sobota, 29 maja 2021

CHARLYNE YI & LEM JAY - "THE GHOST" (Bandcamp) "Dzień Dziecka"

 

    Przy okazji dzisiejszej odsłony "Muzycznego świata" zastanawiałem się, czy ukazała się niedawno jakaś płyta, która odwoływałaby się, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, do krainy dzieciństwa, czy to poprzez warstwę liryczną - są takie warstwy - czy też na poziomie ogólnej muzycznej wrażliwości. O dziwo, udało mi się znaleźć coś takiego, i to bez większego trudu. Właściwie album "Ghost" - ujrzał światło dzienne dziewięć dni temu - sam wpadł w moje ręce, a dokładniej mówiąc, otarł się o moje uszy, kiedy przesłuchiwałem nowości płytowe, które całkiem niedawno pojawiły się za pośrednictwem portalu Bandcamp.  W pierwszej chwili - są takie chwile - przyciągnęła mnie do tego krążka okładka, odwołująca się z jednej strony do okresu dzieciństwa,  z drugiej przywołująca skojarzenia z przestrzenią teatralną. 

Wspomnianą powyżej płytę "Ghost" rozpoczyna banalny podkład rytmiczny, który rozbrzmiewa w piosence "Stroll". Tak zaprogramować perkusję bez trudu potrafiłoby niemal każde dziecko, które od czasu do czasu bawi się syntezatorem. W dalszej części utworu powitały mnie dwie równolegle prowadzone wokalizy - pani oraz pana - a także pozostałe instrumenty: klawisze, gitara, bas. Delikatnie i zgrabnie rozwijająca się melodia wkrótce doprowadziła mnie na terytorium refrenu, gdzie, jak na wymarzonym placu zabaw, nieoczekiwanie, przynajmniej dla mnie, rozbrzmiały instrumenty dęte. I to właśnie te odrobinę rozjeżdżające się dęciaki  - jak na uroczystościach pogrzebowych w Nowym Orleanie - sprawiły, że postanowiłem posłuchać dalszej części tego albumu.

Trzeba przyznać, że to urokliwe otwarcie - "Stroll" - dość wysoko zawiesiło poprzeczkę dla pozostałych kompozycji. I niestety, w niektórych odsłonach płyty "The Ghost" ta poprzeczka została dość brutalnie strącona. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od pary, która debiutuje wspólnym wydawnictwem. On - czyli Lem Jay - jest w tym duecie o wiele mniej znany. Do tej pory tworzył muzykę do reklam. Stąd być może wzięła się, wyraźnie wyczuwalna, ilustracyjność czy opisowość tych w gruncie rzeczy prostych dźwięków wykorzystanych w aranżacyjnej tkance. Od czasu do czasu współpracował także z mniej znanymi wokalistkami, próbując swoich sił również w graniu coverów. Ona - Charlyne Yi -  to dość znana aktorka, komik, trzydziestopięcioletnia artystka mieszkająca w Los Angeles. Polskim widzom powinna być znana, chociażby z filmu "Wpadka" ("Knocked Up" 2007). Widziałem ten obraz, i to prawdopodobnie dwa razy, ale jakoś nie zdołałem jej zapamiętać, pewnie zbyt mono gapiłem się na biust głównej bohaterki. Charlyne Yi wystąpiła również w 21 odcinku "Doktora House", którego z pewnością nie widziałem, gdyż nie miałem przyjemności. Za scenariusz do filmu "Paper Heart" zdobyła nagrodę na festiwalu w Sundance. W jej żyłach płynie domieszka filipińsko-koreańskiej krwi. 

Zamiarem tej egzotycznej pary było stworzenie prostych popowych ballad. I trzeba przyznać, że cel ten został osiągnięty. "Poison Love", podobnie jak poprzednik, zaczyna się od prostego rytmu perkusji, choć tym razem przestrzeń wokół głosów można było nieco lepiej zagospodarować. Same zaś głosy nie przeszkadzają, przynajmniej męski nie kłuje w uszy. Amerykańskiej artystce udało się zachować dziewczęcą delikatność i zwiewność, która dobrze pasuje do tej indie-popowej estetyki. W zbliżonym tempie do odsłony numer dwa rozwija się piosenka "We Don't Know How To Much Move On", która była pierwszą wspólnie stworzoną kompozycją. Lem Jay i jego partnerka z duetu poznali się przez przyjaciółkę obojga - Becky Stark. Miejscem do improwizowanych zabaw zwykle była kuchnia, to właśnie tam powstało wiele intrygujących pomysłów. "To było jak powrót do krainy dzieciństwa, jak zabawa" - wspomina Charlyne Yi prace nad wydawnictwem "The Ghost". To nad czym amerykańscy artyści z pewnością powinni nieco bardziej popracować przy okazji następnych dokonań, to różnicowanie podziałów rytmicznych. Kilka piosenek odmierzanych jest przez łudząco podobne do siebie takty - chyba, że było to zamierzone działanie. W tytułowym "The Ghost" w końcu odnotowujemy zmianę rytmu, ale również brzmienia. W kompozycji dominują mięsiste i już nie tak łagodne tony klawiszy, a zamiast równolegle prowadzonej wokalizy pojawia się melorecytacja Lem Jay'a. W "In The Night" znów usłyszymy miłe dla ucha instrumenty dęte, na które przez cały czas trwania albumu czekałem, a które tak uroczo powitały mnie w refrenie piosenki "Stroll". Z "Wine Song" wyszedł całkiem zgrabny indie-pop dla dorosłych, już bez tak wyraźnych konotacji z krainą dzieciństwa. Album zamyka leniwa ballada czy też kołysanka do snu - "Survival", którą kończą niespieszne podmuchy fletu, harmonijki ustnej oraz akordeonu.

(nota 6.5-7/10)

 


Teledysk powyżej, to oczywiście nie dźwięki z płyty "The Ghost" - Charlyne Yi & Lem Jey, tylko fragment płyty o dość zbliżonym tytule "Ghost Songs", autorstwa  Paula Jarreta. Na pokładzie studia podczas sesji nagraniowych znaleźli się również: Jim Black, Jozef Dumoulin, Julien Pontvianne. Większość kompozycji powstawała sukcesywnie przez ostatnich kilka lat, noszą one ten sam tytuł "Ghost Song" zmienia się tylko numeracja, od jednego do ośmiu.  Na najnowszym wydawnictwie Paula Jarreta przeplatają się one z trzema utworami "Spectre" (nieco więcej swobodnej improwizacji oraz elektroniki), które również oznaczono kolejnymi indeksami.



Nasz dobry znajomy, z kilku wpisów na łamach tego bloga, John Dwyer (i całkiem spora grupa przyjaciół), przypomina o sobie wydawnictwem "Moon Drenched". To już bajka zdecydowanie dla dorosłych dzieci, pamiętających chociażby dokonania Soft Machine. 



W kąciku deserowym rozbrzmiały dźwięki z samego centrum Szkocji. Album Swiss Portrait - "Familiar Patterns" powinien zadowolić uszy fanów gitarowego grania, którzy wciąż mają w pamięci udany niegdyś debiut grupy Diiv. 



 

Na koniec wybrzmiał mój ulubiony fragment z płyty Davida Johna Morrisa - "Monastic Love Songs", który, mam nadzieję, nieco uspokoił rozgrzane głowy polskich fanów tenisa, przed rozpoczynającym się jutro turniejem na kortach Rolanda Garrosa. Losowanie drabinki dla Igi Świątek nie było zbyt szczęśliwe, a droga do wymarzonego finału, pewnie nie tylko z mojej perspektywy, wygląda jak pole minowe. 

sobota, 22 maja 2021

RAKTA & DEAFKIDS - "LIVE AT SESC POMPEIA" (Rapid Eye Records) "Jeśli nie Eurowizja, to co?"

 

      Po rozczarowaniu związanym z występem Rafała B. podczas eliminacji do konkursu głównego "najlepszej piosenki zjednoczonej Europy", niejeden fan muzyki może zadać sobie pytanie: "Jeśli nie Eurowizja, to co?". Zmagania na kortach Rolanda Garrosa rozpoczną się dopiero za tydzień, a nasza rodaczka i obrończyni tytułu - Iga Świątek - ma obecnie tak wysoki ranking (numer 9 światowych list), że nie musi brać udziału w trzystopniowych eliminacjach. Całe szczęście, bo przy odrobinie pecha mogłaby podzielić gorzki los naszego eksportowego wokalisty i odpaść w przedbiegach. Proponuję więc udać się w błyskawiczną podróż, w przestrzeni i w czasie, żeby bezpiecznie wylądować w zachodniej dzielnicy Sao Paulo, gdzie w 2019 roku miał miejsce bardzo udany - sądząc po zapisie cyfrowym, który wczoraj ujrzał światło dzienne - koncert dwóch zaprzyjaźnionych ze sobą grup. Oto członkowie zespołów Rakta oraz Deafkids rozstawili instrumenty i stanęli na deskach sceny centrum kulturalnego, otwartego w 1982 roku, SESC POMPEIA.

Muzyka z Brazylii dociera do nas bardzo rzadko i najczęściej, jeśli w ogóle, bywa kojarzona z tropikaliami, retro-popem lub brzmieniem metalowych formacji. Deafkids powstali gdzieś w okolicach 2010 roku. Początkowo był to tylko jednoosobowy projekt gitarzysty Douglasa Leala, pochodzącego z miasta Volta Redonda. Artysta ten własnym sumptem wydawał płyty i kasety, koncertował i był znany głównie na lokalnej scenie. Podczas występów często korzystał z pomocy różnych muzyków. W ten sposób poznał perkusistę Mariano de Melo, który wraz z basistą (Marcelo Dos Santos) dołączyli do składu w 2014 roku. Wzmianki  o zespole Deafkids zaczęły pojawiać się regularnie na portalach i blogach, a nazwa podawana z ust do ust zyskała na znaczeniu. Pisali o nich autorzy, którzy specjalizowali się w muzyce metalowej, hardcorowej czy psychodelicznej.  I pewnie również dzięki temu, że twórczość brazylijskiej załogi była trudna do jednoznacznego zaszufladkowania, szybko zdobyła popularność. Wkrótce zauważył ich również szef amerykańskiej wytwórni Neurot Rec., i zaproponował podpisanie kontraktu. Nazwa Deafkids pierwotnie miała oznaczać niezdolność do prawdziwego głębokiego słuchania. A o tym, że jest czego słuchać, Brazylijczycy starali się przekonać swoich fanów kolejnymi wydawnictwami.

 "Z biegiem czasu jedyną rzeczą, która nas połączyła, było zainteresowanie muzyką psychodeliczną z całego świata" - oświadczył perkusista Mariano De Melo. Bodźcem do rozwoju grupy było ciągłe eksperymentowanie z brzmieniem, poszukiwanie nowych dźwięków, rytmów, otwarcie się na gatunki i różne muzyczne epoki, a także wpisane niejako w etos zespołu, unikanie jasno wytyczonego kursu czy gotowej i sprawdzonej struktury. "Wizją muzyczną było i nadal jest to, żeby każde nagranie było inne, i odkrywało odmienne ścieżki niż poprzednie". Dlatego też członkowie Deafkids inspiracji szukają w muzyce metalowej, hardcorowej, industrialnej, umiejętnie zahaczają o  rave, punk, afrykański czy brazylijski folk. Pośród ważnych autorów jednym tchem wymieniają prace Georgija Gurdżijewa (ormiański filozof i mistyk), Timeothy'ego Leary'ego (pisarz, psycholog), czy Roberta Anotna Wilsona. "Są takie okresy w historii, kiedy wizje szaleńców i ćpunów stanowią lepszy przewodnik po rzeczywistości niż zdroworozsądkowe interpretacje danych, dostępnych dzięki pracy tak zwanego normalnego umysłu" - napisał w "Kosmicznym spuście czyli tajemnicy Iluminatów" Robert Anton Wilson. Coś mi podpowiada, że nasz eksportowy wokalista, patrząc na wyniki głosowania widzów podczas eliminacji do konkursu Eurowizji, nieco rozgoryczony mógłby potwierdzić to spostrzeżenie. "Skoro sto tysięcy osób może przeżywać te same halucynacje, to jaka część z postrzeganego przez nas świata jest tworzona w ten sam sposób".

Muzyka zawarta na albumie "Live At Sesc Pompeia" brzmi jak ścieżka dźwiękowa do narkotykowych wizji. Otwiera ją najdłuższa kompozycja na płycie, transowa "Miragem", która pochodzi z repertuaru grupy Rakta. Formacja ta początkowo funkcjonowała jako duet dwóch zaprzyjaźnionych pań: Carli Boregas oraz Nathalii Viccari. Panie wychowane na muzyce punkowej próbowały grać covery Ramones. Rozczarowane mizernymi efektami zaczęły tworzyć własne nieporadne utwory. Do składu wkrótce dołączyły Laura i Paula, i tak, przynajmniej na kilka lat, zawiązał się żeński kwartecik. Ich dokonania muzyczne najczęściej porównywane były do Xmal Deutschland. Nazwę zaczerpnięto od hinduskiego słowa "rakto", oznaczjącego: "krew, czerwień, pasję, energię". Obecnie zespół Rakta tworzą dwie panie: Carla Boregas (bas) i Paula Rebelatto (syntezator, śpiew) oraz perkusista Mauricio Takara.

Trzeba przyznać, że koncertowe połączenie tych dwóch zespołów - Deafkids oraz Rakta - broni się bardzo dobrze. Najlepszym przykładem jest utwor "Forma", który jest kontynuacją sposobu myślenia o dźwięku zawartym w sugestywnym otwarciu "Miragem". Plemienny rytm, który to zwalnia, to znów narasta lub odbija się echem w polirytmicznych dialogach perkusjonaliów, jest znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa. Zimnofalowy bas oraz "upiorny" długimi fragmentami śpiew Pauli Rebelatto, bez trudu wprowadzają słuchacza w trans. Perkusita Deafkids, Mariano De Melo, podkreśla antropologiczno-kulturowe znaczenie przebiegów rytmicznych. Wskazuje, że każdy region naszego świata miał swoje charakterystyczne poddziały. Rytm jest czymś pierwotnym, wpisanym w nasz oddech, puls, w akt seksualny czy sposób naszego poruszania się. W utworze "Flor Da Pele" pojawiają się mocne hardcorowe gitary, zaś w  "Espirais Da Laucura" obok ognistych przesterowanych  dźwięków usłyszymy drobne akcenty budzące skojarzenia z brzmieniem hinduskich rag.  Granicą tego barwnego hipnotycznego spektaklu zdaje się być jedynie wyobraźnia i możliwości techniczne artystów. Zespół Deafkids ma już na koncie kilka takich wspólnych scenicznych występów, chociażby z brazylijskim duetem Test, czy grupą Petbrick, z którą nagrali album "Deafbrick".

(nota 7.5-8/10)

 


W kąciku deserowym utwór "Miragem", który otwiera wspólne wydawnictwo grupy Rakta i Deafkids, a który pochodzi z repertuaru tej pierwszej wymienionej przeze mnie formacji. Warto sięgnąć do nagrań i płyt tych dwóch zespołów, żeby zobaczyć, czym różnią się ich kompozycje w koncertowej wersji. "Miragem" znalazł się na albumie "Falha Comum" z 2019 roku.




Facs to zespół reprezentujący scenę chicagowską. Dzięki uprzejmości oficyny Trouble In Mind Records opublikowali wczoraj całkiem udaną płytę "Present Tens". Noah Leger (perkusja), Alianna Kalaba (bas), Brian Case (gitara, śpiew). Utwór "Xout" otwiera i promuje to wydawnictwo.



Przed tygodniem zapowiadałem, że dzisiejszym daniem głównym będzie być może najnowsze dzieło Nicholasa Krgovicha - "This Spring". Niestety album ten jako całość rozczarowuje, zabrakło ciekawych pomysłów aranżacyjnych, a i sam zestaw piosenek Vedy Hille mógł zostać lepiej dobrany. Podobne rozczarowanie, jeśli nie większe, przyniósł wraz z sobą krążek grupy Lambchop - "Showtunes". Kurt  Wagner żongluje na nim resztkami, w dosłownym i metaforycznym sensie (okruchy pomysłów, dźwięków, dawnego błysku). Czasem z tych resztek udało się stworzyć coś intrygującego, jak otwierający całość "A Chef's Kiss", czy zamykający płytę "The Last Benedict". Jednak to stanowczo zbyt mało, żeby wracać do tego wydawnictwa. Niestety amerykański wokalista wciąż pozostaje pod dużym wrażeniem studyjnych zabawek. I coraz śmielej kroczy ślepą uliczką wytyczoną nie tak dawno przez Bon Ivera na zestawie nagrań "22, A Million". Skoro gwiazdy alternatywnego grania zawodzą, trzeba dać szansę debiutantom.  Pod szyldem Algae Dust ukrywa się Alison Setili (basistka grupy Frankie Valet), która opublikowała niedawno zestaw pierwszych siedmiu solowych piosenek. Do ślicznego utworu "Grasp" wracam najczęściej.




W kąciku improwizowanym przeniesiemy się do Kanady, skąd pochodzi grupa Peace Flag Ensemble. Na 18 czerwca zapowiedzieli premierę swojego debiutanckiego albumu zatytułowanego "Noteland". Przy fortepianie Jon Neher, Dalton Lam (trąbka), Paul Gutheil (saksofon), Travis Packer (bas). Póki co ujawnili dwie kompozycje, które bardzo przypadły mi do gustu.






sobota, 15 maja 2021

GNOD - "EASY TO BUILD HARD TO DESTROY" (Rocket Recordings) "Moda na sukces... czyli wieczny powrót"

 

     Kilka dni temu niecierpliwie czekałem na rozpoczęcie transmisji meczu tenisowego z kortów Foro Italico w Rzymie. Przeskakując z programu na program trafiłem przypadkiem na odcinek serialu. Jak później się okazało, przed moimi zdumionymi oczami przewinęli się bohaterowie "Mody na sukces". Gdyby wiedzieli, że akurat tego dnia dołączy do nich nowy złakniony wrażeń widz, z pewnością postaraliby się nieco bardziej wykonać zadanie powierzone im przez reżysera. A tak... wyszło jak wyszło. Oczywiście słyszałem o tym serialu tam i tu, głównie w kontekście tego, jak długo można produkować nieprzeciętnego tasiemca. Przyznam szczerze, że nie miałem i wciąż nie mam pojęcia, czego dotyczy główna narracja tego dzieła oraz wątki poboczne. Na ekranie nie mniej zdumionego ode mnie telewizora ujrzałem postać dojrzałego mężczyzny, który usiłował wytłumaczyć coś odrobinę młodszej kobiecie. Tylko zakładam, że owa kobieta mogła być młodsza, coraz trudniej o prawidłową ocenę wieku, toksyna botulinowa robi swoje. Przedstawicielka płci pięknej próbowała zagrać twarzą jakieś emocje. Przypuszczałem, że sporo rozmaitych odczuć w niej  się zebrało. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że zgromadziła się ich cała barwna paleta. Jednak mimika tej aktorki była tak uboga, że jej oblicze  mogło jedynie wyrazić mniejsze lub większe stany zdziwienia, w wersji: "A1" lub bardziej powściągliwej "B2". "Ależ psychodelia" - wyrwało się w pewnym momencie z moich spierzchniętych warg, kiedy tak z zapartym tchem śledziłem poczynania pary amerykańskich aktorów.

Podobne zdanie może cisnąć się na usta komuś, kto z własnej nieprzymuszonej woli zanurzy się w otchłań dźwięków zebranych  na płycie GNOD - "Easy To Build Hard To Destroy", a kto zwykle obcuje z łagodnymi piosenkami, w stylu przebojów sióstr Godlewskich czy Cleo. Gnod to zespół kultowy w wąskich kręgach tropicieli i poszukiwaczy niepokornych brzmień. Na scenie muzycznej obecny jest od mniej więcej 14 lat. Przez ten czas zdążył opublikować całe stosy płyt i kaset zawierających zapisy kolejnych sesji nagraniowych. Wielbiciele i kolekcjonerzy albumów brytyjskiej  formacji mają więc ręce pełne roboty i raczej nie mogą spać spokojnie. A nuż okaże się, że przegapili jakąś unikatową sesję, która w zawrotnej liczbie 100 kopii rozeszła się niczym ciepłe bułeczki. Przez lata członkowie grupy penetrowali drogi i bezdroża rozległej psychodelicznej krainy. Inspiracji szukają zarówno w przeszłości, jak i w tym, co obecnie dzieje się na scenie muzycznej. Na koncercie recenzowanego na łamach tego bloga Sunburned  Hand Of The Man byli w Manchesterze, a wydarzenie to stanowiło ważny punkt na trasie ich artystycznego rozwoju. Skład załogi z "Młyna" (nazwa klubu, gdzie najczęściej odbywają się koncerty, spotkania oraz rejestracje nagrań) wielokrotnie się zmieniał - jedni muzycy odchodzili, w ich miejsce szybko pojawiali się nowi artyści. Paddy Shine, Chris Haslam i kobiecy rodzynek - Marlene Ribeiro, to stałe filary formacji z Salford. Paddy Shine udziela się również w kilku innych zespołach, w międzyczasie prowadząc swoje niezależne wydawnictwo Tesla Tapes. Dowodzona przez niego formacja wciąż eksperymentuje z brzmieniem, szukając świeżych bodźców w twórczości grup z pogranicza folku i rocka (przełom lat 60/70), ale także otwierając się na dokonania zespołów, które funkcjonowały w oparciu o mniej lub bardziej rozbudowaną elektronikę. Czego by członkowie Gnod nie dotknęli, jakich środków stylistycznych by nie użyli, zawsze w finalnym efekcie zamienia się to w psychodeliczne tony. Stąd nie dziwią porównania dziennikarzy i recenzentów, którzy w muzyce Gnod odnajdywali: "kosmiczny trans", "zapis czarnej mszy", "szamańskie zaśpiewy", "pogańskie rytuały" czy "narkotykowe halucynacje". "Gnod - Taking Drugs, So You Don't Have To" - brzmi nieformalne i żartobliwe hasło reklamowe wymyślone przez Paddy Shine'a. 

Wszystko to można znaleźć na zestawie nagrań "Easy To Build Hard To Destroy". Pikanterii dodaje fakt, że nie są to kompozycje nowe i najnowsze, tylko takie, które długo pozostawały poza powszechnym oficjalnym obiegiem. Osiem zebranych obok siebie utworów pokazuje, że Gnod to zespół, który żywi się interakcją pomiędzy poszczególnymi muzykami. Żywiołem tych artystów jest scena, wspólne granie i poszukiwanie dobrej energii. Bazą ich dialogów są zwykle krautrockowe podwaliny lub używając określenia jednego z członków grupy - "hipnotyczna rytmiczna jazda". "Powtarzanie pomaga w telepatii, którą nawiązujemy podczas wspólnego grania". Spokojne otwarcie "Elka" wita słuchacza dzwoneczkami oraz monotonnym transowym rytmem. Można powiedzieć, że to dość łagodny i bezpieczny wstęp do wydarzeń, które rozegrają się w dalszej części albumu. W "Inner Z" brzmienie syntezatorów kreuje przestrzeń, gdzie swoje akcenty kładą gitarowe riffy. Przed nami blisko trzynaście minut podróży, również przez kilka estetycznych  epok. Muzyka Gond wydaje się dryfować poza czasem, mimo iż tak bardzo jest od czasu zależna. Całkiem nieźle wyraża nietzscheańską ideę wiecznego powrotu. Trochę, jak w twórczości Brunona Schulza proponuje boczne odnogi czasu - "Tak, istnieją takie boczne odnogi czasu, trochę nielegalne, co prawda i problematyczne, ale gdy się wiezie taką kontrabandę, jak my, takie nadliczbowe zdarzenie nie do zaszeregowania - nie można być za nadto wybrednym" (Bruno Schulz  - "Sklepy cynamonowe").  W twórczości Brytyjczyków napotkamy przede wszystkim: "próbę stworzenia przestrzeni, a nie jej wypełnienia" - co podkreślił w wywiadzie Paddy Shine. W "They Live" zwraca na siebie uwagę brzmienie gitar -  mają więcej brudu, unosi się wokół nich garażowy kurz, który w takim układzie jest wartością dodaną. Nie ma więc co utyskiwać na jakość techniczną tego materiału. Choć trzeba dodać, że wokalizy długimi fragmentami są bardzo nieczytelne. "Deadbeatdisco!!! Part 1, Part 2" -  to kolejne głębokie zanurzenie się w psychodeliczną toń, wykorzystano tutaj dźwięk trąbki, a pierwsze nieśmiałe uderzenie w perkusję pojawia się dopiero/już w siódmej minucie nagrania. Jeszcze głębsze zanurzenie w rozgrzaną dźwiękową magmę przynosi wraz z sobą "5th Sun (Chaudelande Version)" - jedenaście minut wicia się w ponurych, złowieszczych tonach. Sugestywna i plastyczna wizja jak żywcem wyjęta z kadrów Alejandro Jodorowskiego, o którym wspominałem jakiś czas temu na łamach tego bloga. Do znakomitego "A Very Special Request" wracałem wielokrotnie, zwabiony ciepłym podmuchem przesterowanych  gitar. Najnowsze wydawnictwo Gnod żegna słuchacza dźwiękami dzwonków, fletów i oddechów, na których tle rozbrzmiewają mantrowe zaśpiewy. Tak, psychodelia niejedno ma imię, a członkowie grupy Gond, jak mało kto potrafią je na nowo definiować. 

Ps. Krytykować łatwo, i owszem, chociażby "Modę na sukces", o wiele trudniej polecić coś ciekawego. Polecam więc nieśmiało serial, który ostatnio oglądam, czyli "Dochodzenie" (2020 rok i zaledwie sześć odcinków). Historię oparto na faktach sprawy zabójstwa szwedzkiej dziennikarki Kim Wall, która zmarła 10 sierpnia 2017 roku.

(nota 7.5-8/10)

 


Chwilę wytchnienia od psychodelicznych tonów z pewnością przyniesie najnowsza piosenka Nicholasa Krgovicha - "Bedlam", promuje ona wydawnictwo "This Spring", które ukaże się w przyszłym tygodniu i być może będzie daniem głównym.



 

Zanurzenie w odległą muzyczną przeszłość proponuje na swojej najnowszej i całkiem udanej płycie Matt Berry. Krążek "The Blue Elephant" opublikowała oficyna Acid Jazz Records. 


Skoro padło słówko "jazz", to pora na kącik improwizowany. W nim dwie propozycje - pierwsza to płyta niemieckiego tria Kilian Kemmer Trio - "Und Zarathustra Tanzte". Pianista i filozof z wykształcenia Kilian Kemmer zainspirował się twórczością Fryderyka Nietzschego, szczególnie zaś jego ideą "wiecznego powrotu". Trzynaście różnorodnych kompozycji powinno zaspokoić apetyt fanów klasycznego jazzowego tria i współczesnej pianistyki.




Na koniec dzisiejszej odsłony "muzycznego świata" fragment najnowszej płyty Chrisa Pottera "Sunrise Reprise", która ukazała się przed tygodniem.






sobota, 8 maja 2021

SKI SAIGON - "SEES THE ALBATROSS" (Too Good To Be True) "Fregaty kontur ukrył się za mgłą"

 

    Albatros jest symbolem wolności. Pod względem rozpiętości skrzydeł albatrosy są jednymi z największych ptaków; dochodzi ona nawet do 3.5 metra. Według podań i legend to właśnie w tym ptaku zamieszkiwały dusze zmarłych żeglarzy. Jego pojawienie się na niebie uważano niegdyś za zwiastun dobrej pogody i bezpiecznego rejsu. W przeciwieństwie do obecności kobiet na pokładzie, które to miały prowadzić do zguby zarówno załogę, jak i pływającą jednostkę. Odstępstwem od tej reguły była postać nagiej kobiety - przynosiła pomyślność, gdyż obnażonym ciałem niewiasta zawstydzała rozszalałe morze i uspokajała oddech spiętrzonych fal. Stąd też na dziobach statków umieszczano dawniej popiersia nagich kobiet.

Podobne do tych opowieści stały się inspiracją podczas prac nad albumem "Sees The Albatross". W pierwotnych planach krążek ten miał przybliżać odkrycia portugalskich żeglarzy. Ostatecznie traktuje o podróżach, przywołując barwne impresje z bliskich i dalekich wędrówek. Rhys Griffiths - autor tekstów i wokalista - od dziecka interesował się historią. Na poprzednim wydawnictwie grupy Ski Saigon, debiutanckiej epce zatytułowanej "Brings The Storm Cloud" (2016), stworzył intrygującą opowieść, którą zawarł również na 32-stronicowej książeczce dołączonej do krążka. Dotyczyła ona francuskich żołnierzy, którzy w latach 40/50-tych ubiegłego wieku stacjonowali w Indochinach. Zmęczeni upałem zatęsknili za alpejskimi pejzażami. Dlatego też w Sajgonie opracowano plan budowy stoków narciarskich, żeby znużonym wojakom dostarczyć odrobinę rozrywki. Stąd pochodzi oryginalna nazwa zespołu - Ski Saigon. 

Wyobraźnia ludzka ponoć nie zna granic. W przypadku płyty "Sees The Albatross" wodze fantazji nie zostały aż tak swobodnie puszczone. Chociaż zawartość muzyczna tego wydawnictwa jest podobna do epki z 2016 roku. Dominują proste zapadające w pamięć melodie, stworzone w oparciu o indie-rockowe gitary, bez żadnych elektronicznych dziwactw. Skoro wielką pasją Griffiths'a jest historia, nie zaskakuje zbytnio fakt, że brytyjski wokalista przede wszystkim czerpie z muzycznej przeszłości. Fani takich grup jak: Belle And Sebastian, Galaxie 500 czy Ivy, powinni na płycie Ski Saigon znaleźć coś dla siebie. Przyznam, iż niezbyt przypadł mi do gust dość przeciętny początek - "Burns The Winter Palace". Jednak mam w zwyczaju słuchać albumów od początku do końca, dzięki czemu z radością przywitałem znacznie lepszy "Swims The Bosporus", czy przebojowy (ma się rozumieć na alternatywną modłę) - "Moon Enemy". Od czasu do czasu w partiach wokalnych pojawia się głos Laury Kovic. Ta pochodząca z Brisbane, a rezydująca obecnie w Londynie, artystka grała na klawiszach  w formacji Tigercats, gdzie poznała Rhysa Gryffiths'a. Jej syreni śpiew wita słuchacza chociażby w "Sliver Lining", na tle oddychającej łagodną bryzą gitarowej melodii. 

Pozostali członkowie grupy to niedobitki wyłowione z morskiej toni po zespole Mooncreatures, który, jak wiele innych składów w historii muzyki wsławił się tym,... że nie odniósł większego sukcesu. Z tej załogi - podzielili się ze światem płytą "Night Guides" (2015) - na pokład Ski Saigon dotarli: James Atkinson (gitara), Nick Dillon (bas), Jake May (perkusja) oraz lider Rhys Griffiths. Trzeba przyznać, że gitara Atkinsona jest znakiem rozpoznawczym brytyjskiej formacji, łopocze radośnie na wietrze poszczególnych kompozycji niczym piracka bandera. W utworze "Polar Dream" żeglarze z Londynu przypomnieli mi dokonania grupy Plantman. Pod koniec ubiegłego roku ukazał się nowa płyta Amerykanów - "Days Of The Rocks". Jeszcze wrócę do tego wydawnictwa w dalszej części tekstu. Plantmana, dowodzonego przez Matta Randalla, ciągnie wyraźnie do akustycznego grania. W zupełnie inny sposób, nieco bardziej wyrafinowany, zagospodarowują dźwiękową przestrzeń. Częścią wspólną tych dwóch grup jest z pewnością melodyka; proste, nienachalne piosenki, które potrafią przykleić się nawet do bardzo wybrednego ucha. Sporo z tych utworów, które wypełniły krążek "Sees The Albatross" powstały już jakiś czas temu. Jak chociażby "Iran Tourist Dream", datowany na 2017 rok, będący po części wyrazem marzenia Rhysa Gryffiths'a, żeby cofnąć się w czasie do początku minionego stulecia i zwiedzić ówczesną Persję oraz całą okolicę Zatoki Perskiej. Najnowsze wydawnictwo Ski Saigon zwiastuje również pojawienie się na rynku nowej oficyny - Too Good To Be True -  z siedzibą we francuskim mieście Brest (port marynarki wojennej), która powstała na gruzach dawnej Beko Disques.

(nota 7/10)

 



Wcześniej wspomniałem już o wydawnictwie grupy Plantman, które ukazało się pod sam koniec ubiegłego roku. "Days Of The Rocks" zawiera kilka naprawdę zgrabnych i godnych uwagi piosenek, które całkiem nieźle korespondują z płytą Ski Saigon.




 Wspomniałem dziś również o francuskiej wytwórni Too Good To Be True. Kolejną propozycją, która niedawno ukazała się w tej oficynie jest płyta kanadyjskiej grupy Dumb Train - "Extra Feeling Bouge De La La". W skład tego wydawnictwa wchodzą dwie epki, jedna z nich ukazała się już wcześniej w serwisie Bandcamp (2018). W tak zwanym międzyczasie grupa postanowiła zmienić nazwę - z Drug Train - i odrobinę przewietrzyć skład, ale muzyka to wciąż indie/dream-popowe przestrzenie. Coś dla "tańczących inaczej".




The Paper Kites to ekipa z Melbourne dowodzona przez Sama Bentleya. Debiutowali w 2013 roku albumem "States", gdzie po numerem 2 kryła się cudnej urody kompozycja - "St.Clarity", do której wielokrotnie wracałem. W ich dorobku znajdziemy pięć płyt , ta ostatnia - "Roses" - stanowi efekt współpracy z kilkoma wokalistkami. Urokliwa kompozycja "Walk Above The City" dopełni obraz dzisiejszej odsłony "Muzycznego świata".




W kąciku improwizowanym wrócimy do Francji, bowiem z miejscowości Nancy pochodzi grupa NCY Milky Band, która niedawno opublikowała album "Born'IN", stanowiący intrygującą mieszankę różnych  gatunków. 



 

sobota, 1 maja 2021

HANNAH JADAGU - "WHAT IS GOING ON?" (Sub Pop) "To idzie młodość"

 

       We wstępnych planach miał to być wpis dotyczący najnowszej płyty Stefano Panunziego. Włoski kompozytor i muzyk grający na instrumentach klawiszowych, penetrujący art-rockowe pogranicze, opublikował niedawno solowe wydawnictwo zatytułowane - "Beyond The Illusion". W kolejnych jego fragmentach usłyszymy wielu zaproszonych gości, w tym Tima Bownessa (No-Man) i Grice, którzy wypełnili linie wokalne. Tym razem czegoś ewidentnie zabrakło, a im dłużej obcowałem z tym krążkiem, tym ów brak stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Z przykrością muszę więc stwierdzić, że daleko najnowszej propozycji do solowego debiutu Panunziego - "Timelines" (2005), który w ostatnich dniach z przyjemnością sobie przypomniałem. Z tego też powodu musiałem zmienić główny wątek dzisiejszej odsłony "muzycznego świata". Nie ukrywam, że na zmianę mojej decyzji miały również wpływ dwa bardzo miłe listy od stałych Czytelniczek, za które oczywiście bardzo dziękuję. Pani Monika oraz pani Izabela, zupełnie niezależnie od siebie, albo działając w tajnym porozumieniu - wszystko jest możliwe - podziękowały za śliczną piosenkę Eve Adams - "My Only Dream". Poprosiły także o więcej podobnie urokliwych dźwięków. Wprawdzie mój blog to nie koncert życzeń, ale przy tej okazji pomyślałem sobie, że dawno nie było żadnej indie-popowej propozycji wypełnionej lekkimi zgrabnymi piosenkami. Wspominałem, że Adams to artystka mało znana w naszym kraju, wciąż pozostająca bez kontraktu płytowego, wydająca albumy własnym sumptem. Ten ostatni - "Metal Bird", to zdecydowanie najdojrzalsze dzieło. Do tej pory wokalistka z Los Angeles tworzyła intymne i niekiedy mroczne pieśni głównie w oparciu o gitarę oraz głos. Tym razem pozwoliła sobie nieco bardziej rozbudować warstwę aranżacyjną oraz śmielej wyeksponować największy atut, czyli głos. Możliwe, że w takim układzie jest to płyta poniekąd przełomowa, bo została dostrzeżona, chociażby przez recenzenta Pitchfork, który napisał kilka ciepłych słów pod adresem Eve Adams, wystawiając jej pochlebną notę 7.5. W związku z zapotrzebowaniem na urokliwe piosenki - dobrych  melodii nigdy za wiele - a także śpiewające panie, postanowiłem pochylić się nad wydawnictwem innej Amerykanki, która stawia dopiero pierwsze kroki w branży muzycznej. 

Hannah Jadagu ma skończone osiemnaście lat - to nie grzech - pochodzi z Mesquite w stanie Teksas, ale obecnie rezyduje w Nowym Yorku, gdzie jest studentką pierwszego roku na New York University. W ubiegłym roku na serwisie  Soundcloud zamieściła dwie piosenki - "Unending" i "Pollen" - które dostrzegł ktoś z wytwórni Sub Pop, i po spotkaniu z wciąż przecież nastolatką, zaproponował wydanie małej płyty. Jak wieść gminna niesie, Hannah Jadagu nagrała swoje piosenki na iPhonie 7, używając Garageband oraz interfejsu gitarowego iRiga. Prawda, jakie to proste? Mieliśmy już płyty nagrywane w kuchni, na strychu i w piwnicy, w garażu, w kopalni, na barce, przyszła więc pora na sypialnie nastolatki i popularny smartfon. Młoda Amerykanka ma niewątpliwie talent do pisania prostych i pełnych dziewczęcego uroku piosenek. Wciąż i jeszcze jest świeża, w jakimś sensie nieskalana, przede wszystkim wolna od dojrzałego myślenia o kompozycji, które w miejsce spontaniczności wstawia niekiedy gotowe schematy, utarte wzorce. Te podsuwane zwykle przez producentów wytrychy często duszą w zarodku wrażliwość i zwykłą młodzieńczą radość tworzenia. Wszak to ona przesuwa granice tego, co w muzyce wolno lub wypada. To ona redefiniuje aranżacyjną ziemię niczyją, również zgodnie z powiedzeniem, że mistrz najwięcej może czerpać od swoich pilnych uczniów. Czego najchętniej słucha Hannah Jadagu? Gust młodych osób zmienia się obecnie jak w kalejdoskopie, szczególnie, jeśli młoda osoba jest kobietą. Dlatego bezpieczniej będzie powiedzieć, czego ostatnio słuchała lub czym się inspirowała tworząc swój zestaw piosenek. Amerykanka przyznała się do nałogowego obcowania z utworami Vampire Weekend, Kevina Abstracta, Yeek czy Gusa Dappertona. Zainteresowanie muzyką zawdzięcza matce. Jednym z jej pierwszych skojarzeń jest chwila, kiedy ta namiętnie słuchała piosenki Drake'a - "So Far Gone".

Mini album "What Is Going On?" otwiera utwór "My Bones", w zamyśle dedykowany wszystkim Afroamerykankom. Inspiracją do napisania tekstu były doniesienia medialne o niewyjaśnionych morderstwach i zaginięciach czarnoskórych kobiet. Stąd nie dziwią takie oto frazy tekstu: "Możesz wziąć moje kości i umieścić je w domu. Nikt się nie dowie". "Sundown" to piosenka o czasach licealnych, gdyż właśnie wtedy powstawała, kiedy nasza dzisiejsza bohaterka oglądała malownicze zachody słońca. Na całej płycie dominuje gustowny indie-popowy minimalizm. Przeważają proste gitarowe akordy, zaś tło kreują syntezatorowe akcenty. Od czasu do czasu pojawiają się podwojone wokalizy lub chórki podkreślające fragmenty tekstu. Praktyka w chórze Children's Chorus Of Greater Dallas zrobiła swoje. Przy okazji tworzenia "Think Too Much" Hannah wykonała samodzielną ankietę, wysyłając do znajomych sms-a z pytaniem, o czym obecnie intensywnie myślą. Powstała cała długa lista rozmaitych treści, które przyczyniły się do powstania tekstu. Z kolei "Bleep Bloop" wpadł do głowy wokalistce podczas bezsennej nocy, stanowi on również wyraz hołdu dla kompozycji "Nico's Red Truck" - Dijon, której wtedy na okrągło słuchała. To dobrze, że szefowie wytwórni Sub Pop, gdzie niegdyś wydawali swoje płyty Nirvana, Soundgarden, The Afghan Whigs, czy Sunny Day Real Estate, a obecnie chociażby Father John Misty, Chad Van Gaalen, trzymają rękę na pulsie spraw bieżących i systematycznie odświeżają swój katalog, dając tym samym szansę utalentowanej młodzieży.

(nota7/10)


 


W kąciku deserowym płyty dwóch grup, które będą miały swoją premierę w najbliższych tygodniach. Miejmy nadzieję, że ich zawartość będzie o wiele ciekawsza niż debiutancki album Beachy Head - "Destroy Us", który nieco mnie rozczarował. Zespół EXEK przypomina o sobie kompozycją "Several Souvenirs", stanowiącą singiel promujący najnowsze wydawnictwo "Good Thing They Ripped Up The Carpet". Premiera całości na początku czerwca.



 Druga propozycja to zapis koncertu "Live At Sesc Pompeia", na scenie wystąpiły połączone siły zespołów Rakta i Deafkids, proponując intrygującą mieszankę psychodelii, transu, w rockowej odsłonie. Premiera albumu zaplanowana jest na 21 maja. Utwór "Forma" w nieco bardziej drapieżnej odsłonie, niż ta zamieszczona poniżej, znajduje się pod numerem dwa tego wydawnictwa.



 
Kolejna propozycja z przyszłości to wspaniała niespodzianka dla fanów duetu Kings Of Convenience. Moi ulubieńcy powrócą po 12 latach oczekiwania na nową płytę. Premierę krążka "Peace Or Love" zapowiedziano na 18 czerwca. Singlem promującym jest cudnej urody piosenka, tak charakterystyczna dla poczynań duetu - "Rocky Trail", która wypełnia mi minuty i godziny. 






  W kąciku improwizowanym najnowsze płyty dwóch pianistów. Pierwszy z nich to Vijay Iyer, amerykański wirtuoz klawiatury, kompozytor nominowany do Grammy, wykładowca Harvard University, (doktorat z dziedziny technologii i sztuki), nagrywający głównie dla Pi Recordings, ACT czy ECM, choć z pewnością nie kojarzony ze stylistykami tych  dwóch ostatnich wytwórni. Jego ostatni album nosi tytuł "Uneasy", i często gości w moim odtwarzaczu.



Drugi artysta to nasz dobry znajomy z kilku wpisów na łamach tego bloga - Isfar Sarabski, wyborna technika użytkowa, wyobraźnia i malownicze krajobrazy wypełniające krążek "Planet", zachęcają do powrotów do tego wydawnictwa, które odsłuchałem odrobinę przed premierą, gdyż ukaże się za kilka dni.