piątek, 29 kwietnia 2016

Bardo Pond - "Acid guru pond" Fire Records



"What are you doing after the orgy?" - pytał przed laty znakomity francuski socjolog, filozof kultury, Jean Baudrillard. Mógłbym pokusić się, o udzielenie odpowiedzi na tak postawione pytanie, uwzględniając aktualny stan, czy też ten z ostatnich dni. Przed, po, i w trakcie... słuchałem najnowszej płyty zespołu Bardo Pond - "Acid guru pond". Bez zbytniej przesady mógłbym powiedzieć, że wolne chwile ostatnich i niestety niezbyt wolnych dni kończącego się tygodnia, spędziłem na zupełnie innej planecie lub w zupełnie innych wymiarach(niż te dostępne "mędrca szkiełkiem i okiem"). Przyznam szczerze, że nie znam całej i wyjątkowo bogatej twórczości amerykańskiego zespołu. Przez moje ręce i mój odtwarzacz przewinęło się zaledwie kilka albumów. Początki ich działalności artystycznej to rok 1989, miasto Filadelfia, i pomysł na wspólne granie dwóch braci, Michaela i Johna Gibbons. Do składu szybko dołączył Clint Takeda, z którym to bracia spotykali się dwa razy w tygodniu, żeby wspólnie sobie pomuzykować. Nazwę Bardo Pond zaczerpnęli z Tybetańskiej Księgi Umarłych. Bardo - to pośmiertny stan opisujący okres przejściowy pomiędzy kolejnymi wcieleniami, lub "stan bezcielesnego trwania pomiędzy jedną, a drugą inkarnacją". Efektem tych spotkań i swobodnej niczym nieskrępowanej twórczości była płyta, lub materiał dźwiękowy zatytułowany "Shone like a ton"(stosunkowo niedawno wznowiony). Album otwierały dźwięki brudnych mrocznych, mocno przesterowanych gitar oraz transowy rytm perkusji. Gęstą, duszną i ciężką atmosferę niezbyt skutecznie próbował rozproszyć i zabarwić głosem Clint Takeda. Kolejnym wartym odnotowania albumem, który został wydany przez  niezależna wytwórnię płytową "Drunken fish records" był "Bufo Alvarius"(1995). Nazwę do tej płyty artyści zaczerpnęli od nazwy ropuchy, w której to jadzie występuje bufotenina, która jest: "psychodeliczną substancją psychoaktywną". Zmiana brzmienia pojawiła się przy okazji następnego albumu - "Amanita"(1996). Nadal podstawy utworów stanowiły mroczne faktury shoegezowych gitar, ale poszczególne kompozycje nabrały dodatkowych kolorów i głębi dzięki wokalizom Isobel Sollenberger. To chyba jedna z najbardziej stonowanych płyt zespołu z pierwszego okresu ich działalności, nagrana dla wytwórni Matador.
Uznanie krytyków muzycznych oraz dziennikarzy przyniosły formacji Bardo Pond takie albumy jak: "Lapsed"(1997) i "Dilate"(2001). Jeśli chodzi o materiał dźwiękowy zawarty na tych wydawnictwach, to wzmacniacze gitar nie są już tutaj odkręcone na 100 procent mocy. W porównaniu do wcześniejszych dokonań grupy brzmienie wyraźnie złagodniało, pojawiło się więcej przestrzeni oraz dodatkowe instrumenty, jak flet i skrzypce.Zespół wyraźnie dojrzał. Kompozycje stały się bardziej wyrafinowane i przez to bardziej czytelne. Wiele z nich funkcjonowało w oparciu nie o ścianę dźwięku mocno przesterowanych gitar, tak jak to dawniej bywało, ale o klasycznie rozumiane linie melodyczne, poprowadzone przez głos Isobel Sollenberger.
W muzyce Bardo Pond słychać różne gatunki, i space rocka, post rocka, noise, drone, shoegaze, krautrocka, ale nade wszystko wszelkie odmiany psychodelii. Wyrobiony muzycznie słuchacz odnajdzie tu i wzniosłość kompozycji Wagnera, i rozmach grupy Hawkwind, ścianę dźwięku rodem z My Bloody Valentine czy Jesus and the Mary Chain, atmosferę płyt Pharoah Sandersa czy High Tide. W tekstach i tytułach utworów znaleźć można odwołania czy bezpośrednie nawiązania do nazw narkotyków, substancji psychoaktywnych, odmiennych stanów świadomości. Ich twórczość wyrosła z potrzeby wyrażenia siebie. Przez cały czas ich muzycznej działalności przyświeca im idea nieskrępowanej wolności. Forma czy też techniczne aspekty kompozycji schodzą raczej na drugi plan.
Najnowsza, wydana 16 kwietnia 2016, płyta Bardo Pond - "Acid guru pond", to wynik współpracy, fascynacji i twórczych fluidów przesłanych od zespołów Acid Mothers Temple i niemieckiej formacji Guru Guru. Nie mogę sobie odmówić tej przyjemności, żeby nie podzielić się w tym miejscu jednym z moich ulubionych utworów Acid Mothers Temple.








Na płycie "Acid guru pond" znajduje się pięć kompozycji. Każda z nich została określona innym kolorem - "Purple", Green", "Blue", "Orange", "Red" (takie kolory mają również winyle, które ukazały się w limitowanym nakładzie 1000 sztuk w wytwórni Fire Records). Poszczególne utwory - oparte na długich dronowych dźwiękach gitar - to kolejne odsłony psychodelicznej podróży, kolejne etapy czy też kręgi wtajemniczenia. To kolejne otwarte "drzwi percepcji", barwne nie tylko dźwiękowe wizje, kolory tęczy odmiennych stanów świadomości. Całość tego wyjątkowego albumu to swoista droga prowadząca do zatracenia, do spełnienia, do nirwany. Powolne gitarowe riffy wiją się wokół głowy słuchacza niczym węże tańczące w psychodelicznym transie. Od pierwszych dźwięków i bez najmniejszego trudu można zanurzyć się w tej mrocznej dźwiękowej fakturze. Tak właśnie grają pracownicy muzeów w  Delaware i Filadelfii.
Zespół Bardo Pond jest bardzo ceniony i często wymieniany jako źródło twórczych inspiracji przez wielu artystów ze sceny alternatywnej. Jednak pomimo tych pochwał grupa nie odniosła większego sukcesu i nie jest powszechnie znana. Odnoszę wrażenie, że najnowszy album z pewnością nie zmieni tego stanu rzeczy. Choć wiernych fanów z pewnością zachwyci i ucieszy.















piątek, 22 kwietnia 2016

HAYDEN CALNIN - "Cut love"(pt.1)







Całkiem możliwe, że odrobinę wychodzę przed szereg. Całkiem możliwe, że ta recenzja jest zbyt pośpieszna. Całkiem możliwe, że powinienem uzbroić się w cierpliwość i odczekać spokojnie kilka tygodni, aż do daty premiery "Cut love pt.2". Jednak...dlaczego nie. Skoro materiał muzyczny zawarty na części pierwszej debiutanckiego, podwójnego albumu młodego Australijczyka zrobił na mnie spore wrażenie. Z dużą przyjemnością wysłuchałem tych dziesięciu nastrojowych i bardzo udanych kompozycji, które ujrzały światło dzienne 4 marca. Stylistycznie nawiązują one przede wszystkim do twórczości Justina Vernona (Bon Iver). Z pewnością Calnin jeszcze nie potrafi aranżować utworów w tak wyrafinowany sposób, jak robi to jego starszy amerykański kolega. Jednak stawia dopiero swoje pierwsze muzyczne kroki. Na koncie jego dokonań artystycznych znajduje się epka "City" z 2012 roku oraz CDr - "Oh, hunter". Po raz pierwszy zetknąłem się z jego nazwiskiem całkiem niedawno, bo przy okazji filmu "Room", nagrodzonego Oscarem. To między innymi kompozycja Haydena Calnina(którą zamieszczam poniżej) pojawiła się we fragmencie na jednym z trailerów do tego znakomitego obrazu.










W muzyce Calnina można również dostrzec podobieństwa do takich wykonawców jak: S.Carey, Ben Howard, James Vincent McMorrow, Matt Corby, Port St. Willow, Beach house. Calnin lubi budować w swoich kompozycjach przestrzeń oraz napięcie. Owa podniosłość czy wręcz melodramatyczność poszczególnych tonów, niekiedy doprowadza do momentu kulminacyjnego. Przywołuje także skojarzenia z twórczością zespołu M83. Zwraca uwagę minimalizm estetyczny, oszczędność zastosowanych środków stylistycznych. Syntezator, elektroniczna perkusja, dźwięki gitary stanowią w kompozycjach zawartych na płycie "Cut love" malownicze tło, na którym rozbrzmiewa głos artysty, poruszający się zwykle w wysokich rejestrach. Hayden Calnin jakiś czas temu przeniósł się z niewielkiego miasteczka Red Hill, prosto do Melbourne. W domowym zaciszu urządził sobie studio nagraniowe. Uruchomił również własną wytwórnię "Woodlyn Records". Co odrobinę może dziwić, to specyficzna strategia marketingowa, którą przyjął młody Australijczyk. To dość rzadko spotykany zabieg, żeby dwupłytowy album wydać niejako na raty, w kilkumiesięcznych odstępach. Miejmy nadzieję, że zarówno on sam, jak i jego wytwórenka będą w najbliższym czasie prężnie się rozwijać.










piątek, 15 kwietnia 2016

Steve Jansen - "Tender Extinction"








15 kwietnia ukazała się nowa płyta Steve'a Jansena - "Tender Extinction". To kolejny w bogatym dorobku artysty bardzo udany album. Trudno policzyć, który dokładnie w kolejności, ponieważ dużo w tej materii zależy od przyjętej metodologii. W przybliżeniu można powiedzieć, że Steve Jansen współtworzył, brał czynny udział, chociażby jako muzyk sesyjny, lub pojawił się na co najmniej kilkudziesięciu wydawnictwach. Na swojej najnowszej płycie wsparli go wokalnie - Thomas Feiner(można by rzec stały gość, który od lat współpracuje z muzykiem), Melentini Toila, Tim Elesnburg, Nicola Hitchcock, oraz jeden z moich ulubionych wokalistów, nieco już zapomniany Perry Blake. Album nie przynosi żadnych niespodzianek czy brzmieniowych rewolucji. Artysta od lat i bardzo konsekwentnie rozwija i buduje swoje indywidualne brzmienie. Jeśli czegoś mi brakuje, to może głosu Davida Sylviana, który jest moim ulubionym artystą, i takich urokliwych duetów jak ten poniżej, zaśpiewany razem z Niną Kinert.











 Jansen rozpoczynał karierę muzyczną  u boku brata, Davida Sylviana,  jako perkusista w zespole Japan. Tuż po rozpadzie grupy  rozpoczął współpracę z Richardem Barbierim. Ich pierwszym wspólnym albumem była płyta "Worlds in a small room"(1985). Obydwaj muzycy funkcjonowali także przez moment pod szyldem The Dolphin Brothers, gdzie wydali - "Catch the fall". Jeśli zaś chodzi o mój ulubiony projekt muzyczny Steve'a Jansena, to musiałbym szczególnie wyróżnić dwa - Rain Tree Crow - "Rain tree crow" oraz wybitny album Nine Horses - "Snow Borne Sorrow". Na tym drugim albumie wraz z bratem, Davidem Sylvianem, Burntem Friedmanem i kilkoma innymi zaproszonymi muzykami, dali popis swoich talentów i ogromnych możliwości. To również na tym albumie, "Snow Borne Sorrow", głos Davida Sylviana znalazł dla siebie wprost idealne otoczenie dźwiękowe(pewnie w niedalekiej przyszłości, projekt Nine Horses znajdzie szerszy opis na łamach tego bloga). Steve Jansen ma również rękę do odkrywania mało znanych i utalentowanych artystów. Można powiedzieć, że to dzięki niemu poznałem takie nazwiska jak: Anja Garbarek, Nina Kinert, Joan Wasser, Theo Travis, czy wciąż bardzo niedocenionego wokalistę -  Thomasa Feinera.
Kolejną ciekawą do rozważań kwestią - która niekiedy przewija się na łamach prasy muzycznej - jest to,czy Steve Jansen nie pozostaje mimo wszystko w cieniu brata. Owszem, Jansen jest w miarę znany, szanowany, bywa też doceniany przez dziennikarzy i kolekcjonerów płyt. Jednak zwykle jego nazwisko pada obok, czy niejako przy okazji wymieniania nazwiska brata - Davida Sylviana. Uważam, że jeśli nawet Steve Jansen jest w pewnym sensie "człowiekiem z cienia", czy "artystą drugiego planu" , to kompletnie mu to nie przeszkadza, nie cierpi z tego powodu, bo dobrze czuje się w swojej roli oraz tam, gdzie jest. Nie dla niego popularne rozgłośnie radiowe, czy wielkie sale koncertowe. Jego kompozycje wymagają spokoju, skupienia, szczególnego rodzaju uwagi, wyciszenia, odpowiedniego nastrojenia, najlepiej w blasku świec i przy lampce czerwonego wina. Uważam również, że nie ma większego sensu porównywanie tych dwóch znakomitych artystów. David Sylvian obdarzony został przez naturę wspaniałym charakterystycznym głosem i pewnie również z tego powodu jest bardziej rozpoznawalny. Jednak obydwaj penetrują te same obszary muzyczne. Ich albumy zawierają stonowane, bardzo wyrafinowane kompozycje, w których słuchacz może bez reszty się zanurzyć i zatracić. I jeden i drugi w specyficzny dla siebie sposób budują własne muzyczne światy. I jeden i drugi posiedli czy też opanowali rzadko spotykaną umiejętność - przy pomocy zaledwie kilku dźwięków potrafią stworzyć sugestywne i pełne barw krainy, w których dominuje nostalgia, melancholia, i ów cenny, tak często przeze mnie poszukiwany, "szlachetny wymiar smutku", niedostępny dla wielu artystów. Można lubić twórczość Steve'a Jansena, Davida Sylviana, różnych artystów, którzy z nimi współpracowali(których kiedyś dla własnych potrzeb nazwałem "rodziną architektów"), także tych skupionych wokół formacji King Crimson oraz pobocznych projektów muzycznych związanych z tym zespołem, można też ich nie lubić. Można pasjonować się ich dokonaniami, śledzić przebieg ich kariery, czekać na nowe produkcje albo podchodzić do tego zupełnie obojętnie. Jednak niemal każdy, kto nieco bardziej interesuje się muzyką musi przyznać jedno, że są to wspaniali ARTYŚCI, którzy wnieśli niezaprzeczalny i ogromny wkład w rozwój poszczególnych gatunków. ARTYŚCI wyjątkowi, niezwykli, naznaczeni "boskim tchnieniem"(wybaczcie te nieco górnolotne słowa).
Spokój, zamyślenie, delikatny rytm perkusji, kojące subtelne dźwięki, które lepią się do ucha niczym nitki babiego lata. Kolejne odsłony albumu, to zaproszenie do kolejnych muzycznych światów.  Drobinki kurzu wirujące w powietrzu, promień słońca załamany w kropli wilgoci, zapach zbliżającego się lata, stara drewniana szuflada pełna skarbów z dzieciństwa, ułamana kredka, pożółkła fotografia, scyzoryk, kaseta magnetofonowa, czerwona gumowa piłka w białe grochy, rakieta tenisowa...... trzeba jedynie poddać się nastrojowi.... Tutaj wszystko może być drzwiami, wystarczy tylko lekkie pchnięcie myśli....





piątek, 8 kwietnia 2016

CONTEMPORARY NOISE QUINTET/SEXTET ElectricEye





W ostatnich dniach przesłuchałem płytę Tropy - "Eight pieces". To bardzo udany album duetu Bartek Kapsa, Artur Maćkowiak. Może nie tak udany, jak poprzednie dokonania formacji, w których grał Kapsa. A może zupełnie niepotrzebnie porównuję ze sobą różne muzyczne światy. W tym jednak przypadku daleki jestem od dokonania krytycznej analizy, a jedynie opowiadam o własnych odczuciach.To całkiem normalne, że coś podoba się bardziej, coś mniej, do czegoś nam bliżej, do czegoś dalej. W czymś upatrujemy, jakby pełnię twórczych możliwości, a coś innego pozostaje tylko kolejnym istotnym punktem na drodze rozwoju artystycznego. Kiedy słyszę te dwa nazwiska - Kapsa, Maćkowiak - od razu w mojej głowie pojawiają się kolejne nazwy zespołów, projektów muzycznych, przez które przewinęła się ta dwójka znakomitych artystów. 
Początki ich twórczej działalności sięgają połowy lat 90-tych. Na scenie muzycznej funkcjonował wtedy zespół z Szubina - Something Like Elivis. Wyróżniało ich mocne rockowe brzmienie, którego znakiem rozpoznawczym były dźwięki akordeonu. Przełomową i zdecydowanie najlepszą, nie tylko w mojej opinii, płytą - także pod względem formalnym - był trzeci w dorobku album "Cigarette smoke phantom". Pamiętam, jak później, wraz ze znajomymi oczarowani brzmienie zespołu zaciskaliśmy kciuki i czekaliśmy na kolejne wydawnictwa sygnowane tą nazwą. Upływający czas pokazał, że jednak się nie doczekaliśmy. 
W roku 2003 Bartek Kapsa i Kuba Kapsa w miejsce Something like Elvis powołali do życia inną formacje - Contemporary Noise Quintet. Do składu dołączyli Tomasz Glazik, Wojciech Jachna, Kamil Pater, Antoni Olszewski. Zespół wkrótce po wydaniu debiutanckiej płyty - "Pig inside the gentleman" - zmienił nazwę na Contemporary Noise Sextet. W moim odczuciu, uwzględniającym własne skłonności i upodobania, taką, a nie inną "biografię muzyczną", Contemporary Noise Quintet/Sextet to jeden z kilku najlepszych polskich zespołów w ogóle. 








Muzyka, którą artyści skupieni wokół tej formacji zaproponowali na kolejnych wydawnictwach -"Unaffected  thought flow", "Theatre play music", "November note", "Ghostwriter's Joke" - stanowi efekt ich twórczych poszukiwań. Od pierwszych dźwięków zespół funkcjonował na swoistym gatunkowym pograniczu - jazz-rock-indie. Muzycy świadomie łączyli elementy jazzu - jak improwizacja, struktura dźwiękowa - z rockową, czy postrockową podbudową(dynamiczna sekcja rytmiczna), a całość, z charakterystyczną dla nich finezją, podlewali sosem alternatywnej produkcji, swobody i niezależności. Przede wszystkim, co warte jest w tym miejscu szczególnego podkreślenia, zespół nigdy nikogo i niczego nie naśladował. Od samego początku miał indywidualne, rozpoznawalne brzmienie, które sukcesywnie pogłębiał, wzbogacał i rozbudowywał, czerpiąc inspirację z różnych rejonów muzycznych. 
"Odtwórcze", bezmyślne naśladownictwo, to znak rozpoznawczy i bolączka wielu nie tylko początkujących zespołów, które nie stawiają na własny rozwój, a jedynie marzą o tym, żeby jak najszybciej osiągnąć komercyjny sukces. Pół biedy, kiedy kopiuje się modne, "zachodnie" wzorce, w ramach koncepcji - "gramy tak, bo tak się teraz gra, to jest teraz modne" - ale chociaż filtruje się owe wzorce przez własną osobowość. Znakomita większość, nie tylko początkujących zespołów, nawet tego nie robi. Cóż więcej dodać, poza tym, że marzeniem wielu krajowych, jak i zagranicznych, formacji jest wypracowanie takiego brzmienia, które osiągnął Contemporary Noise Quintet/Sextet. Obcowanie z ich płytami, to prawdziwa przyjemność niemal dla każdego wyrobionego słuchacza, złaknionego nietuzinkowych dźwięków.  Urokliwe, zapadające w pamięć tematy, zwykle podawane na początku utworu przez fortepian -  w którego kolejnych tonach pobrzmiewa gdzieś słowiańska dusza, czasem nostalgiczna, niekiedy romantyczna, to znów melancholijna - rozwijane są przez następne instrumenty, takie jak: trąbka, saksofon, gitara. Znakomita większość tych barwnych kompozycji, to gotowe fragmenty ścieżki dźwiękowej do filmu. To właśnie owa filmowość poszczególnych fragmentów jest kolejnym znakiem rozpoznawczym tej formacji. 
Wspomniałem wcześniej, że Contemporary Noise Quintet/Sextet nigdy i nikogo nie naśladował. Nawet upierając się, ciężko byłoby jednoznacznie wskazać - nie narażając się na ryzyko interpretacyjnego nadużycia - określone tropy stylistyczne, czy konkretne nawiązania do innych zespołów. "Nazywamy się Contemporary Noise Sextet i gramy jak... Contemporary Noise Sextet" - oto ich, godna polecenia adeptom wszelkich sztuk, dewiza. Szkoda tylko - i piszę o tym z autentycznym żalem - że na krajowym podwórku zespół nie otrzymał wsparcia czy promocji takiej, na jaką od samego początku zasługiwał. Wielu redaktorów muzycznych w popularnych rozgłośniach i programach, które tylko w nazwie miały przymiotnik "alternatywny",  wolało promować zespoły, które "grały jak...", niż dać szansę oryginalnym i wymykającym się jednoznacznej definicji produkcjom. To kolejna bardzo smutna cecha charakterystyczna naszego "przemysłu muzycznego". Niekiedy mówi się, że dobra twórczość i tak, prędzej czy później, obroni się sama. Żyjemy jednak w czasach tak ogromnego zagęszczenia wszelkiej twórczej aktywności, że szeroko pojęta pomoc medialna jest nie tylko mile widziana, co wręcz nieodzowna. Nie chcę uderzać w tym miejscu w szumne patriotyczne tony. Muzyka dzieli się na dobrą i złą( tej złej jest przeważająca ilość), a nie na krajową i zagraniczną. Jednak liczenie na to, że angielski, niemiecki, amerykański, czy (co jest wręcz nie do pomyślenia) francuski prezenter radiowy będzie zachwalał i gorąco promował polski zespół, wciąż i póki co bardziej pozostaje w sferze pobożnych życzeń, niż faktów dokonanych. Rynek muzyczny, jak każdy inny, rządzi się swoimi, niekiedy brutalnymi prawami.
Czasem jednak dochodzi do pewnych paradoksów, kiedy dajmy na to "zagraniczni tropiciele" unikatowych dźwięków odkrywają dla nas, czy też za nas, nasze krajowe produkcje. Wystarczy tu chociażby wymienić duet Skalpel, który dopóki nie podpisał kontraktu z wytwórnią Ninja Tune, był przez rodzimy rynek kompletnie niezauważony. Kolejny przypadek, to zespół Kapela ze wsi Warszawa, który dopiero po zdobyciu zagranicznego uznania oraz szeregu prestiżowych nagród, został dostrzeżony przez niektóre krajowe rozgłośnie (albo status, kultowego dla mnie, poznańskiego zespołu Snowman, który wystąpił na scenie tuż przed Archive. Nazajutrz wielu dziennikarzy ze zdumieniem odkryło fakt istnienia poznańskiej grupy. Co odważniejsi sugerowali nawet, całkiem słusznie, że to Snowman był prawdziwą gwiazdą tego koncertu). Podobnych przykładów można by mnożyć i mnożyć. Zdaje się, że to John Porter powiedział dość obrazowo w jednym z wywiadów, że dla zespołów zagranicznych, szczególnie tych pochodzących z Wysp Brytyjskich, wiedzie do Polski szeroka autostrada, ale nie jest to niestety relacja zwrotna. Smutne czasy kolonizacji(również gustów i umysłów), także tej brytyjskiej, powinniśmy mieć już dawno poza sobą. Doskonale rozumiem, że istnieją różne ograniczenia, bariera językowa, dyskretne powiązania, zamknięte kręgi, sieci promocji i dystrybucji, itd. Jednak, jeśli chodzi o szeroko pojętą tak zwaną muzykę improwizowaną, to funkcjonuje ona na bazie języka uniwersalnego. Na szczęście w ostatnim okresie sytuacja powoli się zmienia, po jednej i po drugiej stronie granicy. Cieszy mnie niezmiernie fakt, że na jednym z ważnych zagranicznych portali muzycznych mogę przeczytać felieton dotyczący twórczości Kuby Ziołka, albo zobaczyć zapowiedź nowej płyty Moniki Brodki. 
Polecam więc gorąco i z całego serca album duetu Tropy - "Eight Pieces", o którym tylko napomknąłem. Ale jeszcze bardziej polecam uwadze szanownych czytelników tego bloga - krajowych i zagranicznych - dokonania zespołu Contemporary Noise Quintet/Sextet. Bo takich utworów, jak chociażby "Goodbye Monster", nigdy się nie zapomina! 






piątek, 1 kwietnia 2016

WILLIS EARL BEAL - "Through the dark" Tender loving empire





Z twórczością Beala zetknąłem się stosunkowo późno. Zwabiony tytułem - "Noctunes" - z przyjemnością przesłuchałem jego ostatnią dużą płytę, wydaną w ubiegłym roku. Przede wszystkim odnalazłem na tym albumie charakterystyczny głos, który od razu zapamiętałem.  Odnalazłem także mieszankę różnych gatunków - blues, rock, soul, gospel - przetworzoną w specyficzny sposób przez wrażliwość artysty. Wspólnym mianownikiem tych nagrań była wyjątkowa atmosfera zawierająca się w melancholijno-nostalgicznym charakterze poszczególnych piosenek. Zwracało na siebie uwagę leniwe tempo utworów oraz swoisty minimalizm, jeśli chodzi o zastosowanie środków artystycznych. "W tym ostatnim roku poczułem się tak, jakbym skoczył z klifu" - powiedział Beal tuż po wydaniu albumu "Noctunes". Rozstanie z kobietą, w konsekwencji rozwód, problemy finansowe i kłopoty z wytwórnią płytową, wreszcie słaba kondycja emocjonalna, wszystko to odcisnęło się na kolejnych nagraniach tej bardzo udanej płyty.
Willis Earl Beal to 33 letni artysta, który urodził się i dorastał w Chicago. Niedoszły żołnierz ,bezdomny, pensjonariusz domu opieki społecznej, pracownik załadunku ciężarówek, nocny stróż, gwiazda zmywaka w knajpie "Java Joe", więzień, to tylko niektóre z punktów w jego bogatym CV. "Freak", "vagabunda", "outsider", "malowany ptak, "człowiek w masce", to najczęściej spotykane określenia przewijające w prasie muzycznej, które próbują uchwycić fenomen Willisa Earl Beala. Początków jego działalności artystycznej należy szukać w zaciszu domowego ogniska, jak i na ulicach. Bo to właśnie na ulicach, skwerach, chodnikach, ławkach i przystankach Beal zostawiał ręcznie robione ulotki-okładki reklamujące jego twórczość. Traf chciał, że jedna z nich wpadła w odpowiednie ręce, i tak podawana z rąk do rąk, zwróciła uwagę branży muzycznej na jego postać.
Pierwsze nagrania wydane w 2011 roku na płycie - "Acousmatic sorcery" - to nic innego, jak typowe "domowe produkcje". Album zawiera szkice piosenek, utrzymane w stylistyce lo-fi, będące  zapisem stanów odczuć czy nastrojów początkującego muzyka. Raczej nie można w tym przypadku mówić o klasycznie rozumianych kompozycjach. Willis Earl Beal stosuje wyjątkowo skromne środki. Ot, po prostu, brzdąka na gitarze, akompaniuje - chociaż może to zbyt szumne w tym przypadku określenie - na syntezatorze, rejestrując wszystko na zwykłym magnetofonie. Krótkie piosenki, proste melodie zaśpiewane w dość niedbały sposób, wskazują na zabawę dźwiękiem, niż na twórcze poszukiwania odpowiedniej formy.
Takie podejście wpisuje się w swoistą koncepcję estetyczną Beala. Instrumenty są dla niego niczym innym, jak tylko narzędziem. Jako takie właśnie służą do czegoś. Beal twierdzi, że tak naprawdę nie potrafi grać dobrze na żadnym instrumencie. Wykorzystuje zwyczajnie jeden po drugim - gitarę, syntezator, sampler. Sprawdza je, testuje starą dobrą metodą prób i błędów. Kiedy uzyskuje zadowalające brzmienie, takie, które jest dla niego odpowiednie na danym etapie, dokonuje rejestracji nagrania. Jego celem nigdy nie było opanowanie gry na żadnym instrumencie. Gdyby tego dokonał, ów instrument przestałby być dla niego ciekawy, nie odkrywałby go(niejako za każdym razem od nowa), a tylko wykorzystywał w wyuczony powtórzeniami sposób. Ze swobodnej, niczym nieskrępowanej twórczości, przeszedłby niepostrzeżenie w sferę schematycznych nawyków. Dla Beala liczy się przede wszystkim wolność kreacji oraz twórcza nieprzewidywalność.









Rozczarowany przemysłem muzycznym, regułami jego funkcjonowania, Willis Earl Beal w pewnym momencie opuścił wytwórnię płytową, nie chcąc wikłać się w jakiekolwiek zależności. Nie chciał być gwiazdą, nawet alternatywnej sceny - jak przyznał w jednym z wywiadów. Wolność artystyczna stała się dla niego celem nadrzędnym. Zależało mu na poszukiwaniu własnej drogi, wyrażaniu siebie poprzez muzykę. Najzwyczajniej w świecie chciał pisać piosenki i dzielić się ze słuchaczami cząstką siebie. W żaden przyjęty przez wytwórnię sposób nie zamierzał promować swoich dokonań artystycznych. W świecie Beala ocenzurowane zostały takie pojęcia jak: sprzedaż, produkt, marketing, kariera, reklama, kontrakt płytowy, zobowiązania wobec wytwórni.
Kolejne wydane rok po roku albumy - "Nobody knows", Experiments in time", i wspomniany już przeze mnie "Noctunes" - stanowią ważne punkty na mapie rozwoju artystycznego muzyka. To przy okazji tych wydawnictw pojawiły się takie określenia jak: "symfonia lo-fi" oraz "kołysanki zwalczające bezsenność". Beal nadal stosuje skromne środki stylistyczne, coraz częściej bazę dla swoich utworów znajduje w brzmieniu klawiszy. W tekstach porusza tematy samotności, tęsknoty, wyobcowania, zagubienia, daje w nich wyraz swojego umiłowania do przyrody.
1 kwietnia 2016 roku przynosi wraz z sobą kolejne wydawnictwo Beala,  epkę - "Through the dark" nagraną przy pomocy Nathana Gibsona. Mini album wypełniają nastrojowe kompozycje, utrzymane w podobnej stylistyce. Słychać tu dojrzałość artysty, w porównaniu z wcześniejszymi nagraniami. Jego głos(niekiedy okraszony delikatnym vibrato) - w którym wyczuwam trudny do określenia hipnotyzujący ton, szlachetną gładkość, czy połysk melancholii - przeprowadza słuchacza przez mroczne zakamarki duszy prosto do światła. Zawartości epki "Through the dark" mogłaby stanowić znakomitą ścieżkę dźwiękową do serialu czy filmu. Jeden zresztą już powstał, mam tu na myśli "Memphis" w reżyserii Tima Suttona, który to obraz przybliża sylwetkę artysty. Utwór "Through the dark" to zdecydowanie najlepsza i moja ulubiona, jak do tej pory, kompozycja Willisa Earl Beala.