńskiej grupy Kinkajous, która ukazała się 17 września. Bardzo udane połączenie elektroniki i jazzu. Jakiś czas temu omawiałem ich poprzedni album "Hidden Lines".






środa, 22 września 2021

THOMAS DE POURQUERY & SUPERSONIC - "BACK TO THE MOON" (Lying Lions Productions) "Księżycowy pył z dzielnicy Saint-Denis"

 

    Muzyka znad Sekwany dociera do nas bardzo rzadko, w szczególności zaś ta, w której charakterze znajdziemy wątki improwizowane. Może to drobinę dziwić, zważywszy na fakt, jak wiele renomowanych festiwali jazzowych lub sesji koncertowych, co roku odbywa się na terytorium Francji. Francuzi znani są z tego, że akcentują, bronią, a także dbają o przestrzeń i tożsamość własnej kultury, którą wspierają nie tylko telewizje czy rozgłośnie radiowe, ale również poważni sponsorzy. Patronat nad rozwojem kariery dzisiejszego bohatera - Thomasa De Pourquery - objął francuski bank (BNP Paribas). Wydaje się, że nie jest to tylko kwestia związana z popularnością języka. W przypadku płyty "Back To The Moon" mamy angielskie tytuły, a wszystkie teksty zostały zaśpiewane również w języku Juliana Barnesa. Wychodzi na to, że Amerykanie i Brytyjczycy wciąż kontrolują rynek muzyczny (także ten związany z wydawnictwami alternatywnymi), choć oczywiście już nie tak jak przed laty. Stąd też nazwy grup z Londynu, Manchesteru czy Leeds przewijają się w prasie muzycznej znacznie częściej, niż szyldy artystów pochodzących z Paryża, Nancy czy Bordeaux.

Thomas De Pourquery to, na przekór brytyjskim recenzentom, artysta pełną gębą - muzyk, autor kompozycji, wokalista, ale również w ostatnim czasie aktor. Urodził się w miejscowości Bondy dnia 7.07.1977 roku. Nic więc dziwnego, że francuski saksofonista wierzy w magię liczb. Na alcie zaczął grać w wieku czternastu lat. Ponoć ojciec w dzieciństwie wypowiedział do niego takie oto pamiętne zdanie: "Jeśli chcesz polecieć na księżyc, wybierz te najbardziej odległe galaktyki". Potem była nauka w Narodowym Konserwatorium w Paryżu, gra w Narodowej Orkiestrze Jazzowej, fascynacja dokonaniami grupy Sun Ra Arkestra i poszukiwanie własnej muzycznej drogi. Nazwę dla swojego sekstetu - Supersonic -  zaczerpnął właśnie od jednej z ulubionych płyt Sun Ra - "Super-Sonic Jazz", zarejestrowanej w 1956 roku, w RCA Studios, w Chicago, dla wytwórni Saturn Records. Zanim De Pourquery powołał do życia grupę Supersonic, nagrywał z Magnetic Ensemble, wraz z Maximem Delpierre tworzył piosenki w duecie VKNG, współpracował z Red Star Orchestra (płyta "Broadways"), z Fredem Pallem, a także znaną, chociażby z wpisów na tym blogu, grupą Francoise And The Atlas Mountains, czy zespołem Metronomy. Laurenta Bardainne (saksofon tenorowy) poznał w  Studio Des Islettes, a krótko po tym epizodzie panowie złożyli punkowy zespół Rigolusi. Nic więc dziwnego, że kiedy Thomas De Pourquery postanowił zestawić upragniony skład, jako pierwszego do zacnego grona zaprosił właśnie Laurenta Baradainne. Resztę sekstetu Supersonic uzupełnili muzycy sesyjni: Fabrice Martinez (trąbka, instrumenty perkusyjne), Arnaud Roulin (fortepian, syntezatory, elektronika), Frederick Galiay - bas, i Eduard Perraud - bębny. Debiutancki krążek zatytułowany "Supersonic Play Sun Ra" (Quark Records 2014), odniósł we Francji spory sukces. W zamierzeniach Supersonic miał być jednorazowym projektem. Jednak lider sekstetu tuż po trasie koncertowej miał proroczy - jak później  się okazało - sen. Był to jeden z nielicznych muzycznych snów, jak podkreśla Thomas De Pourquery, w którym to, pod zamkniętymi powiekami, nie tylko ujrzał swoich kolegów z zespołu, ale również usłyszał, jak grają. Idąc za podszeptem intuicji, postanowił kontynuować działalność sekstetu, czego owocem był kolejny album "Sons Of Love". W międzyczasie Thomas zdążył otrzymać prestiżowe wyróżnienia, został artystą roku w kategorii "Jazz".



W tym roku zespół Supersonic obchodzi 10-lecie, i w związku z tym, po czterech latach przerwy wydawniczej postanowił obdarować fanów nowym albumem zatytułowanym "Back To The Moon". Myślę, że nie ma większego sensu porównywać, choćby i fragmentów najnowszych kompozycji, do twórczości Sun Ra, czy Charlesa Mingusa, do czego zdaje się, przyzwyczaili się niektórzy recenzenci, mając w pamięci debiut francuskiego sekstetu. Nie tędy droga. Fascynacje czy granie nawet udanych coverów, to jedno, a funkcjonowanie w oparciu o własne wypracowane i rozpoznawalne brzmienie, to drugie. Na upartego można doszukać się wielu podobieństw na różnych poziomach. Dajmy na to, że tony trąbki, w dłoniach Fabrice Martineza rozpięte są pomiędzy oniryzmem Kenny Wheelera, a energią Christiana Scotta, itd. Stylistycznie trzeci w dorobku krążek finezyjnie flirtuje z wieloma różnymi gatunkami: pop, jazz, rock, fussion, muzyka brazylijska itp. "Mieszam gatunki, ponieważ taki jestem" - oświadczył Thomas De Pourquery. Od samego początku albumu "Back To The Moon" słuchacza zachwyca lekkość i swoboda, z jaką przeplatają się i przenikają poszczególne wątki. W perspektywie całości krążka momenty przejścia od improwizacji do treści piosenki, i znów do solowych popisów instrumentów dętych, są łagodne i zrobione z rzadko spotykanym wdziękiem. Trudno znaleźć drugi taki zespół, który robiłby to tak subtelnie, a jednocześnie z takim rozmachem. Jakby echa zaczerpnięte z jazzowej klasyki połączyć z dokonaniami The Flaming Lips, i osadzić to wszystko w okruchach zwiewnej melodyki Serge'a Gainsbourga. Tematy, jak i same piosenki, są zwarte i spójne, płynnie prowadzą od jednej do drugiej, w tej barwnej księżycowej podróży. "Jazz jest niezwykły, ponieważ jest muzyką, która żywi się innymi gatunkami" - stwierdził Thomas De Pourquery, a potwierdzenie tych słów z pewnością znajdziemy pośród trzynastu nagrań. Tytułowy "Back To The Moon" wita nas improwizacją instrumentów dętych, które niejako przygotowują scenę, dla pojawienia się łagodnej wokalizy Thomasa De Pourquery, któremu towarzyszy męski chórek. "Joy" - zaczyna się od frazy fortepianu i blach perkusji, krótkie i zwarte tony basu napędzają całość kompozycji. Radosne i przestrzenne oddechy trąbki są pełne światła, a także nieskrępowanej radości. Do takich fragmentów od razu chce się wracać. Podobnie jak do utworu "Yes, Yes, Yes, Yes", popowego w charakterze, świetnie zaśpiewanego, mającego w sobie jakąś indie-folkową nutę, okraszonego drobną orkiestracją oraz chórkiem. Jeden z recenzentów określił najnowsze wydawnictwo francuskiego sekstetu mianem "Pikantnego orkiestrowego popu". Trzeba przyznać, że coś w tym jest. Problem polega jednak na tym, że można próbować wcisnąć twórczości Thomasa De Pourquery i jego kompanów do dowolnej szufladki, i tak będzie z niej wystawać. 

Album "Back To The Moon" został częściowo zainspirowany filmem krótkometrażowym w reżyserii Vincenta Paronnauda, a także dokonaniami Frederico Felliniego (podobny barokowy przepych) oraz Rene Barjevela. "W każdej piosence jest motor, rytm, idea, wokół której obracają się zdarzenia...". "Wolf Smile" - przynosi w konsekwencji drobny ukłon w stronę lat sześćdziesiątych i spirutal-jazzu. "I Gotta Dream" to radosny indie-popowy numer, troszkę w stylu mojego niegdyś ulubionego Broken Social Scene, a porywająca pulsującym rytmem kompozycja "O Estrangeiro" pochodzi z repertuaru Caetano Veloso. I tak oto Thomas De Pourquery, który zamienił piłkę do rugby na miłość do muzyki i saksofonu, w studiu "Question De Son", mieszczącym się w paryskiej dzielnicy Saint-Denis (49 Rue De Faubourg), przy pomocy przyjaciół i wsparciu inżyniera dźwięku - Arnaud Picharda, stworzył zdecydowanie najlepszą płytę w całej dyskografii. Gorąco polecam!

(nota 8-8.5/10)


 


A na deser, oczywiście tytułowe nagranie z płyty "Back To The Moon", kolektywu Thomas De Pourquery & Supersonic.



W kąciku improwizowanym fragment z płyty "Back To The Moon". Smacznego!