wtorek, 22 grudnia 2015

KAMASI WASHINGTON - "THE EPIC" Brainfeeder







Uważam, że niekiedy zbyt entuzjastyczne recenzje - niektórzy dziennikarze sugerowali, że właśnie od tego albumu zaczyna się jakaś "nowa era jazzu" - mogą tylko zaszkodzić tej bardzo udanej przecież płycie. Nic na tej płycie się nie zaczyna, oprócz debiutu fonograficznego Washingtona (choć wydał już wcześniej własnym sumptem kilka swoich utworów), i nic tym bardziej się nie kończy. Zastanawiający jest spory, jak na taki gatunek muzyczny, szum medialny, który towarzyszył wydaniu „The Epic”. Mnóstwo portali, które na co dzień raczej nie recenzują płyt jazzowych, uznało „dzieło” Kamasi Washingtona za dzieło właśnie, a w pewnych, wcale nie pojedynczych, przypadkach nawet za "arcydzieło" lub za "wydarzenie roku". Czyżby dziennikarze skupili się głównie na rozmiarze tego albumu? Trzeba przyznać, że ten jest imponujący.
Całość liczy sobie aż 3 płyty CD, 17 utworów, blisko 3 godziny muzyki, jak ktoś policzył dokładnie 172 minuty. Washington zatrudnił 32 osobową orkiestrę, 20 osobowy chór pod dyrekcją Miguela Atwood- Fergusona. Utalentowany saksofonista skomponował 13 z 17 utworów. Rozmiary i rozmach albumu muszą więc robić wrażenie. Pikanterii dodaje fakt, że Washington ma dopiero 34 lata. Zastanawiam się jednak, jak wyglądałaby większość recenzji, gdyby ta płyta liczyła sobie jedynie 6 utworów i trwała dajmy na to niespełna 70 minut.
Album „The Epic” podzielony został na trzy części. „The plan”, „The glorious”, „Historic repetition”. Ramy gatunkowe, w które wpisuje się ta płyta, można by określić terminem „spiritual-jazz”. Na pewno bliżej Kamsi Washingtonowi do Johna Coltrane'a niż do Pharoah Sandersa. W końcu Washington jako osiemnastolatek został laureatem nagrody imienia Johna Clotrane'a. W grze 34-latka słychać wyraźnie fascynacje jazzem lat sześćdziesiątych.
 Wszyscy ci, którzy podejdą do tego albumu zwabieni wcześniej nad wyraz pochwalnymi recenzjami, mogą odrobinę się zawieść. Na „The Epic” nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Ten materiał muzyczny nie stanowi żadnej rewolucji, czy to na poziomie tak zwanej merytorycznej zawartości płyty, czy w dziedzinie rejestracji dźwięku. Nie ma tutaj w zasadzie niczego nowego, czego miłośnicy jazzu nie słyszeliby już wcześniej. Ameryka już dawno została odkryta. A „The Epic” to po prostu bardzo dobry album, zrobiony ze smakiem, zawierająca szereg ciekawych tematów i mnóstwo dobrych improwizacji. Tyle, albo aż tyle. 


Z różnych stron dochodzą do nas głosy, że jazz jako gatunek zabrnął w ślepą uliczkę. Są i tacy, którzy już dawno ogłosili jego śmierć, podobnie jak wielu innych gatunków muzycznych. Przeżyliśmy już „koniec historii”, „koniec filozofii”, „koniec kina”. Jednak tak to już zwykle bywa, że koniec czegoś, jest czasem nowego początkiem. Jazz, tak jak i pozostałe gatunki, będzie istniał, choćby po to, żeby takim „opiniom” zrobić na przekór. Jazz, jak każdy inny gatunek, będzie przeżywał swój lepszy i gorszy czas. W pewnym sensie rozumiem utyskiwania na działalność wydawniczą pewnych wytwórni. W jednej oficynie wydawniczej ma być wolno, romantycznie, pompatycznie, nie do końca treściwie. Inny label stawia na swobodę, dzikość, energię, żywiołowość, nieskrępowanie, niekiedy „twórczy chaos”. Jeszcze inna wytwórnia specjalizuje się w standardach, klasyce. Rynek muzyczny jest tak bogaty, że każdy znajdzie dla siebie coś interesującego, inspirującego, budującego. Nie rozumiesz pewnych treści? Po co się męczyć, widocznie nie jest to muzyka, film, książka, ogólnie mówiąc wytwór kultury przeznaczony dla ciebie. Choć z drugiej strony nieraz trzeba po prostu dać sobie czas, znaleźć odpowiedni moment, kiedy coś, co wydawało się w pierwszej chwili dla nas niedostępne, nagle przemówi „ludzkim głosem”, nagle odkryje przed nami swoje piękno. Ale żeby od razu obwieszczać koniec gatunku?

Kamasi Washington ma być wedle opinii niektórych krytyków odnowicielem jazzu. Zupełnie nie rozumiem, po co te szumne określenia, górnolotne słowa. Niech po prostu gra tak, jak potrafi najlepiej. Niech oczarowuje nas i zachwyca, tak jak robi to długimi fragmentami na płycie „The Epic”(najmniej podobają mi się „zwykłe piosenki” odśpiewane raczej przeciętnym głosem przez Patrice Quinn). Niech to więc będzie jazz z rozmachem, jazz bez ograniczeń, jazz subtelny, wyrafinowany, poszukujący, ewokujący, korzystający w inteligentny sposób z bogatej tradycji tego gatunku. Niech to będzie jazz rozwijający idee wolności ( bo czymże jest również jazz, jeśli nie wolnością, próbą, pierwsza, drugą i kolejną, wyrażania samego siebie, swojego stosunku do życia i świata). Wolności rozumianej jako „uświadomiona konieczność”, ale zawierającej także swobodę anarchii. Niech to będzie jazz „pograniczny”,  umiejętnie zestawiający ze sobą czy obok siebie cechy różnych gatunków. Niech to będzie jazz, gdzie będą współistniały przeciwieństwa. Niech to będzie jazz, w którym będą się spotykać kunszt rzemiosła i polot niczym nieskrępowanej wyobraźni. Album „The Epic” z pewnością wyrósł z tęsknoty właśnie za takim jazzem.
Kamasi Washingotn mówi sam o sobie: „Jestem marzycielem”. Czy na ostatnim albumie spełnił wszystkie swoje marzenia? Miejmy nadzieję, że nie. Na koniec taki apel do krytyków, nie zabierajmy mu jego marzeń, po prostu pozwólmy mu być. Pozwólmy mu grać.
Oto jeden z moich ulubionych utworów. Na uwagę zasługuje wspaniała improwizacja pianisty Camerona Gravesa (rozpoczyna się ok.6min)






niedziela, 13 grudnia 2015

THE GREG FOAT GROUP - "THE DANCERS AT THE EDGE OF TIME" Jazzman




To kolejna wyjątkowo udana płyta 2015 roku. Towarzyszyła mi przez wiele dni upalnego lata. Czwarty w kolejności album zespołu założonego przez pianistę i kompozytora Grega Foata. Greg Foat przywiązuje ogromną wagę do sposobu rejestracji dźwięku. Ten album nagrywano stosując analogowe techniki. Do sesji nagraniowej, która trwała trzy dni, doszło w miejscowości Ventnor na wyspie Wight. Wykorzystano organy i charakterystyczną dla tego miejsca akustykę starego kościoła. Greg Foat jest zafascynowany dawnym brzmieniem jazzu w stylu Coltrane'a czy Aylera. W jego muzyce jest coś z ilustracji dźwiękowej do filmów z lat 60-tych ubiegłego wieku. W efekcie na albumie - "The dancers at the edge of time" otrzymaliśmy wyborną mieszankę ciepłego, momentami melancholijnego, subtelnego jazzu, okraszonego urokliwymi improwizacjami czy to fletu czy saksofonu. Muzycy zabierają słuchacza w fascynującą podróż, z łatwością godną pozazdroszczenia odmalowują kolejne zapierające dech w piersi dźwiękowe krajobrazy. Oto jeden z nich.















sobota, 12 grudnia 2015

PORT ST. WILLOW - "SYNCOPE"

                      



„Elektroniczne dźwięki w służbie depresji”, „Witajcie w krainie umykających cieni” - takie były moje pierwsze skojarzenia po przesłuchaniu tej płyty. To bardzo piękny, subtelny i poruszający album, który z każdym kolejnym odtworzeniem zyskuje coraz bardziej. Wokalista i twórca tego projektu – Nicholas Principe, przy gościnnej pomocy Pete'a Silbermana (The Antlers) i Willa Epsteina(High Water) oraz prostych środków stylistycznych oprowadza nas po zakamarkach swojej duszy. W tym przypadku jest to jednak prostota, która urzeka.
Już wygląd okładki zdradza nam bardzo intymny charakter tej płyty. Co się ukazuje, coś się skrywa w mroku. Coś się wyłania z cienia, coś się ujawnia,  ale tylko na moment. Jak w alethei – koncepcji prawdy w filozofii Martina Heideggera, nie ma pełnego odsłonięcia. Jest tylko chwilowe zanurzenie, miłosne wniknięcie. Nie-skrytość, nie-zatajenie, ale z pewnością nie głośna relacja, czy też całkowite obnażenie.
Ten album, może nie w prostej linii, stanowi współczesną odpowiedź na jedyne do tej pory solowe dokonanie Marka Hollisa - „Mark Hollis” (lub ostatnią płytę Talk Talk - „Laughing stock”). I tutaj i tam znaczenie zyskuje cisza, wybrzmiewanie dźwięku, to co po nim pozostaje... czyli jego cień. 



piątek, 11 grudnia 2015

PODSUMOWANIE ROKU 2015 (pozostałe albumy)

DESTROYER - "POISON SEASON"




Zdecydowanie najlepszy album w całej przecież sporej już dyskografii. Imponuje bogactwem brzmienia(całe mnóstwo najróżniejszych instrumentów), zastosowanych technik i środków stylistycznych. Słuchając tego albumu po prostu nie sposób się nudzić. Wyjątkowa przyjemność obcowania z tak zaaranżowanym dźwiękiem.




OTHER LIVES - "RITUALS"







Trzecia w dorobku płyta zespołu ze Oklahomy. Zaczynali w 2004 roku jako Kunek, pod szyldem tej nazwy wydali płytę - "Flight of the flynns". Płyta "Rituals" zawiera zestaw 14 kompozycji, ale nie jest tak udana jak poprzedni doskonały album z roku 2011 - "Tamer Animals"









AERO FLYNN - "AERO FLYNN"



 



Kto wie, czy nie jest to najlepszy debiut 2015 roku. Muzyczny projekt Josha Scotta. Za konsoletą jako producent zasiadł sam Justin Vernon (Bon Iver) i odcisnął na brzmieniu tego znakomitego albumu znaczące piętno. Utwór "Maker" uważam za jeden z najlepszych singli 2015 roku!!!







THE WHITE BIRCH - "THE WEIGHT OF SPRING"

 

 

 

Norweskie trio z Oslo powróciło w tym roku z piątą w dorobku płytą. I jest to moim zdaniem najlepszy album w całej dyskografii. Od lat wierni tej samej wytwórni Glitterhouse Records, konsekwentnie rozwijają swój unikatowy styl. Przy pomocy prostych delikatnych dźwięków i charakterystycznego ciepłego głosu Oli Flottuma tworzą sentymentalne krainy pełne pastelowych odcieni.





LANTERN ON THE LAKE - "BEINGS" Bella Union














Nie chcę opisywać tutaj wątków biograficznych, jeśli nie jest to z takich czy innych względów konieczne, gdyż te można sobie znaleźć w internecie. Początki zespołu to rok 2008 i miasto Newcastle w Anglii. Debiut fonograficzny miał miejsce w 2011r. - „Gracious Tide, Take me home”.  Brzmienie tego zespołu zmieniało się na przestrzeni ostatnich lat. Gdyby spróbować określić ramy gatunkowe, to zaczynali od indie-folku. I właśnie te drobne folkowe naleciałości są dyskretnie obecne na ich pierwszych nagraniach. W dorobku mają trzy długogrające płyty. Od samego początku ich dokonań muzycznych ważna była dla nich melodia. Mówiąc w skrócie tworzyli bardzo ładne linie melodyczne, zgrabne kompozycje, które wraz z poetyckim niekiedy tekstem stanowiły bazę utworu. Od tego zwykle się zaczyna zabawa z dźwiękiem, potem dochodzi do tego aranżacja, ów bezcenny w niektórych przypadkach pomysł, produkcja, wykonanie itd.
Oto jeden z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejszy utwór z tamtego okresu, który ukazał się jedynie na singlu.





 Na ich trzeciej, wydanej w tym roku, płycie – która ukazała się pod szyldem znakomitej wytwórni BELLA UNION - zatytułowanej „Beings”, nastąpiła zmiana brzmienia. W swoich muzycznych poszukiwaniach zespół postanowił dodać charakterystyczne przestrzenne brzmienie gitary, które wraz z klawiszami stworzyło klimat tego znakomitego albumu. Gitary budzące skojarzenia z czołowymi przedstawicielami nurtu shoegaze czy post-rock(Slowdive, Sigur ros, Mogwai, itp.). Dodajmy do tego urokliwy głos wokalistki Hazel Wilde, charakterystyczne dla zespołu piękne linie melodyczne i mamy receptę na udany album. I taka jest właśnie płyta „BEINGS” - bardzo równa, praktycznie bez słabych momentów, niepotrzebnych w tym układzie gitarowych popisów, produkcyjnych błędów. Jeśli zaś chodzi o ważny dla audiofilów poziom techniczny, całość nagrania utrzymana jest w bogatej w odcienie średnicy. Nic na tym albumie zbytnio nie wystaje, górne rejestry są stonowane, bas jest lekki, sprężysty, a scena dźwiękowa szeroka. Dzięki czemu słuchacz bez trudu i od pierwszych chwil zatapia się tej przyjemnej dla ucha muzycznej krainie. 






Najlepszy, moim zdaniem, utwór na tym albumie znajduje się pod indeksem 7. To tytułowa kompozycja - „BEINGS”. Oparto ją na zmiennej dynamice. Zaczyna się od szybkich, ornamentacyjnych dźwięków klawiszy, umieszczonych na prawym i lewym kanale, do którego dołączono przestrzenne gitarowe tło. Wokalistka Hazel Wilde spokojnie przeprowadza nas po kolejnych fragmentach tekstu. W 3 min.45sek. utworu następuje moment kulminacyjny. Do głosu dochodzi przestrzenna gitara, i słuchacz ma wrażenie, że na chwilę odrywa się od ziemi. To zdecydowanie mój ulubiony moment na tej płycie. Jedno wiem na pewno, że jeszcze długo będę sięgał po ten wyjątkowo udany album.




czwartek, 10 grudnia 2015

THE ANTLERS - "Familiars" Transgressive Records




Długo nosiłem się z zamiarem założenie bloga. Myślałem – rozważając wszelkie za i przeciw – wreszcie postanawiałem, podejmowałem decyzję i... z bliżej nieznanych przyczyn (zawsze coś się znajdzie),odkładałem realizacje tej decyzji na inny, być może lepszy ku temu czas. Chciałbym, żeby były to strony poświęcone przede wszystkim muzyce. Mniej lub bardziej wysublimowanym dźwiękom, których próżno szukać w rozgłośniach radiowych.Takie mamy czasy, że dziś dobrą muzykę trzeba tropić w internecie, gdyż radio, przy „zielonym oku” którego dorastałem - „zielone oko radio Romans otwiera przestrzeń fal” (Variette) -  jest ostatnio(z małymi wyjątkami) oporne na promowanie ambitnych treści. Niech więc będzie to swoisty pamiętnik, w którym będę odnotowywał – mam nadzieję, że w miarę możliwości regularnie – moje minione, jak i ostatnie, ważne odkrycia muzyczne, ale także być może filmowe, książkowe. Nie będzie to muzyka dla każdego, bo nie interesuje mnie to, co przeciętne. Rzeka bylejakości zalewa nas każdego dnia. Bagno estetycznej nudy codziennie podchodzi bliżej do naszych drzwi. Będzie to muzyka dla wybranych, wyjątkowych, „naznaczonych”. Muzyka dla tych, którzy czują podobnie i odnajdą w kolejnych propozycjach własne, być może od dłuższego czasu poszukiwane, odbicie.
Od czego zacząć? Może od końca...
Koniec roku to zwykle czas podsumowań. Minione miesiące nie przyniosły zbyt wiele dobrych czy też przełomowych albumów. Na poszczególnych płytach, które dane mi było przesłuchać, pojawiło się, jak zwykle zresztą, dużo ciekawych utworów. Niestety w większości przypadków były to pojedyncze „piosenki” – perły, diamenty – nie tworzące udanej całości. Tendencja jest taka, że wszelkiej maści artyści raczej z wolna odchodzą od koncepcji albumu jako przemyślanej całości. A takie właśnie cenię sobie najbardziej. To za nimi oczy wypatruję, to ich uparcie szukam na półkach sklepowych czy w internecie.


Jaką płytę pragnąłbym wyróżnić w tym kończącym się 2015 roku? Chyba taką, która w moim odtwarzaczu gościła najczęściej. Taką, do której wracałem w każdej wolnej chwili. Taką wreszcie, która za każdym razem sprawiała, że czas z nią spędzony, nie był czasem straconym, a czasem odzyskanym.
 Skoro tak, to moje myśli muszę skierować do album zespołu The Antlers - „In London”. Ta płyta to nic innego jak zapis koncertu, jaki odbył się dnia 24 października ubiegłego roku w hali Hackney Empire w Londynie. Nie byłoby tego koncertu, gdyby nie płyta „Familiars” wydana w 2014 roku. Dla mnie jest to album przełomowy, jeśli chodzi o rozwój jak i moją recepcje tego zespołu. Na tej piątej bodajże - jeśli chodzi  albumy długogrające - płycie wspaniałego tria z Brooklynu, pojawiło się w moim odczuciu coś wyjątkowego. Nazywałbym to ogólnie dojrzałością. Dojrzałością brzmienia, dojrzałością mentalną. Świadomością tego, co chcemy zrobić, jaki efekt zamierzamy osiągnąć.
 Można powiedzieć, że przez te wszystkie lata rozwoju zespół przygotowywał się do nagrania tego materiału. W warstwie muzycznej na stałe zagościła trąbka. Po raz pierwszy na tak dużą skalę muzycy wykorzystali jej brzmienia na epce „Undersea”. I myślę, że to właśnie tam pojawiła się koncepcja nowej drogi, nowego otwarcia. Zwieńczeniem czego był doskonały album „Familiars”. Dziś praktycznie nie wyobrażam sobie, żeby na nowej płycie The Antlers nie pojawiły się dźwięki trąbki. Trąbki żałosnej, trąbki żałobnej, smutnej, nostalgicznej, a nade wszystko metafizycznej, dzięki brzmieniu której obcujący z nią słuchacz bez trudu przenosi się w inny wymiar.
Trąbki, która doskonale podkreśla również warstwę liryczną albumu. Wokalista i niejako spiritus movens całego projektu – Peter Silberman - w swoich tekstach porusza tematy samotności, tęsknoty, lęków, wszystkich tych stanów emocjonalnych, które dotykają współczesnego człowieka. Z kolejnych wersów tych niezwykłych piosenek wyłania się obraz nas samych. Bo tacy – my żyjący na początku 21 wieku – właśnie jesteśmy. Przede wszystkim zagubieni i samotni, po omacku szukający spełnienia, które ktoś nam kiedyś obiecał.



A jak to było ze mną? Pamiętam, że to był zimny kwiecień roku pańskiego 2014. Wszyscy nie mogli doczekać się wiosny, która jak tylko mogła, tak opóźniała swoje nadejście. Zupełnie przypadkiem dostrzegłem okładkę albumu the Antlers - „Familiars”








Wiem jedno, że tego wrażenia, jakie wywołała na mnie fotografia tej okładki nigdy nie zapomnę. To było i wciąż przecież jest małe dzieło sztuki.
Poczułem, że natychmiast muszę przesłuchać ten album, że nie ma takiej siły, która by mnie od tego odwiodła. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałem. Pamiętam jednak, że pomyślałem sobie: „Tak, to może być dobra płyta”.  Był środek zimnego kwietnia, album ukazał się w połowie czerwca. I tak właśnie zaczęło się to pamiętne lato. Od utworu „Palace”, który rozpoczyna album „Familiars”(jak i koncertowy zapis „In London” dokonany niecały rok później).  



Niech więc będzie, że moja płyta roku to zapis koncertu The Antlers w Hackney Empire. W kolejnych odsłonach bloga pojawią się inne ważne albumy 2015, a także niezapomniane single.