niedziela, 22 stycznia 2017

Soren Bebe Trio - "HOME"



Proponuję na kilka chwil przenieść się do Danii, skąd pochodzi bohater dzisiejszego wpisu. Skandynawia na mapie jazzowego świata jest od lat ważnym punktem. Stanowi swoistą wylęgarnię, zagłębie czy oazę dla wszelkiej maści formacji jazzowych. Oczywiście nie wszystkim zespołom z północy Europy, które poruszają się w obrębie szerokiego gatunku, jakim jest jazz, udaje się odnieść "sukces". Mówiąc innymi słowami, nie każda grupa zostaje zauważona przez krytyków, recenzentów czy odbiorców. Jednak, co znamienne, większość muzyków skupionych, czy też przewijających się przez różne składy, prędzej czy później wypływa na szerokie wody, znajdując swoje miejsce u boku cenionych i sprawdzonych już w boju indywidualności. Przede wszystkim ma to związek z poziomem kształcenia. Młody człowiek, muzyk, początkujący artysta, kończąc skandynawskie konserwatorium, zwykle reprezentuje bardzo wysoki poziom zaawansowania technicznego. Nic więc dziwnego, że szwedzka, duńska, czy norweska wykształcona w ten sposób młodzież, szybko zasila lub sama tworzy udane międzynarodowe formacje albo staje się niejako ich filarem.
Soren Bebe to wciąż mało znany, urodzony w 1975 roku duński pianista i kompozytor. Na swoim koncie ma już pięć płyt długogrających. Jego muzyka najczęściej bywa porównywana do twórczości Torda Gustavsena czy Esbjorna Svenssona. Nie ulega wątpliwości, że Soren Bebe ma swój indywidualny styl, nad którym wciąż pracuje, i który systematycznie rozwija. Moim skromnym zdaniem, najwięcej łączy go z Bobo Stensonem. Podobna wrażliwość, podobny klimat, podobne skupienie się przede wszystkim na warstwie lirycznej kompozycji.  Refleksja, zmyślenie, kameralny nastrój, niespieszność, łagodność, delikatność, intymność, powściągliwość (raczej mniej ozdobników, niż więcej) - oto charakterystyczne elementy, które bez trudu można odnaleźć na każdym albumie Soren Bebe Trio. Soren zapytany, kto jest jego ulubionym muzykiem, kto wywarł na niego największy wpływ, przywołał nazwiska Keitha Jarretta i Oscara Petersona, ale również bardzo mi bliskiego i nieco zapomnianego już Kenny Wheelera ("zwiewna, metafizyczna trąbka").  Z nieżyjącym trębaczem, Kenny Wheelerem, łączy duńskiego pianistę specyficzna delikatność, dążenie do budowania przestrzeni w muzyce oraz poszukiwanie harmonii. Soren Bebe nie stroni także od twórczych kolaboracji. Na rozpisce ma już granie z Larsem Danielsonem, Magnusem Lindrenem, Nilsem-Peterem Molvarem. Występował także u boku Marca Johnsona, z którym nagrał płytę zatytułowaną "Eva" (2013).
Bardziej od swobodnej improwizacji, Soren Bebe ceni sobie spójność kompozycji oraz intymny kontakt z odbiorcą. W kompozycjach zwykle stawią więc na niespieszne tempo narracji, a co za tym idzie, swobodne wybrzmiewanie poszczególnych dźwięków. Bez cienia przesady można powiedzieć, że Soren Bebe jest pianistą, który przede wszystkim poszukuje melodii. Tematy jego utworów zwykle są zwarte i czytelne. Większość jego kompozycji czasem trwania nie przekracza pięciu minut.
Najnowsza, wydana pod koniec ubiegłego roku płyta - "Home", nie przynosi większych zmian stylistycznych. Słuchacz otrzymuje jedenaście utrzymanych na podobnym poziomie kompozycji. Jak to u Sorena Bebe bywa, dominują ballady. Najciekawszym utworem jest, moim zdaniem,  kompozycja "Trieste".  Niespiesznie prowadzona narracja, urokliwe harmonie, łagodne muśnięcia klawiszy sprawiają, że chce się do tych onirycznych nut wracać i wracać. Z kolei utwór otwierający album - "The Path to Somewhere" - a dokładniej mówiąc, jego tytuł, może posłużyć, jako zgrabna metafora całej płyty. Oto Soren i wchodzący w skład trio pozostali muzycy - Kasper Tagel na basie, Anders Mogensen na perkusji - proponują słuchaczowi melancholijną podróż, czy raczej niespieszną przechadzkę albo beztroską włóczęgę (od dźwięku do dźwięku),  której cel jest bliżej nieznany. Gdyż, jak to często z podróżami bywa, nie liczy się cel wędrówki, ale samo wędrowanie. Warte wyróżnienia są również takie kompozycje jak: "Time", "Look out now" (zapadające w pamięci linie melodyczne tych lirycznych tematów), "Floating", "Home", "A simple song". Najnowszy album Soren Bebe trio, to doskonały towarzysz na długie zimowe wieczory.  ( nota 7,5/10)










   Korzystając z okazji, że dzisiejszym tematem jest jazz, pragnę podzielić się z Wami utworem, od którego w ostatnim czasie nie potrafię się uwolnić. Tak się złożyło, że do tej pory nie znalazłem odpowiedniego miejsca, czy też dobrego pretekstu, żeby zamieścić w moich propozycjach ową, jakże urokliwą kompozycję. Pochodzi ona z ostatniej płyty Norah Jones - "Day Breaks", a dokładniej mówiąc, otwiera ten album i nosi tytuł: "Burn". Przyznam szczerze, że nie jestem wielkim fanem twórczości tej artystki. Jej albumy są lepsze lub gorsze, zwykle bardzo przyzwoite, ale żaden, przynajmniej jak do tej pory, nie zdołał mnie przekonać w całości. (Za to bardzo sobie Norah Jones jako artystkę. Moją szczególną sympatię zdobyła świetną rolą, u boku Jude Law, w filmie Wong Kar Wai'a: "Jagodowa miłość"). Podobna sytuacja miała miejsce przy okazji odsłuchiwania jej ostatniej płyty. Tradycyjnie znalazłem dla siebie trzy, może cztery godne uwagi piosenki. Głównie z tego powodu album "Day Breaks" nie pojawił się w ramach szerszego opisu na moim blogu.
Na ostatniej płycie Norah Jones jest jednak utwór, który trudno pominąć, i o którym bardzo ciężko zapomnieć. Mam tu na myśli wyżej już wspomnianą kompozycję "Burn". Kto wie, być może również dlatego, że takie "cudo" znajduje się na samym początku płyty, od razu podnoszą się oczekiwania słuchacza, dotyczące pozostałej części albumu. A z pozostałą częścią albumu bywa różnie.
W kompozycji "Burn" jest wszystko to, co lubię. Zachwyca mnie tutaj dosłownie każdy element: smakowity aranż, znakomite brzmienie, wspaniałe wykonanie i taka sama realizacja nagrania. Kiedy odsłuchiwałem ten utwór po raz pierwszy, moje skojarzenie od razu popłynęły w kierunku muzycznych dokonań Cassandry Wilson ("New moon daughter", "Closer to you"). W utworze "Burn" odnalazłem podobne, charakterystyczne brzmienie, podobną realizację - sugestywną bliskość planów muzycznych, bliskość instrumentów, ów jakże cenny intymny kontakt (patrz Soren Bebe Trio). Oprócz tego świetna linia basu oraz solo saksofonu (Wayne Shorter!!!) sprawiają, że kompozycji "Burn" słucha się z wielką przyjemnością. To bez wątpienia jeden z moich ukochanych utworów, które przyniósł wraz z sobą 2016 rok. Smacznego.












sobota, 14 stycznia 2017

"RITMO CARNAVALE"... czyli osiem utworów dla tańczących inaczej.



Styczeń to zwykle czas podsumowań, okres nadrabiania muzycznych, filmowych czy książkowych zaległości, ale również czas oczekiwania na pojawianie się nowych wydawnictw płytowych. Chcąc umilić sobie, a także czytelnikom bloga, ów czas oczekiwania, zebrałem kilka urokliwych piosenek. Zestaw, który zamieszczam poniżej stanowi niejako kontynuacje mojej wcześniejszej kompilacji, której poszczególne składowe zamieściłem latem ubiegłego roku na łamach tego bloga ( https://muzycznyswiatkk.blogspot.com/2016/07/szczesliwa-osemka-czyli-8-utworow-ktore.html )
          Tym razem postanowiłem zestawić ze sobą lub obok siebie kilka utworów o charakterze tanecznym, w ramach dość, mimo wszystko, szerokiego określenia jakim jest "muzyka dla tańczących inaczej".  Na początku należy się kilka słów wyjaśnienia, skąd wziął się termin "tańczący inaczej". Jeśli mnie pamięć nie myli, po raz pierwszy zetknąłem się z tym określeniem wiele lat temu, słuchając pewnej wieczornej audycji  w radiowej "trójce". Padło ono z ust późniejszego szefa zacnej i nieodżałowanej wytwórni Sissy Records. Ogólnie rzecz ujmując, określenie: "muzyka dla tańczący inaczej" oznacza utwory charakteryzujące się żywym rytmem (choć tempo odmierzania poszczególnych taktów nie musi być zawrotne), ciekawym aranżem i niebanalnym tekstem. Coś, czego można z przyjemnością posłuchać, czym można podzielić się ze znajomymi, i przy czym można wspaniale się bawić, nie kalecząc wrażliwych zmysłów. Innymi słowy ambitny pop, avant-pop, dream-pop, indie-rock, indie-folk, retro-pop z klasą - muzyka która, wbrew pozorom, nie wypełnia radiowych playlist, i której, przynajmniej takie odnoszę wrażenie, każdego roku jest coraz mniej.
       Zestaw rozpoczyna jedno z moich ostatnich odkryć, czyli francuski zespół Motorama. Ubiegły rok przyniósł wraz z sobą ich całkiem udany krążek zatytułowany "Dialogues", wydany przez oficynę Talitres Records. Płyta zawierała dwanaście kompozycji, utrzymanych w podobnej avant-popowej stylistyce. Najbardziej do gustu przypadła mi piosenka "By your side", która zamykała krążek. Wysunięty do przodu sprężysty bas, skrupulatnie odmierzający kolejne takty, odrobinę rozmarzony głos wokalisty i pastelowe klawisze, tworzą w tym przypadku bardzo smakowite połączenie. Oto kolejny dowód na to, że płyt należy słuchać od początku, aż po ostatnie dźwięki.









Tim Yehezkely to urocza, obdarzona charakterystycznym dziewczęcym głosem wokalistka zespołu The Postmarks. Wspominałem już to nazwisko na łamach tego bloga, ale w tym miejscu muszę wyznać, że od lat zauważam u siebie słabość właśnie do takich delikatnych dziewczęcych głosów. Grupę The Postmarks odkrył Andy Chase, muzyk znany, z innego i nieco bardziej rozpoznawanego avant-popowego składu, mam tu na myśli zespół IVY. The Postmarks doczekali się wydania trzech płyt długogrających, wszystkie ukazały się pod szyldem wytwórni Unfiltered Records. Zespół w swojej twórczości nawiązywał do retro-popu, potrafił w umiejętny sposób wykorzystać takie instrumenty jak: flet, wiolonczela, klarnet, trąbka, harfa, wibrafon. Wystarczy zerknąć na listę zaproszonych gości (oraz instrumentów), która widnieje na debiutanckim krążku - "The Postmarks" (2007), skąd pochodzi piosenka "Looks like rain". Takiego instrumentalnego bogactwa nie powstydziłyby się czołowe zespoły art-rockowe. Przy okazji tej formacji mieliśmy więc, i ciekawe, bogate aranżacje, i bardzo ładne linie melodyczne, a wszystko to okraszone subtelnym i zapadającym w pamięć głosem wokalistki. To był pop z klasą i dla prawdziwych smakoszy, którzy potrafią docenić wysiłek twórcy włożony w nagranie dobrej piosenki.  Znamienne jest to, że pomimo wysokiego poziomu muzycznego, grupa The Postmarks nie odniosła większego sukcesu i nie potrafiła przebić się do szerszego grona odbiorców. Pozostaje mieć nadzieję, że ktoś zauważy, doceni i wykorzysta talent wokalny Tim Yehezkely. Byłoby szkoda, gdyby jej urokliwy głos całkiem przepadł i odszedł w zapomnienie.







Regular Fries to brytyjski zespół założony pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przez muzyków sesyjnych, którzy postanowili zrobić coś wspólnie. Efektem tej współpracy był trzy płyty długogrające, a także mnóstwo ciekawych epek oraz singli. Najciekawszym albumem był debiutancki krążek "Accept the signal", wydany przez oficynę Junior Boy's Own. Jak sama nazwa wskazuje, muzykę tej formacji charakteryzowały powtarzalne struktury. Ta dźwiękowa repetycja przywoływała skojarzenia, raz z psychodelią, to znów z hipnotycznym transem. "Blown a fuse" to kompozycja numer trzy, zawarta na drugiej płycie zespołu, zatytułowanej "War on Plastic Plants". Przy okazji tego znakomitego utworu przypominam sobie pewną podróż. Był początek niezbyt zimnego grudnia albo stycznia. Zespół Regular Fries umilał czas kierowcy oraz podróżnym. Nagle zaczął padać gęsty śnieg, którego wielkie lepkie płatki lądowały na przedniej szybie samochodu. Wszyscy zebrani w samochodzie nie mogli oprzeć się wrażeniu, że wycieraczki pracują w rytm odmierzany przez kolejne takty utworu "Blown a fuse".











Oto przed nami przedstawiciele duńskiej alternatywnej sceny muzycznej, czyli duet The Raveonettes, który tworzą Sune Rose Wagner i Sharin Foo. Zespół najczęściej kojarzony z takimi gatunkami jak: indie-rock lub shoegaze. Utwór "Young and beautiful" otwiera epkę "Beauty dies", wydaną pod koniec 2008 roku. Grupa nawiązywała i czerpała garściami z dokonać Jesus and the Mary Chain, Joy Division, New Order,  Psychodelic Furs. W piosence "Young and beautiful" mocny gitarowy riff uzupełniony został przez powtarzającą się niczym refren i wpadającą w ucho zgrabną melodię, graną przez klawisze. Dream-popowy, nieco wycofany głos wokalistki, łagodnie przeprowadza słuchacza przez kolejne partie kompozycji. To doskonały przykład na to, jak stylistyka lat osiemdziesiątych wpływała, a zarazem łączyła się z elementami współczesnego indie-rocka.


  





Phantogram (pierwotna nazwa - Charlie Everywhere), to amerykański zespół założony w 2007 roku. Kolejny duet w moim karnawałowym zestawieniu, który tworzą Sarah Barthel i gitarzysta Josh Carter. Najciekawszą płytą w ich dorobku był zdecydowanie album "Nightlife", skąd pochodzi utwór "Don't move". Zespół w umiejętny sposób czerpał z wielu gatunków muzycznych - dream pop, avant pop, electro, hip-hop, dance. Bez cienia przesady można powiedzieć, że duet ten rozwijał swoją koncepcję muzyczną z płyty na płytę, dodając kolejne elementy, jednocześnie w inteligentny sposób ubogacając i urozmaicając charakterystyczne brzmienie. Loopy, wklejki, cytaty oraz duża porcja elektronicznych dźwięków wykorzystana w bardzo umiejętny sposób, oto składowe brzmienia amerykańskiej grupy.








Najwyższa pora przenieść się do rodzinnego miasta mojego ulubionego pisarza, Javiera Mariasa, czyli do Madrytu. To własnie tam ma swoją siedzibę wytwórnia Elefant Records. Dla tego labelu nagrywali między innymi Camera Obscura czy Trembling Blue Stars. W katalogu oficyny możemy także odnaleźć albumy brytyjskiej grupy The Yearning, która ma w dorobku trzy płyty długogrające. Ostatnie wydawnictwo dość pokaźnej, jeśli chodzi o skład personalny, formacji, ukazało się pod koniec ubiegłego roku. W swojej twórczości zespół odwołuje się i sięga do bogatej tradycji popowych piosenek z okresu lat sześćdziesiątych. Fascynację retro-popem słychać przede wszystkim w bardzo ciekawych aranżacjach.  Na uwagę zasługuje również delikatny, dziewczęcy i urzekający głos wokalistki. Utwór "Fall in love with me" to, jak dla mnie, najlepsza kompozycja zespołu oraz rzadko spotykany, przede wszystkim na naszym krajowym podwórku, przykład wyrafinowanego avant-popu.







Z ciepłego Madrytu przenieśmy się na chwilę do gorącej, szczególnie w styczniu, Australii, gdzie w Melbourne, w 2009 roku, powstał zespół Snakadaktal. Do tej pory nagrali tylko jedną płytę "Sleep in the water" wydaną w 2013 roku. Wszystko wskazuje na to, że nie otrzymamy więcej kompozycji od tej ciekawej formacji, gdyż grupa rozwiązała działalność wiosną 2014 roku. Przyznam szczerze, że bardzo żałuję, ponieważ ich pierwsze nagrania brzmiały wyjątkowo obiecująco. Zespół funkcjonował gdzieś na pograniczu avant-popu, indie-rocka, dream-popu, wspierany raz to przez męski, to znów przez kobiecy głos. Tak to już czasem i nie tylko w muzyce bywa, że coś kończy się, zanim na dobre się zaczęło.










"Zły to wiatr, co nie zadziera żadnej spódniczki". Podobno na dźwięk głosu Barrego White'a zsuwały się nie tylko ramiączka od stanika (nie wiem, nie noszę). Wiem za to, że to jeden z moich ulubionych utworów tego charakterystycznego wokalisty. Kiedy piosenka "Never, never gonna give you up" po raz pierwszy ukazała się na singlu (1973 rok), nie było mnie jeszcze na świecie.
 Lete czy Mnemozyne? Wypicie wody z rzeki Lete miało powodować całkowite zapomnienie tego, co wydarzyło się do tej pory. Cierpliwa  i ponoć najpiękniejsza z bogiń, Mnemozyna, kojarzona była z pamięcią. Co zwycięży w przypadku tego zestawu? Która, z tych pełnych uroku piosenek przetrwa na kruchych kartach pamięci, a po której kompozycji nie zostanie choćby ślad? Tak sobie myślę, że utwór Barry White'a przeżyje nie tylko mnie.