sobota, 24 czerwca 2023

DARKSIDE - "LIVE AT SPIRAL HOUSE" (Matador Rec.) "Płyta startowa"

 

    Jakiś czas temu, w wąskim gronie znajomych, zastanawiałem się, jak wygląda i czym się charakteryzuje nowe pokolenie maniaków płytowych. Chociaż lepiej byłoby użyć określenia - "fanów muzyki", gdyż płyta jako fizyczny nośnik nie jest już tym, czym była kiedyś. Piosenek słucha się obecnie głównie korzystając z telefonu lub w systemie streamingowym, znacznie rzadziej starym dobrym zwyczajem kładziemy srebrny krążek na wysunięty talerz odtwarzacza. W tym kontekście padło szereg intrygujących pytań, pojawiło się także kilka potencjalnych odpowiedzi. Te drugie nie są aż tak istotne, jak te pierwsze - z czasów studenckich dobrze pamiętam zdanie, powtarzane nam przez pewnego profesora, który zwykł mówić: "Postęp poznawczy dokonuje się w trybie sposobu zadawania pytań". Jedna z kwestii powtarzających się w tym ożywionym dialogu dotyczyła tego "przełomowego krążka", tej "pierwszej płyty" lub "płyty startowej", od której można dziś zacząć muzyczną przygodę. Jak sądzicie, co to mogłoby być?

Dawne pokolenia - pewnie także mojego profesora - miały pod ręką nieraz bardzo wysłużone czarne krążki The Beatles, The Rolling Stones, King Crimson, Pink Floyd, Black Sabbath czy Yes. Dekadę lub dwie dekady później dzisiejsi czterdziestolatkowie namiętnie odtwarzali kasetowe wydania płyt Joy Division, The Cure lub Variette. Na początku lat dziewięćdziesiątych słuchało się brytyjskiej sceny gitarowej, kopiowało się zawsze ciekawe i zdobyte z trudem propozycje amerykańskich niezależnych wytwórni. Status "przełomowych albumów", przynajmniej według wielu dziennikarzy, otrzymały wydawnictwa "The Bends" - Radiohead czy "Ok Computer", "Cure For Pain" nieodżałowanej grupy Morphine brzmiał inaczej niż wszystko, i tak cudownie soczyście szczególnie w niskich rejestrach, a o "Dummy" - Portishead mówiło się, że znacznie wyprzedził swój czas. Popularność zdobywał nudny dla mnie i boleśnie przewidywalny grunge, kluby zaczynały tętnić mrocznym psychodelicznym trip-hopem, do głosu dochodził post-rock, Stereolab za chwilę miał wydać "Dots And Loops", dobre pięć minut mieli artyści pochodzący ze Skandynawii, wspaniale i niepostrzeżenie rozkwitała scena kanadyjska, tylko Europa Środkowa i jej południowa część wciąż czekała na lepsze dni.



A jak to wygląda obecnie? Czego dziś może posłuchać młody człowiek, żeby załapać tak zwaną "zajawkę muzyczną", a potem zacząć szperać, szukać i odnajdywać, a przede wszystkim cieszyć się kolejnymi odkryciami. Gatunki się zmieniają, ich granice coraz bardziej się zacierają, współcześni artyści funkcjonują na pograniczu różnych stylistyk, i nie jest to żadna ekstrawagancja, tylko sytuacja jak najbardziej naturalna. Z kolei płyty niektórych nowych  grup posługujących się jasno określoną estetyką, sztywno nakreślonymi gatunkowymi ramami, brzmią dziś cokolwiek archaicznie, wielu kłują w uszy wtórnością, rażą brakiem wyobraźni czy inwencji.

Nie ma obecnie ani jednej trwałej głównej mody, te przecież zmieniają się w oka mgnieniu, próżno szukać sprawdzonego i pewnego "muzycznego centrum" (zespół, kierunek, wytwórnia) - centrum jest tranzytywne, jak pisał przed laty Zygmunt Bauman. Przeciętny młody człowiek nie ma w zwyczaju, a dobre nawyki to podstawa, słuchać płyt od początku, aż po ostatni wolno dogasający dźwięk. W streamingu piosenki jakże często się przewija, wybiera dowolne momenty, skacze się niefrasobliwie ruchem konika szachowego po polu przypadkowo wybranych playlist. W tym kontekście nie dziwi więc, bo dziwić nie może, że coraz mniej powstaje albumów pojętych jako całość, z udanym wprowadzeniem, wspaniałym rozwinięciem i gustownym epilogiem. Bynajmniej nie jest to z mojej strony żadna forma utyskiwania na obecne czasy. Staram się tylko nieśmiało zrelacjonować, czy przybliżyć, aktualną sytuację panującą na rynku muzycznym.

A może by tak... wybrać się na koncert. Lato to czas festiwali, w trakcie trwania których można poznać nowe zespoły, zetknąć się z mniej popularnymi lub zupełnie nieznanymi nurtami. Można także posłuchać płyty koncertowej, i właśnie od niej zacząć swoją muzyczną przygodę. Od kilku dni bardzo często wracam na koncert, a właściwie do zapisu sesji nagraniowej, której latem ubiegłego roku dokonał amerykański duet Darkside. Wydawnictwo to nosi tytuł "Live At Spiral House", i ukazało się na początku czerwca tego roku nakładem oficyny Matador. 

Amerykański tandem Darkside powstał w 2011 roku, kiedy swoje siły postanowili połączyć Nicolas Jaar i David Harrington. Debiutancki krążek nosił tytuł "Psychic" (2013), zebrał znakomite recenzje w prasie branżowej, zawierał swobodne połączenie elementów muzyki elektronicznej, klubowej, z rockiem psychodelicznym czy nawet progresywnym. Zamiast korzystać z fali szybko zdobytej popularności i rozwijać pomysły z udanego debiutu, duet zamilkł fonograficznie na osiem długich lat. Druga w dorobku płyta zatytułowana "Spiral" (2021), nie była już tak udana, i wielu dziennikarzy przy okazji jej premiery pokręciło nosem.

Najnowszy zestaw nagrań "Live At Spiral House" pokazuje, że duet Jaar/Harrington wciąż ma ogromny potencjał. Znajdziemy na nim kilka starych przebojów, w stylu otwierającego całość, świetnego w tej wersji - "Liberty Bell", czy "Golden Limit", będącego luźnym połączeniem dwóch kompozycji "Golden Arrow" ( z płyty "Psychic"), i "The Limit". "Freak, Go Home" również pochodzi z udanego debiutu, przypomniał mi dawne nagrania Regular Fries, z okresu przywoływanej już nieraz na łamach bloga płyty "Accept The Signal". Podobnie brzmi "Heart Jam", tutaj w zmienionej transowej, nieco przybrudzonej, energetycznej wersji. Cały ten materiał pomyślany został jako dźwiękowa podróż po krainie wyobraźni, tętniąca klubowymi rytmami i zanurzająca się raz po raz w niespokojną psychodeliczną otchłań. 

Warto w tym momencie podkreślić rolę trzeciego artysty, który na czas sesji dołączył do amerykańskiego duetu. Mowa o perkusiście Tlacaelu Esparzy. Przede wszystkim jest to twórca oprogramowania perkusyjnego "Sensor Percusion". Jego zdaniem perkusja sensoryczna zapewnia dużo bardziej zbilansowaną metodę używania bębnów. Głównym punktem tego systemu jest odpowiedni czujnik, który odbiera wibrację membrany, a potem tworzy mapę powierzchni bębna. W takim układzie liczy się nie tylko siła z jaką uderzasz, ale również miejsce kontaktu pałeczki z membraną.  

 Wy, starzy płytowi wyjadacze oraz ty młody człowieku, stawiający swoje pierwsze niepewne kroki w muzycznej krainie - sprawdźcie sami, jak to wszystko smakowicie brzmi.

(nota 8/10)

 


Powyżej padła nazwa nieco zapomnianej dziś formacji Regular Fries. Powróćmy zatem choć na chwilę do ich debiutanckiego bardzo dobrego albumu - "Accept The Signal". W drugiej części tej znakomitej kompozycji pojawi się damski głos -  to Francine Luce dała pokaz swoich możliwości. Wokalistka nie zrobiła potem wielkiej kariery, ale nie wyobrażam sobie, żeby zabrakło jej w tym nagraniu. Cudo!!!



W ubiegłym tygodniu wspominałem o grupie Slowdive, tak się złożyło, że kilka dni temu pojawił się nowy singiel, zapowiadający ukazanie się płyty "Everything Is Alive", której premiera przewidziana jest na 1 września 2023 roku.



Kultowy, przynajmniej w niektórych kręgach, amerykański zespół Swans wczoraj opublikował swój szesnasty, jeśli dobrze liczę, album zatytułowany "Beggar". Wybrałem dla Was jedną z najdłuższych kompozycji.



Pozostaniem w USA, przeniesiemy się do miasta Chicago, gdzie mieszkają: basista Douglas McCombs, gitarzysta Bill MacKay i perkusista Charles Rumback. Panowie tworzą trio Black Duck i w dniu wczorajszym opublikowali debiutancki krążek "Black Duck".



Pozostaniemy w podobnym nastroju, ale przeniesiemy się do Nowej Zelandii, skąd pochodzi Peter Jefferies (grupy Nocturnal Projections, The Kind Of Punishment), który wczoraj wydał album "Closed Circuit".



Również wczoraj ukazała się płyta Pascala Comelade, Ramona Pratsa i Lee Ronaldo zatytułowana "Velvet Serenade". Oto mój ulubiony utwór.



Był Francuz, pora na holenderską wokalistkę - Roos Meijer, która na początku czerwca, z pomocą orkiestry Residentie Irkest The Hague, opublikowała album "Stories Of Change". Do tego fragmentu wracam najczęściej.



Przeniesiemy się do Monachium, gdzie działa Monika Roscher Big Band, w maju tego roku opublikowali album zatytułowany "Witchy Activites, And The Maple Death".



 Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, dlatego na koniec zajrzymy na płytę naszego krajowego kolektywu OVE (The Overview Effect) - "Geography And Geometry", która ukazała się wczoraj.






sobota, 17 czerwca 2023

BODYWASH - "I HELD THE SHAPE WHILE I COULD" (Light Organ Records) "Kąpiel dźwiękowa"

 

    Shoegaze to nurt muzyczny, który powstał gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych na Wyspach Brytyjskich. Ponoć nazwa ta przewijała się w środowisku dziennikarzy modnego niegdyś czasopisma "New Musical Express", którzy zwrócili uwagę na to, że gitarzyści nowych młodych zespołów mają skłonność, żeby patrzeć pod stopy, gdzie spoczywały zestawy efektów gitarowych. Charakterystyczne brzmienie, stworzone w oparciu o tony przesterowanych gitar i eteryczne nieco wycofane ścieżki wokalne, szybko znalazło spore grono odbiorców. Trzeba przyznać, że nurt ten oraz reprezentujące go formacje miał lepszy lub gorszy czas, ale nigdy nie popadł w całkowite zapomnienie. Młodzi artyści kolejnych pokoleń wciąż chętnie sięgają po płyty Slowdive (wrócili po wielu latach przerwy w zaskakująco dobrej formie), My Bloody Valentine, Jesus And The Mary Chain czy Ride (wydaje się, że albumy tego ostatniego zespołu zestarzały się najbardziej). Nic więc dziwnego, że młody Brytyjczyk, przebywający na emigracji w Kanadzie - Chris Steward - w ramach podtrzymania brytyjskiej gitarowej tradycji, również próbował zarazić shoegaze'owym duchem swoich kolegów ze studiów. Pośród tego niewielkiego grona, skupionego wokół Uniwersytetu McGill (Montreal), była także urocza koleżanka - Rosie Long Decter.



Debiutancki album zatytułowany "Comforter" (2019), nagrany w pięcioosobowym składzie, wydano dzięki uprzejmości oficyny Luminelle Recordings. Zawierał dziewięć spójnych utworów utrzymanych w dreampopowej/shoegazowej stylistyce, które dostrzegli i docenili recenzenci portali muzycznych. Jednak wokalista i autor większości kompozycji Chris Steward nie wspomina tamtego okresu szczególnie dobrze. W wywiadzie podkreślał, że następne kompozycje rodziły się w bólach, brakowało pieniędzy, inwencji oraz chęci, i sam się dziwi, że ostatecznie udało się opublikować ten materiał.

 Na kolejne wydawnictwo oznaczone nazwą Bodywash przyszło czekać długie cztery lata. Płyta "I Held The Shape While I Could" powstawała w modnym obecnie trybie korespondencyjnym, jako pliki dźwiękowe przesyłane drogą mailową, z komputera Stewarda na laptop Rosie Long Decter, bowiem z dawnej radosnej piątki młodzieńców ostał się jedynie duet. Ma to swoje dobre strony, gdyż dzięki temu wkład Rosie Long Decter w rozwój poszczególnych kompozycji zyskał na znaczeniu. Poza tym, w wielu utworach jako dominujący pojawia się jej eteryczny głos, który bardzo dobrze odnajduje się w tej stylistyce. Niejako w cieniu powstawania najnowszych piosenek pojawia się przykra osobista historia Chrisa Stewarda. Oto w wyniku urzędniczej pomyłki i biurokracji panującej w Montrealu, został on pozbawiony prawa do pracy. Zmęczony i zniechęcony kolejnymi nieudanymi próbami poprawy swojej sytuacji, zabijał czas tworząc kolejne utwory. 

I tak właśnie "Massif Central" opowiada o żmudnych zmaganiach z głuchymi na prośby petentów kanadyjskimi urzędami. Powtarzający się motyw mglistego, i dość dziwnego otwarcia - "In As Far" - powstał na komputerze Rosie Long Decter, i został szybko przesłany do Stewarda, który odsłuchał ten fragment przebywając w berlińskiej kawiarni. W takim właśnie trybie prób, odsłuchów, długich rozmów i konsultacji, powstawał materiał zawarty na krążku "I Held The Shape While I Could". Ten zestaw nagrań można podzielić na dwie zasadnicze części - odsłony piosenkowe, ozdobione wokalizą Rosie Long Decter oraz nieobecne na poprzednim wydawnictwie eksperymentalne, czy też ambientowe oblicze. W przypadku tych  drugich onirycznych pejzaży, w ruch poszła wyobraźnia, gitary i syntezatory z lat 90-tych. 

Brytyjsko-kanadyjska para ma spory potencjał i niemały talent do tworzenia przyjemnych rozmarzonych melodii. W urokliwym i wpadającym w ucho "Pictures Of You" wokalistka wspomina dawnego kochanka, podobnie lekko brzmi "Kind Of Light", nawiązujący stylistycznie do innego, o wiele bardziej znanego duetu, czyli do Beach House. Tym razem Kanadyjczycy zdecydowanie zmniejszyli moc podmuchu gitar, choć najbardziej dynamiczny w tej części płyty "Sterlizer", napędzony został zgrabnym riffem. Podobnie dobrze brzmi wyjątkowo udana końcówka wydawnictwa, "Patina" oraz utrzymany w duchu późnego Cocteau Twins "No Repair". Ambientowe podłoże "Dessents" i "One Day Clear" stanowią niezłą odskocznie i ciekawą propozycję kanadyjskiego tandemu. Wydaje się jednak, że można było nieco większą uwagę skupić na odpowiednim uporządkowaniu playlisty tego albumu.

(nota 7/10)

 


Skoro padła nazwa Slowdive, warto by zgrabnie do niej nawiązać. Nowa płyta grupy ponoć jest w przygotowaniu, ale wokalistka grupy - Rachell Goswell - pojawiła się gościnnie na płycie zespołu Drab Majesty zatytułowanej "An Object In Motion", która ukaże się 25 sierpnia.



Pozostaniemy w podobnej stylistyce, chicagowska grupa Soft Kill na początku czerwca opublikowała najnowszy album "Metta World Peace". Wybrałem taki oto fragment.



I kolejny świetny przykład muzyczny w rytmie dla "tańczących inaczej", czyli grupa Tommorow Syndicate pochodząca z Glasgow, kompozycja z ostatniej wydanej niedawno płyty "Higher Resolution".



Sheogazeowa dama - Eloise Chamber - prosto z amerykańskiego miasta Boston, w króciutkiej kompozycji, którą znajdziecie na jej ostatnim wydawnictwie "Departure".



Reine Fiske - grupy The Amazing, Landberk, Morte Macabre, Paatos, Dungen - na gitarze grać potrafi. Ostatnio próbuje swoich sił w produkcji, jego najnowszym dziełem jest wydany wczoraj album "YAY!" norweskiego zespołu Motorpsycho. Tak kończy się ta płyta.



Nasza dobra znajoma z kilku wpisów na tym blogu Melanie de Biasio przerwała milczenie, i przypomniała o sobie nowym singlem, który promuje najnowsze wydawnictwo "IL Viaggio", premiera całości 13 października.



Kolejny dobry znajomy w "kąciku improwizowanym" to trębacz Matthew Halsall, album "An Ever Changing View" ukaże się 8 września.



Żaden zespół z Estonii jak do tej pory nie pojawił się na łamach tego bloga, najwyższy czas, żeby to zmienić. Siedmioosobowy kolektyw przyjął nazwę Soft Power i pod koniec maja opublikował album zatytułowany "Raw Bites".


Na koniec zostawiłem gorącą nowość, czyli wydany wczoraj album amerykańskiej artystki Meshell Ndegeocelli zatytułowany "The Omnichord Real Book". Podczas rejestracji kolejnych kompozycji, w studiu nagraniowym pojawiło się wielu zacnych gości: Jeff Parker, Jason Moran, Joel Ross, Brandee Younger. Jeszcze będę wracał do tego wydawnictwa.





 

sobota, 10 czerwca 2023

THIS IS THE KIT - "CAREFUL OF YOUR KEEPERS" (Rough Trade) "Złoty pył"

 

     Na zakończenie szczególnie ciekawego w tym roku turnieju, rozgrywanego na kortach im. Rolanda Garrosa, przydałby się jakiś treściwy muzyczny francuski akcent. Oczywiście nie mam zamiaru sztucznie i na siłę prezentować w tym wpisie jakiegoś zespołu tylko dlatego, że artyści sprawnie posługują się językiem Charlesa Baudelaire'a. Podstawowe założenie autora tego bloga jest jedno - recenzowany album musi być dobry, jeśli nie bardzo dobry. Wydaje mi się, że jestem w stanie spełnić powyższe kryterium, czyli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, bowiem wydany wczoraj album brytyjskiej grupy This Is The Kit jest bardzo przyzwoitym wydawnictwem, a wokalistka tej grupy - Kate Stables - posiada francuskie korzenie. Wprawdzie autorka tekstów oraz kompozycji pochodzi z Bristolu, ale jakiś czas temu przeniosła się do Paryża, gdzie obecnie mieszka, czuje się dobrze i być może śledzi pilnie tenisowe rozgrywki. 




Formacja This Is The Kit to stały bywalec tego bloga - prezentowałem ich dwa poprzednie albumy "Moonshine Freeze" (2017), "Off Off On" (2020), oraz całkiem niedawno płytę basistki tej grupy Rozi Plane. Do muzyki tego zespołu przyciąga mnie przede wszystkim ich brzmienie. Słuchasz pierwszych niespiesznych taktów utworu "Goodbye Bite", który rozpoczyna ostatni wydany w dniu wczorajszym krążek "Careful Of Your Keepers", i jedno wiesz na pewno, że nie jest to nasza krajowa produkcja. Uwagę od razu przykuwa specyficzne miękkie doskonale zbalansowane brzmienie, emanujące z tych dziesięciu udanych kompozycji. Tym razem za produkcję płyty odpowiedzialny był Gruff Rhys, który doskonale wyczuł intencję i sposób myślenia członków grupy. "Jego muzyczne wybory i kreatywne pomysły są jak złoty pył" - podsumowała pracę w studiu wokalistka Kate Stables. Tym razem, jak przyznała to w wywiadzie, podczas prac nad albumem przyświecała jej idea "autrospekcji" - "poznawanie siebie poprzez rozwijanie empatycznych relacji z innymi". Płyta "Careful Of Your Keepers" to również zabawa rozmaitymi muzycznymi akcentami, a przy okazji nienachalna lekcja, jak można to robić. Wszystkie te zebrane w gustowną całość drobiazgi - tony gitary elektrycznej, rozmyte smugi, plamy lub nieco bardziej drapieżne zgrzyty, dźwięki banjo, fortepianu, miękka praca perkusji, punktowe oddechy instrumentów dętych - stanowią barwną i mieniąca się na różne możliwe sposoby mięsistą tkankę tej płyty. 

Świetny i chyba mój ulubiony "Take You To Sleep" rozwija się lekko i łagodnie, zabierając nas w oniryczną krainę, żeby płynnie przejść w równie urokliwą odsłonę "More Change", ozdobioną gustownym chórkiem. Najbardziej bogaty brzmieniowo wydaje się być tytułowy "Careful Of Your Keepers", przywołujący nastrój jazzowego zamyślenia. Te mozaikowe kompozycje stworzone zostały z powtarzających się sekwencji tonów poszczególnych instrumentów. Powtarzają się także kolejne frazy tekstów - czasem, jak w "Take You Sleep" wokalistka krąży swobodnie wokół dziesięciu słów, w "Inside Outside" wykorzystała cytat zasłyszany podczas oglądania bajki "Simpsonowie", inspiracją do napisania utworu "This Is When The Sky Gets Big" był paryski park, ulubione miejsce brytyjskiej wokalistki. W tym przypadku poza treścią, często funkcjonującą w trybie luźnych skojarzeń, rezonujących punktów, ważne jest również brzmienie konkretnych słów, głosek, pojedynczych sylab oraz to, jak one dźwięczą, otoczone indie-popowym puchem, w uszach słuchacza. 

(nota 7.5-8/10)
 




W dodatkach do dania głównego wracam, jak obiecałem przed tygodniem do najnowszego albumu formacji The Saxophones - "In My Defense".




Przeniesiemy się do RPA, do bardzo urokliwego miasta Cape Town, skąd pochodzi muzyk ukrywający się pod szyldem Wren Hinds, oto kolejna odsłona płyty "Don't Die In The Bundu", która ukaże się 21 lipca nakładem oficyny Bella Union. Cudeńko!




Youth Lagoon to pseudonim artysty Trevora Powersa, a jego wydana wczoraj płyta "Heaven Is A Junkyard", to powrót po kilku latach milczenia.




Helena Deland to prezentowana już przeze mnie producentka, muzyk, autorka tekstów pochodząca z Montrealu, która przygotowuje się do wydania nowej płyty, póki co kilka dnia temu ukazał się nowy singiel.




Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych w mieście Los Angeles zawiązała się grupa Savage Republic, oto jedno z ich nagrań, które znajdziecie na opublikowanym jakiś czas temu albumie "Meteora".



Dobrze znany Czytelnikom bloga amerykański kolektyw The Budos Band zapowiada lipcową premierę epki "Frontier's Edge".




Cazayoux - to międzynarodowy skład rezydujący w Austin, pod koniec maja opublikował płytę zatytułowaną "Cazayoux", wybrałem dla Was, taką oto kompozycję. 




Na koniec "kącika improwizowanego" zajrzymy na niedawno wydaną płytę amerykańskiego trębacza Jeremy Pelta "The Art Of Intimacy vol.2/His Muse".









sobota, 3 czerwca 2023

LANTERNS ON THE LAKE - "VERSIONS Of US" (Bella Union) "W poszukiwaniu energii"

 

     Roland Garros... - ach... Już samo logo przyprószone delikatnie rdzawym pyłem robi na mnie wrażenie, wywołuje przyjemne mrowienie na plecach. Od najmłodszych lat oglądam rozgrywki na malowniczo położonych kortach w szesnastej dzielnicy Paryża, przy 2 Avenue Gordona Bennetta. Ten obiekt, w którego skład wchodzą między innymi trzy główne areny - Court Philippe Chartier, Court Suzanne Lenglen i Court Simone Mathieu, ma w sobie jakąś magię, zarówno o rześkim poranku, jak i w gasnącym powoli miodowym świetle majowego wieczoru. Boiska wyłożone specyficzną, jedyną  w swoim rodzaju, mączką były świadkami wielkich i niespodziewanych triumfów, a także zaskakujących upadków gwiazd tenisa oraz nietypowych zdarzeń, jak chociażby to podczas pamiętnego finału Martin Verkerk - Juan Carlos Ferrero, kiedy to nagi mężczyzna wbiegł na arenę i przebywał tam przez jakiś czas ku uciesze gawiedzi i zdziwieniu nieco ospałych tej niedzieli pracowników ochrony albo ubiegłoroczny wypadek, gdy aktywistka przykuła się do siatki dzielącej kort, a służby porządkowe miały wielki problem, żeby ją stamtąd usunąć. 
Tym bardziej przykro dziś patrzeć, kiedy trybuny na meczach pań świecą pustkami. Ten smutny trend utrzymuje się od dłuższego czasu, powstało coś na kształt anty mody - na mecze kobiet po prostu się nie chodzi, czego wymownym potwierdzeniem były finały elity WTA, rozgrywane nie tak dawno w Fort Collins. Przeciętny kibic tenisa nie wie, jak wygląda obecnie pierwsza dziesiątka rankingu najlepszych zawodniczek świata, zazwyczaj nie kojarzy ich twarzy czy nazwisk, zupełnie tak, jakby po zakończeniu kariery dawnych mistrzyń nie pojawiły się w ich miejsce nowe, młode dziewczyny, godne uwagi, pochwał i zachwytów. Wszystko to zawdzięczamy zmienionym włodarzom WTA, którzy zadowoleni z piastowania prestiżowych stanowisk, nie robią niczego, żeby wypromować kobiecy tenis, nadać tym zawodom odpowiednią rangę. Potrzebne są natychmiastowe zmiany, przede wszystkim kadrowe, zanim damskie rozgrywki przejdą zupełnie do strefy cienia i staną się dyscypliną egzotyczną na miarę Cheese-Rolling (turlanie za serem), czy podwodnego hokeja.



Nie trudno się domyśleć, jakby czuli się członkowie grupy Lanterns On The Lake, gdyby na ich koncerty nie chcieliby przychodzić fani. Pewnie niezbyt szczególnie. Każdy z nas może wymienić kilka zespołów, które właśnie podczas występów scenicznych, czując energię przekazywaną od publiczności, ten specyficzny rodzaj elektrycznego powietrza wibrującego od wszelkiej maści fluidów, nagle przeobrażają się i zyskują na znaczeniu. Należy również do nich brytyjska ekipa, założona w 2007 roku przez Hazel Wilde i Paula Gregory, w wersji koncertowej nabierająca dodatkowej mocy, wyrażanej za pomocą emocjonalnej wokalizy i podmuchu przesterowanych gitar. Tego ostatniego elementu wyraźnie zabrakło na poprzednim wydawnictwie - "Spook The Herd", nominowanym do nagrody Mercury Prize. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy były zmiany w życiu osobistym wokalistki i kompozytorki Hazel Wilde. Fakt, że została szczęśliwą mamą, zmienił jej perspektywę na świat, dlatego też w jej piosenkach pojawiło się znacznie więcej łagodności, spokoju i zatroskania. 

Całkiem możliwe, że podobnie miał brzmieć najnowszy, wydany wczoraj, album zatytułowany "Versions Of Us". Pomimo podkreślanej przy byle okazji wspólnoty i silnej więzi, która łączyła członków grupy Lanterns On The Lake, szeregi grupy nagle opuścił perkusista Oliver Ketteringham. Utwory stworzone przez duet Wilde/Gregory po modyfikacji nie zakładały więc specjalnego wkładu sekcji rytmicznej. Przynajmniej do czasu, gdy do brytyjskiej formacji postanowił dołączyć Phil Selway, perkusista formacji Radiohead. "W ciągu kilku tygodni mieliśmy zupełnie inną wersję albumu, a sprawy potoczyły się zupełnie inaczej" - oświadczyła Hazel Wilde i dodała: "Macierzyństwo uprzytomniło mi, że istnieją inne ważne rzeczy, na tym świecie. Muszę wierzyć, że istnieje lepsza droga i alternatywna przyszłość niż ta, do której zmierzamy".

Skłamałbym, gdybym oświadczył, ze słyszę niezwykły wkład pracy nowego perkusisty. Alternatywny rock to nie jazz, żeby muzyk siedzący za zestawem perkusisty miał miejsce i czas jakoś szczególnie się wykazać. Jednak mając w pamięci powyższą wypowiedź Hazel Wilde, mogę stwierdzić, że płyta "Versions Of Us" miałaby zupełnie inne brzmienie, gdyby szeregi grupy nie zasilił Phil Selway. Mówiąc krótko, powrócił stary dobry Lanterns On The Lake, o czym możemy się przekonać słuchając pierwszych czterech świetnych energetycznych utworów - z małym wyjątkiem, drobną mieliznę w tej ćwiartce stanowi przeciętna piosenka "Vatican". Dalej jest podobnie - podobnie dobrze, treściwie i soczyście. Wróciła radość wynikająca ze wspólnego grania, zgrabnie podana siła przekazu, spora dawka energii skumulowana na odcinku kilku minut. Nie jest to płyta na miarę mojego ulubionego albumu "Beings", recenzowanego na łamach tego bloga. Jednak poszczególne utwory tworzą spójną i wyrazistą, nieźle zrealizowaną przez Paula Gregory, całość, a znakomity "Rich Girls", brzmiący jak definicja stylu grupy, niczym nie ustępuje najlepszym nagraniom zawartym na wspomnianym wydawnictwie z 2015 roku.

(nota 7.5-8/10)

 


Bathe Alone to dream-popowy (dobrego dream-popu nigdy dość!) projekt z Atlanty multiinstrumentalistki Balei Crone, która tym wpadającym w ucho singlem zapowiada pojawienia się epki na początku sierpnia.


The First Eloi to grupa z Hamburga, stworzona przez dwóch weteranów sceny post-punkowej, których wsparła młoda wokalistka, kibicująca Idze Świątek nie tylko podczas turnieju na kortach Rolanda Garrosa.



Zajrzymy na wczoraj wydaną płytę "Bunny" amerykańskiej grupy Beach Fossils z Brooklynu, wybrałem dla Was taki oto fragment.



Dawno nie słyszeliśmy Bena Howarda, będzie do tego okazja 16 czerwca, kiedy to ukaże się jego nowa płyta zatytułowana "Is It?". Zapowiada ją zgrabny singiel.



Przeniesiemy się do słonecznej Italii, skąd pochodzi ośmioosobowy skład, który przyjął wdzięczną nazwę Primovere. Oto ich najnowsza kompozycja.



Z Detroit w stanie Michigan pochodzi grupa Protomartyr, która wczoraj wydała nowy bardzo energetyczny materiał "Formal Growth The Desert".



Yawning Balch to amerykańska grupa dowodzona przez gitarzystę Boba Balcha, 7 lipca opublikuje swoje najnowsze dzieło "Volume One".



Alexi Erenkov i Alison Alderdice to małżeństwo pochodzące z Oakland, dobrze znane stałym Czytelnikom tego bloga, tworzące grupę The Saxophones. Wczoraj ukazała się ich najnowsza, i co ważne udana, propozycja płytowa "To Be A Cloud", do której jeszcze powrócę w przyszłym tygodniu.



W kąciku improwizowanym zajrzymy na album gitarzysty Steve'a Banksa - "Emboldened", która ukazała się przed tygodniem. Obok niego wystąpili Sam Crockatt - saksofon, Rebeca Nash - fortepian, Henrik Jensen - bas, Mark Whitlam - perkusja.



Przeniesiemy się w czasie do roku 1971, miasta Baton Rouge w Louisianie, gdzie działał kolektyw The Southern University Jazz Ensemble. Oto fragment z płyty "Live At Time 1971 American College Jazz Festival".