środa, 29 września 2021

FABELS - "MINDS" (QUSP Rec.) "Fajną płytę wczoraj słyszałem"

 

- Fajną płytę wczoraj słyszałem.

- Momenty były?

- Masz! Najbardziej przy pierwszym podejściu rzuca się w uszy gitara?

- Gitara?

- Dokładnie. Właściwie jej brzmienie, takie indie-rockowe, momentami post-rockowe. Chociaż były też fragmenty, gdzie nieco mocniej odkręcili pokrętło wzmacniacza i zrobiła się z tego przyjemna shoegazeowa ściana.

- Kto niby odkręcił to pokrętło?

- Pewnie ten, kto akurat stał przy wzmacniaczu. W tym przypadku Ben Aylward.

- Amerykanin?

- Gdzie tam. Australijczyk. W dodatku rodem z Sydney.

- Popatrz!

- Oprócz tego w zespole jest jeszcze basistka i wokalistka, Hiske Weijers.

- Holenderka?

- Być może. Prawdopodobnie w którymś pokoleniu. Śpiewa w kilku językach.

- To ci poliglotka.

- A żebyś wiedział! Raz śpiewa w angielskim, to znowu bawi się zbitkami słów, potem intonuje po francusku.

- Oui, Oui!

- To znów śpiewa po niemiecku, i właśnie w holenderskim.

- Od razu wyczułem w jej nazwisku zapach tulipanów.

- Ty to masz nos! Nawet miałem do ciebie zadzwonić. Sam wiesz, jak u mnie jest z niemieckim.

- Hande Hoch! Tiefe, Tiefe! Schnell... znasz na pamięć.

- Podstawy na randkę mam opanowane.

- Od czegoś trzeba zacząć.

- Tyle, że ta australijska wokalistka...

- Ta Holenderka?

- Tak. Ona tych moich ulubionych niemieckich zwrotów w ogóle nie używała.

- Co ty powiesz! Trudno się dziwić. W końcu to nie film.

- Ale od filmu do muzyki wiedzie niekiedy prosta droga. Wystarczy posłuchać utworu "Hinsaw".

- Co z nim?

- To najdłuższa kompozycja na płycie "Minds", trwa dziesięć minut.

- Ależ się rozpędzili.

- Dobrze się grało, to nie chcieli skończyć. Ten "Hinsaw" ma w sobie jakieś narastające napięcie. Ben Aylward i Hiske Weijers potrafią wyczarować taką sugestywną atmosferę.

- Jaką?

- Wiesz... Taki nastrój niepokoju, smutku. Czasem, jakby zbliżającego się zagrożenia.

- Jak w horrorach. A morderca i tak czai się z tytułu. I zaatakuje w najmniej spodziewanym momencie.

- Wiadomo! Takich momentów na płycie "Minds" masz sporo. Innym razem atmosfera mocno się zagęszcza. I robi się z tego całkiem niezła psychodelia. Szczególnie, że utwory trwają 7, 9 czy właśnie 10 minut.

- Czyli można się w tym zanurzyć.

- Po same uszy. Do tego automat perkusyjny, basik, elektroniczne dodatki, ale wykorzystane w umiejętny sposób, robią dobrą robotę. W niektórych nagraniach można wyczuć coś jakby obecność gotyckiego ducha.

- Zamki, lochy, strzygi i upiory?

- Może nie aż tak. I nie bezpośrednio. Jakby echa fascynacji takim graniem w stylu dawnego The Cure czy Bauhaus, przetworzone przez wrażliwość współczesnych artystów.

- The Cure nieźle grali.

- Pan Robert miał swoje pięć minut. Dam sobie rękę uciąć, że ten australijski gitarzysta, Ben Aylward, słuchał takich kapel za młodu.

- Rękę, powiadasz.

- Głowy dać nie mogę.

- Racja. Coś trzeba mieć na karku, oprócz żony i hipoteki. Gdzieś ostatnio czytałem...

- Czyli jednak czytasz.

- Zdarza mi się oko zatopić w lekturze... Gdzieś czytałem, że ponoć: "Obcinanie głowy nie pomaga w żadnej sprawie".

- Zgoda. Ale zawsze trzeba pamiętać o niszowych odbiorcach.

- A ci twoi Australijczycy pamiętali?

- Na to wygląda. W tytułowym "Minds" wokaliza Hiske Wejers...

- Tej Holenderki?

- Tak. Jej wokaliza przypomniała mi dokonania Kazu Makino z Blonde Redhead.

- No, popatrz. Najlepszy jest ten ich singiel z Davidem Sylvianem.

- Palce lizać. W innych miejscach ten duet australijski, czyli Fabels, zagrał tak, jak niegdyś brzdąkał Piano Magic. 

- Oj słuchało się Piano Magic. Mam jeszcze kilka ich płyt.

- Myślałem, że sprzedałeś.

- Nie pozbywam się tego, co dobre.

- Jest w tym pewna logika. Ale miejsca na półkach coraz mniej.

- Co zrobić.

- Słuchać warto.

- Ba! Trzeba!

(nota7.5/10)

 


W kąciku deserowym pozwolę sobie zamieścić drobny łańcuszek artystów. Wspomniany wyżej gitarzysta, Ben Aylward, jakiś czas temu grał także w grupie Swirl, oraz współpracował z Andym Jossi, który ukrywał się pod szyldem The Churchhill Garden. Fani zespołu The Cure powinni być mile zaskoczeni.



Oglądam ostatnio serial "Zasada przyjemności", i w jednym z odcinków bardzo dobrze zabrzmiał utwór "Upadamy tu", który nieźle powinien się wpisać w dzisiejszy temat.



Śliczna kompozycja zespołu Margot - "Watercolour" , pochodząca z płyty o tym samym tytule, towarzyszy mi od kilku dni. Album wydała zacna wytwórnia Full Time Hobby. Niby proste gitarowe granie, a jednak w utworze "Watercolour" udało się przemycić coś więcej.



Na koniec dzisiejszej odsłony, zdecydowanie najlepszy utwór ostatnich dni. Grupa Hoo to połączone siły mojego wciąż ulubionego Neila Halsteada (gitarzysta i wokalista SLOWDIVE), Lee Levendera, Jackie Oates'a oraz prezentowanego całkiem niedawno na łamach tego bloga Farmer Dave Schera. Debiutancka płyta zatytułowana "We Shall Never Speak" ukaże się 19 listopada nakładem oficyny Big Potato Records.



W kąciku improwizowanym zajrzymy na płytę "Being Waves" londyńskiej grupy Kinkajous, która ukazała się 17 września. Bardzo udane połączenie elektroniki i jazzu. Jakiś czas temu omawiałem ich poprzedni album "Hidden Lines".






środa, 22 września 2021

THOMAS DE POURQUERY & SUPERSONIC - "BACK TO THE MOON" (Lying Lions Productions) "Księżycowy pył z dzielnicy Saint-Denis"

 

    Muzyka znad Sekwany dociera do nas bardzo rzadko, w szczególności zaś ta, w której charakterze znajdziemy wątki improwizowane. Może to drobinę dziwić, zważywszy na fakt, jak wiele renomowanych festiwali jazzowych lub sesji koncertowych, co roku odbywa się na terytorium Francji. Francuzi znani są z tego, że akcentują, bronią, a także dbają o przestrzeń i tożsamość własnej kultury, którą wspierają nie tylko telewizje czy rozgłośnie radiowe, ale również poważni sponsorzy. Patronat nad rozwojem kariery dzisiejszego bohatera - Thomasa De Pourquery - objął francuski bank (BNP Paribas). Wydaje się, że nie jest to tylko kwestia związana z popularnością języka. W przypadku płyty "Back To The Moon" mamy angielskie tytuły, a wszystkie teksty zostały zaśpiewane również w języku Juliana Barnesa. Wychodzi na to, że Amerykanie i Brytyjczycy wciąż kontrolują rynek muzyczny (także ten związany z wydawnictwami alternatywnymi), choć oczywiście już nie tak jak przed laty. Stąd też nazwy grup z Londynu, Manchesteru czy Leeds przewijają się w prasie muzycznej znacznie częściej, niż szyldy artystów pochodzących z Paryża, Nancy czy Bordeaux.

Thomas De Pourquery to, na przekór brytyjskim recenzentom, artysta pełną gębą - muzyk, autor kompozycji, wokalista, ale również w ostatnim czasie aktor. Urodził się w miejscowości Bondy dnia 7.07.1977 roku. Nic więc dziwnego, że francuski saksofonista wierzy w magię liczb. Na alcie zaczął grać w wieku czternastu lat. Ponoć ojciec w dzieciństwie wypowiedział do niego takie oto pamiętne zdanie: "Jeśli chcesz polecieć na księżyc, wybierz te najbardziej odległe galaktyki". Potem była nauka w Narodowym Konserwatorium w Paryżu, gra w Narodowej Orkiestrze Jazzowej, fascynacja dokonaniami grupy Sun Ra Arkestra i poszukiwanie własnej muzycznej drogi. Nazwę dla swojego sekstetu - Supersonic -  zaczerpnął właśnie od jednej z ulubionych płyt Sun Ra - "Super-Sonic Jazz", zarejestrowanej w 1956 roku, w RCA Studios, w Chicago, dla wytwórni Saturn Records. Zanim De Pourquery powołał do życia grupę Supersonic, nagrywał z Magnetic Ensemble, wraz z Maximem Delpierre tworzył piosenki w duecie VKNG, współpracował z Red Star Orchestra (płyta "Broadways"), z Fredem Pallem, a także znaną, chociażby z wpisów na tym blogu, grupą Francoise And The Atlas Mountains, czy zespołem Metronomy. Laurenta Bardainne (saksofon tenorowy) poznał w  Studio Des Islettes, a krótko po tym epizodzie panowie złożyli punkowy zespół Rigolusi. Nic więc dziwnego, że kiedy Thomas De Pourquery postanowił zestawić upragniony skład, jako pierwszego do zacnego grona zaprosił właśnie Laurenta Baradainne. Resztę sekstetu Supersonic uzupełnili muzycy sesyjni: Fabrice Martinez (trąbka, instrumenty perkusyjne), Arnaud Roulin (fortepian, syntezatory, elektronika), Frederick Galiay - bas, i Eduard Perraud - bębny. Debiutancki krążek zatytułowany "Supersonic Play Sun Ra" (Quark Records 2014), odniósł we Francji spory sukces. W zamierzeniach Supersonic miał być jednorazowym projektem. Jednak lider sekstetu tuż po trasie koncertowej miał proroczy - jak później  się okazało - sen. Był to jeden z nielicznych muzycznych snów, jak podkreśla Thomas De Pourquery, w którym to, pod zamkniętymi powiekami, nie tylko ujrzał swoich kolegów z zespołu, ale również usłyszał, jak grają. Idąc za podszeptem intuicji, postanowił kontynuować działalność sekstetu, czego owocem był kolejny album "Sons Of Love". W międzyczasie Thomas zdążył otrzymać prestiżowe wyróżnienia, został artystą roku w kategorii "Jazz".



W tym roku zespół Supersonic obchodzi 10-lecie, i w związku z tym, po czterech latach przerwy wydawniczej postanowił obdarować fanów nowym albumem zatytułowanym "Back To The Moon". Myślę, że nie ma większego sensu porównywać, choćby i fragmentów najnowszych kompozycji, do twórczości Sun Ra, czy Charlesa Mingusa, do czego zdaje się, przyzwyczaili się niektórzy recenzenci, mając w pamięci debiut francuskiego sekstetu. Nie tędy droga. Fascynacje czy granie nawet udanych coverów, to jedno, a funkcjonowanie w oparciu o własne wypracowane i rozpoznawalne brzmienie, to drugie. Na upartego można doszukać się wielu podobieństw na różnych poziomach. Dajmy na to, że tony trąbki, w dłoniach Fabrice Martineza rozpięte są pomiędzy oniryzmem Kenny Wheelera, a energią Christiana Scotta, itd. Stylistycznie trzeci w dorobku krążek finezyjnie flirtuje z wieloma różnymi gatunkami: pop, jazz, rock, fussion, muzyka brazylijska itp. "Mieszam gatunki, ponieważ taki jestem" - oświadczył Thomas De Pourquery. Od samego początku albumu "Back To The Moon" słuchacza zachwyca lekkość i swoboda, z jaką przeplatają się i przenikają poszczególne wątki. W perspektywie całości krążka momenty przejścia od improwizacji do treści piosenki, i znów do solowych popisów instrumentów dętych, są łagodne i zrobione z rzadko spotykanym wdziękiem. Trudno znaleźć drugi taki zespół, który robiłby to tak subtelnie, a jednocześnie z takim rozmachem. Jakby echa zaczerpnięte z jazzowej klasyki połączyć z dokonaniami The Flaming Lips, i osadzić to wszystko w okruchach zwiewnej melodyki Serge'a Gainsbourga. Tematy, jak i same piosenki, są zwarte i spójne, płynnie prowadzą od jednej do drugiej, w tej barwnej księżycowej podróży. "Jazz jest niezwykły, ponieważ jest muzyką, która żywi się innymi gatunkami" - stwierdził Thomas De Pourquery, a potwierdzenie tych słów z pewnością znajdziemy pośród trzynastu nagrań. Tytułowy "Back To The Moon" wita nas improwizacją instrumentów dętych, które niejako przygotowują scenę, dla pojawienia się łagodnej wokalizy Thomasa De Pourquery, któremu towarzyszy męski chórek. "Joy" - zaczyna się od frazy fortepianu i blach perkusji, krótkie i zwarte tony basu napędzają całość kompozycji. Radosne i przestrzenne oddechy trąbki są pełne światła, a także nieskrępowanej radości. Do takich fragmentów od razu chce się wracać. Podobnie jak do utworu "Yes, Yes, Yes, Yes", popowego w charakterze, świetnie zaśpiewanego, mającego w sobie jakąś indie-folkową nutę, okraszonego drobną orkiestracją oraz chórkiem. Jeden z recenzentów określił najnowsze wydawnictwo francuskiego sekstetu mianem "Pikantnego orkiestrowego popu". Trzeba przyznać, że coś w tym jest. Problem polega jednak na tym, że można próbować wcisnąć twórczości Thomasa De Pourquery i jego kompanów do dowolnej szufladki, i tak będzie z niej wystawać. 

Album "Back To The Moon" został częściowo zainspirowany filmem krótkometrażowym w reżyserii Vincenta Paronnauda, a także dokonaniami Frederico Felliniego (podobny barokowy przepych) oraz Rene Barjevela. "W każdej piosence jest motor, rytm, idea, wokół której obracają się zdarzenia...". "Wolf Smile" - przynosi w konsekwencji drobny ukłon w stronę lat sześćdziesiątych i spirutal-jazzu. "I Gotta Dream" to radosny indie-popowy numer, troszkę w stylu mojego niegdyś ulubionego Broken Social Scene, a porywająca pulsującym rytmem kompozycja "O Estrangeiro" pochodzi z repertuaru Caetano Veloso. I tak oto Thomas De Pourquery, który zamienił piłkę do rugby na miłość do muzyki i saksofonu, w studiu "Question De Son", mieszczącym się w paryskiej dzielnicy Saint-Denis (49 Rue De Faubourg), przy pomocy przyjaciół i wsparciu inżyniera dźwięku - Arnaud Picharda, stworzył zdecydowanie najlepszą płytę w całej dyskografii. Gorąco polecam!

(nota 8-8.5/10)


 


A na deser, oczywiście tytułowe nagranie z płyty "Back To The Moon", kolektywu Thomas De Pourquery & Supersonic.



W kąciku improwizowanym fragment z płyty "Back To The Moon". Smacznego!





piątek, 17 września 2021

ART SCHOOL GIRLFRIEND - "IS IT LIGHT WHERE YOU ARE" (Fiction Rec.) "Muzyka zamszowych rękawiczek"

 

    Przyznam szczerze, że nie jestem wielkim fanem muzyki opartej głównie na wyeksponowanym brzmieniu syntezatora. Albumy należące do gatunku synth-pop zwykle bardzo szybko wprawiają mnie w stan znużenia. Poruszając się po bezpiecznym i wielokrotnie eksplorowanym terytorium błyskawicznie - jeśli w ogóle - odkrywają swoje atuty. Gdzieś w okolicach trzeciego utworu, czyli po promocyjnym, nierzadko chwytliwym, singlu i następującym po nim dodatku, rozpoczyna się strefa autocytatów lub zapożyczeń. I tak grając resztkami pomysłów i ochłapami kreacji, odbijając się od mielizny do kolejnego błotnistego dołka, docierają ostatecznie do upragnionego końca. Dlatego też z dużym i miłym zaskoczeniem przesłuchałem raz, drugi, a nawet trzeci, płytę Art School Girlfriend - "Is It Light Where You Are", gdzie brzmienie syntezatorów i elektroniki było dominujące, a mimo tego, nie nudziłem się ani przez chwilę. Jak to możliwe?

Pod nazwą Art School Girlfriend ukrywa się walijska (pochodzi z Wrexham) artystka Polly Mackey.  Muzyczny szyld zaczerpnęła od swojej dziewczyny, która uczęszczała do szkoły artystycznej. Warto w tym miejscu dodać - byłej dziewczyny. Drogi pań, które jeszcze jakiś czas temu wspólnie prowadziły księgarnie w miejscowości Marage, rozeszły się, a bolesne rozstanie było główną inspiracją do powstania debiutanckiego albumu. Wcześniej Polly Mackey opublikowała dwie epki: "Measures" oraz "Into The Blue Hour". Zanim wybiła się na niepodległość, próbowała swoich sił grając w shoegaze'owym zespole Deaf Club. Ten shoegaze'owy trop warto szczególnie podkreślić i odnotować, bowiem to właśnie wtedy brytyjska artystka nauczyła się podstaw tworzenia dźwiękowych krajobrazów, zagospodarowania przestrzeni. Oswoiła się z tonami oniryzmu czy nostalgii, tak charakterystycznymi dla tego gatunku, które potem wykorzystała na swoim pełnowymiarowym debiucie "Is It Light Where You Are". Jaka sama przyznała, w pewnym momencie shoegaze wydał się jej zbyt wąski i ciasny, za bardzo ją ograniczał. Porzuciła więc, pewnie nie bez żalu, kolegów z grupy Deaf Club i próbowała stworzyć coś na własną rękę. W tak zwanym międzyczasie pracowała w wytwórniach płytowych, koncertowała, zamieszczała artykuły w prasie muzycznej, ale: "(...) produkcja od początku była moją obsesją". Pewnego wieczoru, w jednym z londyńskich barów, spotkała Paula Epwortha, szefa wytwórni Wolf Tune, któremu udostępniła swoje nagrania demo. Kilka dni później mogła już bez przeszkód tworzyć w przestronnym wnętrzu jego studia Church Studios.

Polly Mackey potrafi grać na wielu instrumentach. Swoją muzyczną przygodę zaczynała w wieku ośmiu lat od perkusji. W jednym z wywiadów wspominała, że w tamtym okresie próbowała sobie wyobrazić, co tworzy dźwięk werbla w zestawie perkusyjnym. Po chwili zastanowienia przed zamkniętymi oczami pojawił się ktoś, kto w metalowych rękawiczkach klaszcze w ciemnym pokoju. Gdybym ową dziecięcą metaforę miał przenieść na grunt brzmienia płyty "Is It Light Whree You Are", również wykorzystałbym ciemny pokój, a metalowe rękawiczki zamieniłbym na zamsz. Dziesięć kompozycji jej debiutanckiego krążka wypełnia właśnie ciepłe miękkie, zamszowe brzmienie, o bogatej fakturze, stworzone w oparciu o syntezatory, gitarę, elektroniczne dodatki oraz charakterystyczną barwę głosu. Polly Mackey zastosowała zasadę "złotego środka", w żadnym momencie i z niczym nie przesadziła. W poszczególnych odsłonach znajdziemy nostalgiczne piosenki, pełne osobistych refleksji, które miały być sposobem na pogodzenie się ze stratą. "Zmieniam się tak jak pory roku. Czy mógłbyś czasem na mnie spojrzeć". Te oraz inne frazy tekstów powstały jako wynik inspiracji zapiskami dziennika, który Polly prowadziła w 2019 roku. "Poszłam do studia, kiedy moje życie osobiste wywróciło się do góry nogami". W tej subtelnej i wyważonej produkcji pomógł jej inżynier dźwięku Riley McIntyre. Wiele z tych nagrań broni się właśnie za sprawą specyficznego nastroju oraz głosu, który równie dobrze poradziłby sobie podparty tylko i wyłącznie tonami gitary akustycznej. Przystrojony barwami jesieni album "Is It Light Where You Are" rozpisany został na pograniczu wspomnień oraz impresji chwili obecnej, przytłaczającego cienia i tęsknoty za światłem. Nie dziwi więc pomysł brytyjskiej artystki, która przygotowując teledysk do piosenki "Is It Light Where You Are", poprosiła fanów, żeby sfilmowali, a potem przesłali jej panoramę z miejsca, w którym znajdą się 2 lipca 2021 roku o godzinie 20.30.

(nota 7.5/10) 


 


W dodatkach do dania głównego pozostaniemy w podobnym nieco jesiennym nastroju. Praises, czyli projekt Jesse Crowe z formacji Beliefs, przypomina o sobie singlem "Apples For My Love". Myślę, że ta kompozycja bez przeszkód mogłaby znaleźć się na płycie Art School Girlfriend.



Dunebug to pochodząca z Manchesteru Chi Limpiroj, która stawia dopiero swoje pierwsze nieśmiałe kroki na scenie muzycznej. Ma dla nas nostalgiczną piosenkę "Lie To Me"



Pod nazwą Great Aunt Ida ukrywa się wokalistka Ida Nilsen i przyjaciele (saksofon, trąbka, klarnet, wibrafon, wiolonczela, bas, gitara, fortepian, perkusja). Kanadyjska artystka kilka dni temu opublikowała bardzo udaną płytę "Unsayble", z której pochodzi kompozycja "Soft Rock".



Na koniec dwa utwory, do których w ostatnich dniach wracam najczęściej.  Autorem pierwszego z nich jest australijska grupa Jaala. Pod tą nazwą ukrywają się trzy sympatyczne panie: Cosima Jaala, Maria Moles i Carolyn Schofield. Na początek listopada zapowiedziały premierę albumu "Gap Tooth". Już nie mogę się doczekać. Póki co udostępniły z niego takie oto cudeńko!



Drugą piosenką, do której uparcie wracam, z namiętnością stęsknionego kochanka, jest wspaniała kompozycja grupy Wczasy - "Tyle słów". Zespół staje się powoli ikoną brzmienia "dla tańczących inaczej". Jak dla mnie utwór "Tyle słów" to wzorzec avant-popowego metra!



W kąciku improwizowanym wystąpi duet Agnus x Leden, czyli saksofonistka Laura Agnusdei oraz zajmujący się elektronicznym brzmieniem Daniel Fabris. Jakiś czas temu opublikowali epkę "Riflessi".






sobota, 4 września 2021

RACHEL ECKROTH - "THE GARDEN" (Rainy Days Records) "KOBIECY PIERWIASTEK"

 

    Na łamach tego bloga wspomniałem kiedyś, że współczesna kultura się feminizuje. Zawstydzeni mężczyźni raz po raz odkrywają w sobie kobiece pierwiastki, choć nie chcą do tego głośno się przyznać. Ten osobliwy proces dotyka również niektóre panie. Kondycja kobiet kompozytorek funkcjonujących w przestrzeni muzyki improwizowanej także zdaje się systematycznie poprawiać. I za taki stan nie należy zbytnio dziękować organizacji "Women In Jazz", działającej na rzecz wyrównywania szans. (Nie byłem, i nie jestem, wielkim zwolennikiem parytetów - inteligencja, talent, wrażliwość czy umiejętności, nie mają płci). W takich czasach żyjemy, i takie są obecnie trendy, że jeśli uzdolnionej pani nie wpuści się frontowymi drzwiami, to prędzej lub później i tak wejdzie oknem. Dzięki temu zjawisku scena muzyczna sukcesywnie zyskuje nowe perspektywy, a liczba znanych artystek jazzowych z roku na rok rośnie. W tym kontekście bez głębszego zastanowienia, i niemal jednym tchem, możemy wymienić takie nazwiska jak: Esperanza Spalding, Nubya Garcia, Maria Schneider, Mary Halvorson, Yazz Ahmed, czy znana również z "muzycznego świata" Brandee Younger. Jak widać, nie są to kobiety, które wyrażają się tylko i wyłącznie w przestrzeni wokalnej, ale przede wszystkim, i to powinno cieszyć, prezentują się również jako znakomite instrumentalistki. Do tej pobieżnej listy możemy śmiało dopisać kolejne nazwisko, dzisiejszej bohaterki - Rachel Eckroth. Jej płyta zatytułowana "The Garden", ukazała się wczoraj nakładem rosyjskiej, co ciekawe, oficyny Rainy Days Records.



    Rachel Eckroth nie jest postacią nową na scenie muzycznej, choć wciąż jest bardzo słabo kojarzona. Wielu z nas ma zwyczaj zapoznawania się z listą muzyków obecnych w studio nagraniowym. W ten sposób lata temu poznałem na przykład Marca Ribota, który pojawił się w Right Track Studios, kiedy David Sylvian nagrywał znakomity album "Dead Bees On A Cake". Nazwisko Rachel Eckroth można odnaleźć na płytach Rufusa Wainwrighta, Chrisa Botti czy St. Vincent. To dyplomowana pianistka, kompozytorka i wokalistka. Urodziła się w niewielkim amerykańskim miasteczku Mandan. Studiowała w Las Vegas na kierunku "Jazz Performance", a potem przeniosła się do Nowego Yorku, żeby pobierać lekcję z zakresu pianistyki jazzowej. Debiutowała w 2005 roku, wydając płytę Rachel Eckroth Trio - "Mind". Podczas realizacji najnowszego albumu "The Garden", zaprosiła do studia grupkę mężczyzn (wiadomo, kultura się feminizuje), głównie muzyków sesyjnych. Kiedy przyjrzymy się im bliżej, okaże się, że nie są to przypadkowi artyści.

W kilku nagraniach usłyszymy Donny McCaslina (znak zodiaku "lew"), który zagrał na saksofonie tenorowym, i nieco skradł show. Zanim dał tutaj popis swoich możliwości, zdążył ukończyć prestiżowy Barklee College Of Music, był dwukrotnie nominowany do nagrody Grammy, wystąpił u boku wspomnianej wcześniej Marii Schneider na płycie "Concert In The Garden", grał z Benem Monderem, Antonio Sanchezem czy Davem Douglasem. Ci, którzy nie interesują się światem muzyki improwizowanej, mogą kojarzyć jego nazwisko z Davidem Bowie. To właśnie Donnny McCaslin był w dużej mierze odpowiedzialny za brzmienie niezapomnianych nagrań, które wypełniły krążek "Blackstar". Kolejny wart odnotowania artysta obecny na sesjach nagraniowych płyty "The Garden", które miały miejsce w Teksasie, Moskwie i na Brooklynie, to Nir Felder, gitarzysta, również absolwent Barklee College Of Music. Występował u boku Jacka DeJohnetta i Esperanzy Spalding (jaki ten świat mały), Aarona Parksa i Bena Wendela. Pomagał Terri Lyne Carrington, kiedy rejestrowała płytę "Money Jungle", za którą dostała Grammy. Za sekcję rytmiczną kolejnych odsłon "The Garden" odpowiedzialny był basista i partner bohaterki dzisiejszego wpisu - Tim Lafebvre, który terminował w zespole Stinga, czy uczestniczył w trasach koncertowych The Black Crows. Odcisnął także swój wymowny ślad na wspomnianej wyżej płycie Davida Bowie - "Blackstar". Skład uzupełnili perkusista Christian Euman, saksofonista sopranowy Andrew Krasilnikov oraz Austin White, obsługujący syntezator modularny.  Twórcą wszystkich kompozycji jest Rachel Eckroth, która zagrała na fortepianie, syntezatorze oraz melotronie.

W zamierzeniach album "The Garden" miał symbolizować bogactwo dźwięków i różnorodność estetyk. "Wszystko na płycie ma inny charakter - różne kolory i tekstury" - oświadczyła Rachel Eckroth. I tak "Dracaena" - to jazz-rockowe otwarcie, przywołujące styl recenzowanego na łamach bloga Yuri Honinga z okresu grania z grupą Wired Paradise. W "Under A Fig Tree" sekcja rytmiczna naśladuje rytm poruszania się drapieżnika, który skrada się, żeby dopaść upatrzoną ofiarę. W środku znajdziemy fragmenty swobodnej improwizacji saksofonu i fortepianu. Zgodnie z zapowiedziami tytułowy "The Garden" przynosi wraz z sobą mozaikę różnorodnych stylistyk, jazz, jazz-rock, fussion, modern jazz oraz znakomite solo saksofonu, w wykonaniu Donny'ego McCaslina. Jednak po wysłuchaniu kilkunastu minut tego krążka, słuchacz łapie się na tym, że owych zmian nastroju, tempa, kwantowych przeskoków pomiędzy poszczególnymi stanami, jest troszkę zbyt wiele. Pojawia się również osobliwe pragnienie, żeby wreszcie zakotwiczyć gdzieś na dłużej, znaleźć bezpieczną przystań. Temu pragnieniu wychodzi naprzeciw "Dried Up Roots" - zdecydowanie jedna z najlepszych kompozycji, roztaczająca wokół, także za sprawą sugestywnej wokalizy Rachel Eckroth, atmosferę dawnych nagrań Davida Sylviana, czy Davida Bowie właśnie z okresu płyty "Blackstar". Szkoda, że amerykańska artystka nie chciała ozdobić swoim głosem jeszcze kilku innych  fragmentów albumu "The Garden". Kto wie, może następnym razem.

(nota 7/10)

 


W kąciku deserowym wystąpi grupa Land Of Talk, czyli Elizabeth Powell i koledzy, nagrywający dla wytwórni Saddle Creek, która stawia na śpiewające panie.



Flowertown zaprezentują tytułowy utwór z płyty "Time Trials", troszkę nawiązujący do stylu grupy Lush, czy do nagrań mojego niegdyś ulubionego His Name Is Alive, z okresu albumu "Mouth By Mouth".




Grupa The War On Drugs wciąż w drodze, wkrótce dojadą do nowej płyty "I Don't Live Here Anymore", którą promuje taki oto całkiem zgrabny singiel.




Skoro dziś odnajdujemy kobiece pierwiastki, to wystąpi Chev Person w ślicznej piosence "Wide-Eyed".



Na koniec bardzo zgrabny fragment z płyty Gerycz/Powers/Rolin - "Lamplighter". Smacznego!