czwartek, 22 listopada 2018

JOSEPH SHABASON - "ANNE" (WESTERN VINYL) "Gdy umiera chwila"

  "Człowiek postanawia wymalować świat. Przez lata będzie zaludniał przestrzeń obrazami prowincji, królestw, gór, zatok, okrętów, wysp, ryb, pokoi, instrumentów, gwiazd, koni i ludzi. Na chwilę przed śmiercią odkryje, że ów cierpliwy labirynt linii jest podobny do jego własnej twarzy" - Jorge Luis Borges


Wspominałem już na łamach tego bloga, że jakże często dramatyczne przeżycia - śmierć bliskich, doświadczenia graniczne, tragedie, choroby - są w konsekwencji impulsem dla wszelkiej twórczości artystycznej. Podobnie było w przypadku najnowszej, wydanej kilka dni temu nakładem jakże zacnej oficyny Western Vinyl, płyty Josepha Shabasona zatytułowanej "Anne". Można powiedzieć, że ten album jest poświęcony i dedykowany matce głównego bohatera dzisiejszego wpisu, która zmaga się z chorobą Parkinsona. Jej głos oraz zwierzenia pojawiają się tu i ówdzie, subtelnie wplecione w tkankę kompozycji. Joseph Shabason w solowej odsłonie w intrygujący i urokliwy sposób eksploruje pogranicze ambientu i jazzu, zestawia ze sobą delikatną elektronikę i często poddane modyfikacji (używa przystawki Eventide) brzmienie trąbki i saksofonu.

Kanadyjski artysta jako mały chłopiec uczył się gry na gitarze. Dopiero w wieku 11 lat - jakby telepatycznie odebrawszy frazę pochodzącą z prozy Wiesława Myśliwskiego: "Wybierz saksofon" - wziął do ręki saksofon , zapisał się na lekcję gry na tym instrumencie, a później ukończył studia na University of Toronto. Jednak nie do końca pozostał wierny saksofonowi, w tak zwanym międzyczasie odkrył brzmienie syntezatora Roland JX-3P, a potem założył zespół Diana i zaczął komponować avant-popowe piosenki. Z nową formacją debiutował w 2013 roku płytą: "Perpetual Surrender", a trzy lata później światło dzienne ujrzał album "Familiar Touch", który zawierał dziewięć indie-popowych kompozycji okraszonych całkiem przyjemną wokalizą Carmen Elle. Warto dodać, że Joseph Shabason miał spory wkład w brzmienie grupy Destroyer, pojawił się jako zaproszony gość na płycie "Kaputt" i "Poison Season" oraz na krążku "Lost in the Dream" formacji The War On Drugs. W wywiadzie podkreśla, że przełomową płytą dla jego podejścia do dźwięku oraz sposobu myślenia o kompozycji był album Jona Hassella i Briana Eno - "Fourth World, vol.1: Possible Musics", nagrany w Celestial Sounds Studio (1980), w Nowym Jorku.

W solowej twórczości Jospeha Shabasona, której początek stanowi album "Aytche"(2013), możemy bez trudu odnaleźć nawiązania do dokonań Jona Hassela (trochę tu również dźwięków spod szyldu David Sylvian/Holger Czukay). Kanadyjski artysta lubi korzystać z repetycji, kreuje łagodne pastelowe przestrzenie, a tworząc dźwiękowe struktury, szuka ich pogłębienia - używa w tym celu dodatkowych, innych niż elektroniczne, instrumentów, takich jak: trąbka, saksofon, fortepian, skrzypce, nagrania terenowe (na ostatniej płycie są wśród nich odgłosy ptaków, wody itp.). W charakterystycznym dla siebie stylu - czego kolejnym potwierdzeniem jest album "Anne" - szkicuje odczucia, stany emocjonalne, tworzy krajobrazy wrażeń. Przy wydatnej pomocy zaproszonych do współpracy gości kreśli coś w rodzaju mentalnych map. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak ma to miejsce w opiece nad chorym, Joseph Shabason na płycie "Anne" z wyjątkową troską pochylił nad każdym tonem. Szczególnie słychać to w moim ulubionym utworze, którego słucham od kilku dni wciąż i wciąż, a który kończy album - "Treat It Like a Wine Bar". To małe dzieło sztuki...
Ileż tutaj subtelności, delikatności - dźwięki poszczególnych instrumentów wybrzmiewają łagodnie, mają swój czas, miejsce i przestrzeń, którą współtworzą razem z dialogiem. Melodia nie jest tu celem, pojawia się niejako przy okazji, jakby od niechcenia, liczy się nastrój, swoboda działania, radość tworzenia, momenty olśnienia. Coś wyłania się ze szczelin pomiędzy poszczególnymi nutami, coś się otwiera, czas zwalnia biegu, z tła wynurzają się kolejne nieśmiałe kształty i kształtem jest tło...

"A wiatr, wiesz to przecież, jest odgłosem świata, gdy umiera chwila"


(nota 7.5-8/10)



piątek, 16 listopada 2018

THEODORE - "INNER DYNAMICS" (United We Fly) "Buster Keaton w Świątyni Zeusa"

   Przyznam szczerze, że do najnowszej płyty greckiego artysty podszedłem tak, jak przed laty Anna Patrycy podejść zechciała, w klasycznej niegdyś reklamie, do opakowania podpasek - czyli: "Z pewną taką nieśmiałością". Jednak z każdą kolejną kompozycją zamieszczoną na tym udanym, jak później się okazało, albumie moja mina, wyrażająca początkowo sceptycyzm, coraz bardziej pogodniała i z chmurnego oblicza nieoczekiwanie przeobraziła się w twarz pełną zadowolenia i radości. Sporą niespodziankę sprawił mi multiinstrumentalista pochodzący z Grecji i ukrywający się pod pseudonimem Theodore. Fonograficznie debiutował pięć lat temu albumem zatytułowanym "7", utrzymanym w posto-rockowych, indie-rockowych klimatach i zawierającym zgodnie z tytułem siedem utworów.  Jego poprzednia płyta "It Is But It's Not" została nieco bardziej dostrzeżona w wąskich kręgach poszukiwaczy i tropicieli, a także w środowisku muzycznym, jej autor zdobył kilka lokalnych  nagród i wyróżnień. Warto przy tej okazji wspomnieć, że miksował ją Ken Thomas, znany ze współpracy z takimi grupami jak: Sigur Ros, M83, co oczywiście słychać było w brzmieniu poszczególnych kompozycji.

Najnowszy album wyprodukował Vagelis Moschos, a nagrywano go w kilku studiach, między innymi w "Clouds Hill" (Hamburg), "Katara Studios" (Doha), "Black Rock Studio" (Santorini). Theodore studiował naukę gry na fortepianie, pasjonował się tradycyjną grecką muzykę ludową, nagrał ścieżkę dźwiękową do spektakli teatralnych oraz do filmu; chociażby ta tworzona na żywo podczas projekcji filmu w reżyserii Bustera Keatona "Cameraman" ("Człowiek z kamerą"), w Świątyni Zeusa. Pobierał także lekcje w zakresie kompozycji muzycznej. I trzeba przyznać, że nauka nie poszła w tym przypadku w las.

 W jego utworach słychać wyraźnie zamysł muzyczny, bez trudu możemy odkryć swoistą strategię działania czy funkcjonowania oraz fakt, że są to nagrania zdecydowanie bardziej skomponowane - w tradycyjnym tego słowa rozumieniu - niż, co jest obecnie modne, wyprodukowane. W wielu z tych dziesięciu kompozycji, wypełniających album "Inner Dynamics", możemy usłyszeć mniej lub bardziej rozbudowaną orkiestrację. Łagodne tony fortepianu mieszają się tutaj w dyskretny oraz inteligenty sposób z dobrodziejstwami współczesnej elektroniki, ambient wyciąga dłoń w stronę indie-rockowego grania i muzyki filmowej. Wszystko to razem wzięte sprawia, że płyty słucha się z dużą przyjemnością, ponieważ przy tak skomponowanych dźwiękach trudno się nudzić. Na szczęście nie ma tu zbyt gwałtownych przeskoków stylistycznych, rollercosterowej jazdy z muzycznego nieba do brzmieniowego piekła. Theodore (Thodoris Polichronopoulos) w przemyślany i subtelny sposób dozuje zarówno emocje, jak i napięcie. Muzyka greckiego artysty podoba mi się w dynamicznych oraz energetycznych fragmentach - "Towards?", "Disorientation", "Floating" - jak i w chwilach wyciszenia, w momentach intymnych zwierzeń, kiedy słychać tylko fortepian i jego głos - przepiękny (szczególnie w końcówce) "Not For You".  Od czasu do czasu daje o sobie znać skłonność do budowania i rozciągania napięcia, sentyment do dłuższych dźwięków oraz fraz, nieskrywana zbytnio słabość do posługiwania się patosem. Być może w kilku momentach zabrakło mi spektakularnego gitarowego solo, albo krzyku trąbki lub lamentów saksofonu, co nie zmienia faktu, że chętnie powrócę do płyty raz, drugi i trzeci, przy najbliższej okazji.



(nota 7.5/10)


   
        
   

   




               





piątek, 9 listopada 2018

SCOTT ORR - "WORRIED MIND" (Other Songs Records) "Krótka płyta na długi weekend"

    Większość z nas - tropicieli intrygujących płyt, poszukiwaczy ciekawych dźwięków - bardzo sobie ceni małe niezależne wytwórnie. Jakże często to właśnie w tych niszowych, znanych tylko w wąskich kręgach, labelach ukazują się bardzo wartościowe pozycje,  debiutują młodzi wykonawcy, którzy dopiero później mają szanse wypłynąć na szerokie i niebezpieczne nurty rynku muzycznego (jeśli wcześniej nie utopią się w łyżce wody). I pomyśleć, że wszystko to - my, tropiciele, i oni, wykonawcy - zawdzięczamy zwykle garstce osób, ich wielkiej pasji. Rachunek zysków i strat, kwartalne podsumowanie lub roczny bilans, schodzą tutaj na dalszy plan. W tej perspektywie liczy się przede wszystkim MUZYKA, radość wynikająca z jej prezentowania i odkrywania oraz dzielenia się nią, najlepiej w najprostszy możliwy sposób.

 Dzisiejszy bohater, kanadyjski gitarzysta i wokalista, z pewnością wie, o czym mówię, bowiem sam prowadzi wytwórnię płytową - Other Songs Rec.  A wszystko zaczęło się w zaadaptowanej na potrzeby studia piwnicy, gdzie Scott rejestrował nagrania głównie swoich znajomych. W pierwszym roku działalności oficyny wydał aż dwanaście płyt, co jest całkiem niezłym rezultatem jak na skromne możliwości finansowe. Dopiero później nieco zwolnił tempo, zwracając większą uwagę na jakość wydawanego materiału.

Scott Orr czy to na płaszczyźnie wydawniczej, czy jako autor tekstów i kompozytor,  porusza się w obrębie indie-folku. Słuchając jego wcześniejszych dokonań - "A Long Life" (2013), "Everything" (2016) - można uchwycić, jak kanadyjski artysta dojrzewał nie tylko muzycznie. Pewnie doszedł do jedynie słusznego wniosku, że takich "panów z gitarą" śpiewających folkowe ballady jest dziś całkiem sporo, może nawet zbyt dużo. Żeby przebić się do nieco szerszego grona odbiorców, żeby zostać zauważonym, a w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach zapamiętanym, trzeba mieć coś więcej niż pozostali, coś charakterystycznego, coś własnego, coś rozpoznawalnego.
Takim atutem dzisiejszego bohatera może być, w mojej ocenie, głos - delikatny, dźwięczny, łagodnie wypełniający przestrzeń. Scott Orr potrafi również pisać całkiem zgrabne piosenki. A ostatni album, który ujrzał światło dzienne kilka dni temu, pokazał, że kanadyjski artysta umie te "songi" ciekawie zaaranżować. Na płycie "Worried Mind" od czasu do czasu usłyszymy trzaski i szumy, subtelne i zamierzone niedociągnięcia spod znaku lo-fi. Oprócz samotnej niegdyś i wołającej o pomoc innych instrumentów gitary akustycznej, pojawiają się dźwięki fortepianu i syntezatora, elektroniczne dodatki. Scott Orr czerpie garściami z nostalgii i samotności, śpiewając o lękach, emocjach, bliskości drugiego człowieka. Całość płyty, tak jak i głos głównego bohatera dzisiejszego wpisu, brzmi delikatnie, miękko, pościelowo, i mimo iż żadnych większych zmian na rynku wydawniczym z pewnością nie wywoła, warto jej poświęcić więcej niż pół godzinki. Nie wiem, jak wy, ale ja sympatycznemu Kanadyjczykowi będę się przyglądał.


(nota 7/10)







niedziela, 4 listopada 2018

CHRISTIAN KJELLVANDER - "WILD HXMANS" (Tapate records) "Dojrzały sentymentalny pan"


Ten album miał pojawić się w ostatnim blogowym wpisie, ale gorąca nowość niegdyś mojego ulubionego australijskiego zespołu sprawiła, że musiałem dokonać drobnych korekt w harmonogramie zdarzeń. Odnoszę nieodparte wrażenie, że Christian Kjellvander jest artystą bardzo słabo znanym, nie tylko w naszym kraju. Najwyższy czas to zmienić. Pewnie zaskoczę wielu z was pisząc, że Kjellvander nagrywa i koncertuje regularnie od kilkunastu lat, a pod koniec października tego roku ukazała się jego dziewiąta w dorobku płyta. Debiut fonograficzny szwedzkiego artysty przypadł na rok 2002 i nosił tytuł "Song From a Two-Room Chapel", choć jako gitarzysta grał już wcześniej w zespole Loosegoats. Na koncie ma również płytę nagraną razem ze swoim starszym bratem, Gustafem, pod szyldem Song of the Soil. Niestety owa współpraca nie będzie kontynuowana, ponieważ brat zmarł tragicznie w 2011 roku. Christian Kjellvander urodził w Szwecji - cóż, że ze Szwecji - ale dorastał w Seattle, gdzie jego ojciec prowadził bar - bliscy zakończyli amerykańską przygodę z powodu recesji i wrócili w rodzinne strony.

Najnowszy album 42-letniego szwedzkiego artysty nosi tytuł "Wild Hxmans", gdzie w drugim wyrazie celowo zamieniono literę "U" na "X", co ma symbolizować wykluczenie. Jednym z tematów, które przewijają się w tekstach - oprócz pożegnań i życiowych refleksji - jest problem emigracji i tolerancji, poszanowania dla "odmienności" - jak w otwierającym całość "Strangers in Northeim". To obok blisko 10-minutowego "Curtain Maker" mój ulubiony utwór na płycie, który rozpoczyna się długim łagodnym wstępem. Kompozycja trwa ponad osiem minut, a ten powolny, refleksyjny początek pokazuje możliwości Christiana Kjellvandera. Trochę tu indie-folku, trochę americany, znajdziemy tu również mroczny, niepokojący nastrój, spokojną narrację instrumentów, bez żadnych technicznych fajerwerków czy solowych popisów oraz ciepły głęboki bas wokalisty.

"Przestrzeń między nutami jest równie ważna jak sama nuta"  - powiedział w jednym z wywiadów szwedzki artysta. Słuchając wielokrotnie tej bardzo dobrej kompozycji, moje skojarzenia za każdym razem płynęły w stronę dokonań Billa Callahana czy grupy Tindersticks. Te kilka początkowych fragmentów brzmi podobnie - nostalgicznie, melancholijnie - i szkoda tylko, że potem, przy okazji takich utworów jak: "The Thing Is", "Halle Lay Lu Jah", tempo akcji nieco wzrosło. Dla mnie Christian Kjellvander najbardziej wiarygodny jest własnie w takich niespiesznych balladach - "Stiegga" czy "Curtain Maker" - to tutaj jego charakterystyczny głos brzmi najpełniej.
Jeden z recenzentów całkiem słusznie porównał twórczość Christiana Kjellvandera - szczególnie w jakimś stopniu przełomową, moim zdaniem, ostatnią płytę - do pisarstwa Cromacka McCarthey'ego (kto czytał, ten wie). Niespieszna fraza, pewien charakterystyczny spokój - "Nie śpieszę się z rzeczami" - brak gwałtownych napięć, czy spektakularnych momentów kulminacyjnych, popisów czy ozdobników. Leniwie płynie sobie melodia, a wraz z nią płyną kolejne zdania. Akcja toczy się od słowa do słowa, a z tych siedmiu kompozycji, które wypełniają płytę "Wild Hxmans" bije jakaś szlachetna prostota. Warto sięgnąć po ten album.
Niestety nie może, jak to zwykle bywa, pojawić się poniżej mój  ulubiony utwór z tej płyty, bo w sieci dostępne jest tylko video do kompozycji, która zamyka ten album - "Faux Guernica".

(nota 7-7.5/10)













piątek, 2 listopada 2018

DEAD CAN DANCE - "DIONYSUS" (Pias Recordings) "Radość, sen i zapomnienie..."

  Australijski duet to kolejna po Slowdive, The Cure, His Name is Alive, ulubiona grupa ze szkolnych lat. Z czasów kiedy odkrywanie i zdobywanie upragnionych  płyt nastręczało mnóstwo problemów, i powoli z nieśmiałych, cokolwiek przypadkowych, ruchów ucznia szkoły średniej przeradzało się w życiową pasję. To był jeden z tych zespołów, który po prostu wypadało znać, niezależnie od tego, czy słuchało się metalu, czy jak skromny autor tego wpisu było fanem alternatywnego rocka (i audycji w MTV "120 Minutes"), czy z dumą nosiło się punkowy czub na ogolonej głowie. Ich dokonania artystyczne często i niesłusznie kojarzone bywały z mrokiem, misterium, ponurymi klimatami i odrobinę na siłę wciskane, w odrębną wprawdzie, ale jednak, szufladkę rocka gotyckiego. Tymczasem sympatyczni artyści z antypodów niemal od samego początku eksplorowali różne rejony estetyczne, gatunkowe. W swoich fascynacjach, poszukiwaniach i podróżach przekraczali kolejne granice, nie tylko geograficzne, ale również czasowe, sięgając po elementy muzyki etnicznej, średniowiecznej, barokowej, celtyckiej, Bliskiego Wschodu, i przywożąc z tych  rzeczywistych podróży coraz to bardziej wyszukane instrumenty. Tym samym zespół, chcąc nie chcąc, wpisał się również w motyw przewodni przewijający się na łamach tego bloga, czyli muzycznego, kulturowego, estetycznego pogranicza.

Z tym większą radością i nie przez przypadek, goszczę ten zacny duet w moich skromnych  progach. Nie może być inaczej, skoro drugą płytą, jaką w życiu kupiłem, był album "Within the Realm of a Dying Sun". Oczarowany niezwykłą aurą i wyjątkowym brzmieniem tego krążka szybko, praktycznie w jeden tydzień, stałem się jakże szczęśliwym posiadaczem całej dyskografii. A w tak zwanym międzyczasie zdążyłem nabyć książkę Tomasza Słonia: "Dead Can Dance - W królestwie umierającego słońca", poświęconą zespołowi, którą w przypływie wielkoduszności pożyczyłem komuś, kto do dziś jej nie oddał. Mam nadzieję, że wciąż jest czytana i przeglądana, że służy nowemu właścicielowi mądrym słowem.
Gdybym miał wybrać kilka ulubionych  kompozycji tej grupy, miałbym spory problem i niezły ból głowy, choć głowa boli mnie rzadko i raczej nie podczas słuchania muzyki, tym bardziej płyt Dead Can Dance. Jakby owa "szczęśliwa dziesiątka" finalnie nie wyglądała, z pewnością musiałyby znaleźć się tam te trzy utwory: "Avatar", "Persephone (the gathering of flowers)", oraz "Summoning of the Muse". A gdybym miał w mojej pamięci magiczny licznik odtworzeń poszczególnych utworów, który o każdej porze dnia i nocy potrafiłby podać ich dokładną liczbę, niechybnie okazałoby się, że to kompozycja "Summoning of the Muse" przez lata mojego życia była tą, do której niczym w miłosnym uniesieniu wracałem najczęściej.








Najnowszy album zespołu nosił tytuł "Dionysus", i jak podpowiada doświadczenie nie jest to nazwa przypadkowa. W mitologii greckiej Dionizos to bóg płodności, witalności, siły, energii, ale także wina, zabawy, radości i seksu. Według Eurypidesa: "Dionizos to bóg rozkoszy (...), a ludzie czerpią z jego czary radosnej, sen i zapomnienie". Dionizje rozpoczynały się od "pompe" ( a płytę Dead Can Dance zamyka utwór "Psychopomp") - była to procesja ofiarna, wypełniona tańcem i śpiewem, zakończona złożeniem ofiary, najczęściej z byka.
Warto przy tej okazji wspomnieć o roli Bachantek (album zawiera kompozycje "Dance of the Bacchantes") - ogarnięte szałem tańca i rytmu, zaprawione kielichami wina, które rozgrzewało ich ciała, biegały po lesie w koźlich skórach albo nago, i wpadały w ekstazę. I cała okoliczna fauna musiała mieć się przed nimi na baczności. Napotkawszy niczemu niewinne zwierzę, bachantki czy menady rozszarpywały je w szale ekstatycznego uniesienia, żeby później oblać się jego krwią.

Wspominam nieco szerzej o "dionizjach" nie bez powodu, bowiem podczas słuchania najnowszej płyty Dead Can Dance, zadałem sobie pytanie - czy wszystkie te element: radość, taniec, orgia, ekstaza, są wyraźnie obecne i przedstawione w muzyce australijskiego duetu. A moja odpowiedź brzmi - otóż nie do końca.

Cóż więc ukrywa się pod barwną maską z meksykańskich gór Sierra Madre?
Album "Dionysus" został podzielony na dwie części: "ACT 1" i "ACT2". Tym razem oprócz bogactwa użytych instrumentów, choć nie tak sporego jak to bywało na poprzednich płytach, zwraca na siebie uwagę rytm, jego różne wcielenia, odmiany, emanacje. Nic dziwnego, bo to rytm, powtarzalność struktur dźwiękowych wyznaczonych  kolejnymi taktami, ma wprowadzać słuchacza w trans. Nie jest to jednak trans na miarę tego, który wywoływały kompozycje z albumu "Spiritchaser".
Nie ma na ostatniej płycie Dead Can Dance popisów wokalnych  Lisy Gerrard, do czego fani zespołu zdążyli się już przyzwyczaić, a na które ja zwykle czekałem. Choć przy okazji ich poprzedniego albumu "Anastasis" złapałem się na tym, że kompozycje Brendana Perry podobają mi się o wiele bardziej, i to do nich wracałem częściej (Lisa Gerrard wypadła tam jakoś blado), tym samym zaprzeczając zdaniu Tomasza Beksińskiego, że: "Brendan jest nudny jak...". Trzeba przyznać, że na krążku "Dionysus" artyści bardzo oszczędnie gospodarowali ludzkim głosem.

Jeśli "Dionizje"można kojarzyć z biesiadą, tańcem, orgią i ekstazą, to w wydawaniu Dead Can Dance zdecydowanie zabrakło tych  dwóch ostatnich elementów. Troszkę daje tu o sobie znać, potęgujący się z każdą chwilą, deficyt muzycznego rozpasania, wolności i swobody, pewnej dozy, choćby i kontrolowanego przez instrumenty, szaleństwa. Słucha się tej płyty jako prologu przed ucztą właściwą, jako wstępu do czegoś, co dopiero miało nadejść, ale z jakichś powodów nie nadeszło - wino było zbyt słabe albo zwietrzałe, zupa za słona, panie nie w humorze (więcej transu, orgii, i ekstazy zawiera moja ulubiona "Cantara" z albumu "Within the Realm of a Dying Sun", niż jakiekolwiek nagranie na płycie "Dionysus"). Gdybym nie znał tytułu, mógłbym pomyśleć, że przyświeca temu albumowi mimo wszystko nurt apolliński (umiarkowanie, rozwaga, intelekt), a nie dionizyjski.
Z pewnością wciąż przy tej muzyce "nieżywy może tańczyć", ale Dionizos podniesie się chyba tylko na chwilę - "Dance of the Bacchantes", "Psychopomp" - żeby rozprostować pogniecioną tunikę i starcze kości, a potem sięgnąć po kolejny puchar nieco zwietrzałego już wina.

(nota 6.5/10)