sobota, 30 czerwca 2018

TROPICS - "NOCTURNAL SOULS" (Plus Fours) "Pożegnalny nokturn"




Właściwie powinienem napisać o najbardziej gorącej nowości mijającego tygodnia, czyli o płycie Johna Coltrane'a - "Both Directions at Once: The Lost Album". Tak, tak... - to nie pomyłka. Mamy takie czasy, że nieżyjący artyści wydają płyty, a nawet... koncertują. Kultura popularna potrafi dziś zarówno wskrzesić artystę, jak i okryć jego dokonania mgłą zapomnienia. Z pewnością przyjdzie jeszcze  pora na szerszy opis tego albumu, a ja, korzystając z okazji, przesłucham nagrania wybitnego saksofonisty po raz trzeci i czwarty, piąty i szósty...
Tymczasem w dzisiejszym wpisie pojawi się album, który będzie nawiązywał - wprawdzie nie wprost - do tamtych dni, tamtej epoki. Poza tym piękna pogoda za oknem, w końcu mamy początek wakacji, lato dojrzewające do pełni (Kubot szykujący się do obrony tytułu w grze deblowej na kortach Wimbledonu) - wszystko to zachęca do przesłuchania czegoś w nieco lżejszym klimacie.

 Pod szyldem Tropics ukrywa się brytyjski producent i woklaista Christopher Ward. "Nocturnal Souls" to jego trzecia w dorobku płyta, nie mniej ciekawa niż pozostałe - "Parodia Flare" (2011) oraz "Rapture" (2015). Piosenki na ten album zaczęły powstawać jeszcze przed ukończeniem płyty "Rapture".
Chris Ward ostatnich długich miesięcy nie zaliczy do zbyt udanych. Brytyjski wokalista przechodził mentalny kryzys; problemy osobiste, towarzyszące im zagubienie, uczucie pustki, pogłębiające się z każdym dniem wątpliwości dotyczące dalszego funkcjonowania na scenie muzycznej, a w efekcie ucieczka w alkohol itd. Wyprawa do Los Angeles i podróż po słonecznej Kalifornii okazały się być dla niego zbawienne. Tam, po drugiej stronie oceanu, Ward zatęsknił za muzyką, odkrył dla siebie albumy pochodzące z przełomu lat 60 i 70-tych. Zaintrygowali go tacy kompozytorzy jak: Piero Picconi, Jean-Pierre Mirouze, Arthur Verocai. Dyżurną płytą brytyjskiego producenta był wtedy krążek Marvina Gaye'a "What's Going On". Bardzo inspirujące okazały się być dla niego również płyty grupy Cortex. Zespół ten powstał w 1974 roku. Swoje sztandarowe dzieło - "Troupeau Bleu" opublikował 2 lipca 1975 roku (zbliża się więc kolejna rocznica). Po trzech czy czterech dekadach okazało się, że krążek "Troupeau Bleu" ma status kultowego wydawnictwa pośród współczesnych producentów, którzy właśnie z tej płyty wycinali mnóstwo sampli. (np. Madlib)






Trzeba przyznać, że trochę tego nastroju z płyt grupy Cortex udało się przenieść na album "Nocturnal Souls". Słychać tu również klimaty zespołu BadBadNotGood, owocem współpracy z przyjaciółmi z tej właśnie grupy są dwie piosenki. W  rozmarzonych i spokojnych kompozycjach Chrisa Warda odnajdziemy elementy soulu, R&B, chillwave, jazzu, okraszone sugestywną elektroniką i zgrabnie wpuszczone w szerokie ramy indie-popu.
Album rozpoczyna piosenka "Never Letting Go" - rozkoszna, leniwa kompozycja, która dobrze wprowadza w nastrój całego wydawnictwa. Raz będzie nieco szybciej - "Restless", Overturning" - to znów wolniej: "Come Home", "The Heat", jednak przez cały czas gdzieś tle, z minuty na minutę mrok będzie powoli gęstniał, a ów sugestywny, i wyżej przeze mnie wspomniany nastrój, zostanie utrzymany. Tytułowy utwór "Nocturnal Souls" to zaśpiewana falsetem ballada, swoista serenada wykonana w poświacie górującego nad miastem księżyca. Chris Ward potrafi śpiewać, swobodnie operować głosem, uwodzić delikatną wokalizą, unika przy tym patosu czy zbyt wielu ozdobników.
Warto zanurzyć się w tym albumie, nie tylko w letnie wieczory i po emocjach na kortach Wimbledonu, ponieważ jak zapowiedział Ward, jest to ostatnia płyta wydana pod szyldem Tropics.

(nota 7.5/10)






   







sobota, 23 czerwca 2018

KAMASI WASHINGTON - "HEAVEN & EARTH" (Young Turks Recordings) "Jazzowa zadyszka"





  Na fresku Rafaela Santi - "Szkoła Ateńska", w samym jego centrum, widzimy dwóch największych filozofów starożytności: Platona i Arystotelesa. Pierwszy z nich wskazuje ręką na niebo (na świat idei), drugi natomiast pokazuje dłonią ziemię (świat empiryczny). Nie wiem, czy Kamasi Washington właśnie ten fresk miał przed oczami, kiedy tworzył zarys koncepcji dla swojego najnowszego albumu zatytułowanego "Heaven & Earth". Wiem za to, że podzielił go na dwie zasadnicze części, dwa fizyczne dyski: "Heaven" oraz "Earth". "Earth" - to świat ziemski, świat codziennej krzątaniny, natomiast "Heaven" to świat ludzkiego wnętrza, świat myśli oraz idei. Jest jeszcze ukryta niespodzianka, dodatkowy dysk zatytułowany "The Choice" (ale o tym nieco później).

Całość dysku pierwszego - "Earth"- rozpoczyna się od mocnego akcentu -"Fists of Fury" - który sugeruje, że za moment zanurzymy się w obrazach i kadrach rodem z amerykańskich filmów lat 60-tych i 70-tych. Jednak po chwili orkiestracja przenosi środek ciężkości w nieco bardziej romantyczne czy nostalgiczne rejony. Przez pierwsze trzy minuty pianista próbuje udowodnić, że ma naprawdę szybkie palce. I kiedy dostaje lekkiej zadyszki, do głosu dochodzi Kamasi Washington i jego saksofon. Czas był już najwyższy.

Jak słusznie zauważył jeden z recenzentów Kamasi Washington ma obecnie status gwiazdy. Świadczą o tym wyjątkowo zgodne recenzje wyjątkowo przejętych (w przytłaczającej liczbie) krytyków, którzy nie stroniąc od patosu oraz nadmiernej egzaltacji usiłują przekonać czytelników, że oto obcują z czymś wyjątkowym i są świadkami kolejnego, w przypadku tego artysty, OBJAWIENIA. Powiedzieć, że Washington ma dobrą prasę, to właściwie nic nie powiedzieć. Z pewnością mamy tu do czynienia z czymś na kształt "afektywnej epidemii", o której wspomina w swoich pracach jeden z krytyków kultury popularnej. Trudno nie zauważyć, że pod adresem Washingtona, przy okazji pojawienia się jego nowego wydawnictwa, sypią się hymny pochwalne i bukiety entuzjastycznych zdań. I co jest w tym wszystkim najciekawsze - sypią się one ze wszystkich stron, również, a może przede wszystkim, z tych, które na co dzień nie są związane z jazzem.
Autorzy audycji radiowych, którzy zazwyczaj obawiają się odtworzyć chociażby miniaturowe solo trąbki - drżąc o wyniki słuchalności - grają 12-sto minutowe kompozycje Kamasi Washingtona w całości. Po wysłuchaniu utworu, opowiadają - niezbyt przekonująco udając wzruszenie - że wyjątkowo miło było zanurzyć się w tej rozkosznej toni dźwięków. I ja mam w to uwierzyć?! Doprawdy...

A może coś przegapiłem. Być może "odnowiciel jazzu", jak nazwali Washingtona niektórzy krytycy, rzeczywiście sprowadził jazz nie na salony, ale pod strzechy, i wkrótce jego "rozkoszne dźwięki" wypełnią hale sklepów wielkopowierzchniowych, umilając czas i pomagając w doborze odpowiednich zakupów... Jeśli jest aż tak dobrze z recepcją muzyki improwizowanej, to posłuchajmy wspólnie jakże urokliwego fragmentu z wybornej płyty innego saksofonisty, który wprawdzie odnowicielem jazzu nie jest, ale potrafi dmuchać w ustnik. Logan Richardson i utwór "Hunter of Soul" pochodzący z albumu "Blues People".









Wróćmy jednak do płyty "Heaven & Earth" Kamasi Washingtona. Prolog/orkiestracja/chór/improwizacja/chór/improwizacja/orkiestracja/chór/epilog - to ulubiony schemat amerykańskiego saksofonisty. Z jednej strony możemy powiedzieć, że Kamasi Washington wyjątkowo uparcie trzyma się wypracowanych i sprawdzonych  schematów. Ani na moment nie próbuje zburzyć, czy zmienić przyjętej uprzednio strategii. Zupełnie tak, jakby przerażało go ryzyko wyjścia poza niesprawdzony do tej pory teren. Tak, jakby to, co leży poza granicą jego osobistej strefy komfortu stanowiło zagrożenie. A w domyśle miało obnażyć jego braki czy niedociągnięcia, pozostawić rysę na doskonałym i tak pieczołowicie pielęgnowanym wizerunku. A przecież, jak możemy usłyszeć w jednym z filmów Godarda, prawda zawiera wszystko - także błędy.
Z drugiej strony, ktoś przychylnie nastawiony - czyli większość dziennikarzy - pochwali amerykańskiego artystę za konsekwencję w dążeniu do celu.
Przyznam szczerze, że na dłuższą metę, czyli ok.150 minut przebiegu obydwu krążków ( nie wspominam o dodatkowych 35 minutach dysku numer 3), te "orkiestrowo-chóralne" wypełniacze, nanizane na oś czasu techniką "kopiuj-wklej", stają się nudne czy wręcz męczące.

Co uderza na płycie Kamasi Washingtona "Heaven & Earth", to brak żywej interakcji, całkowity, permanentny i być może zaplanowany BRAK DIALOGU pomiędzy poszczególnymi instrumentami. W koncepcji Washingtona artyści mają starannie wydzieloną prywatną strefę, którą starają się zagospodarować własną improwizacją. A przecież takie soczyste niekiedy dialogi kontrabasu i saksofonu, trąbki i fortepianu, obok swobodnej improwizacji, stanowią to, co w jazzie jest najpiękniejsze. Wydaje mi się, że do głosu dochodzi tutaj swoisty pragmatyzm, bowiem amerykański artysta lubi sobie wcześniej wszystko dokładnie rozplanować. I to między innymi odróżnia go od wielkich magów saksofonu, do których często bywa porównywany -  John Coltrane,  Pharoah Sanders.

Z pewnością nie brakuje na płycie "Heaven & Earth" ducha lat 60-tych. I co warte szczególnego podkreślenia, pomimo różnych barw i odcieni, nad całością unosi się jakaś specyficznie pozytywna aura. Specyficznie, bo nie jest to typowo amerykański "keep smiling", ale świadomość, że w życiu bywa lepiej lub gorzej, a równie ważne jest to, żeby po prostu być. Spróbować cieszyć się każdym dniem, drobnymi rzeczami (wyborną płyta Logana Richardsona "Blues People"), tak jak Washington zdaje się cieszyć każdym zagranym przez siebie dźwiękiem.
Co również charakteryzuje ten album to brak kaskaderskich popisów, balansowania na cienkiej linii samouwielbienia. Granie poszczególnych instrumentów podporządkowane jest czemuś nadrzędnemu (platońska ręka skierowana ku górze), idei całości kompozycji, jej charakterystycznego i wyznaczonego kolejnymi partiami brzmienia.
Z drugiej jednak strony nie ma praktycznie ani jednej solowej partii fortepianu, klawiszy, trąbki, że o gitarze nie wspomnę, która warta byłaby zapamiętania. Nie ma na tym albumie solowej improwizacji, do której chciałbym zachwycony powrócić albo którą, wyjątkowo przejęty, musiałbym odtworzyć, raz i drugi, polecając ten właśnie fragment znajomym ich szczególnej uwadze.










Drobnym odstępstwem od ulubionego schematu amerykańskiego saksofonisty jest początek utworu "The Invicible Youth", gdzie przez pierwszą minutę dźwięki instrumentów rozbiegają się we wszystkie strony. Jednak to tylko - o czym przekonamy się po chwili - rozgrzewka sztywnych palców i spierzchniętych warg, przed harmonijnym graniem, które wypełni kolejne minuty. To obok "One of One" zdecydowanie najsłabszy fragment tego wydawnictwa. Kamasi Washington gra tutaj punktowo, robi krótkie oddechy, stosuje miniaturowe pauzy, w tej drodze prowadzącej donikąd. Równie bezbarwna czy monochromatyczna wydaje się być improwizacja gitarzysty. Przy tej okazji kompozycja wyraźnie traci dynamikę, kuleje, rozłazi się na boki (podobne momenty znajdziemy na dysku oznaczonym numer 2).

W ostatecznym rozrachunku tym razem nieco lepiej - niż było to w przypadku "The Epic" - wypadły partie wokalne. Pewnie również z tego powodu, że utwory okraszone wokalizą zostały ciekawej napisane i zaaranżowane.

Krążek numer dwa rozpoczyna się równie marzycielsko, co ten oznaczony numer jeden. Tym razem wyjątkowo dobrą robotę wykonuje orkiestracja oraz chór (mniej schematycznie i przewidywalnie niż do tej pory), które w zestawieniu z oddechami saksofonu tworzą naprawdę sugestywne tło. To właściwie kolejna, w przypadku amerykańskiego artysty, ilustracja, gotowa ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego filmu. Kompozycji na dysku numer 2 jest tyle samo - 8 - co na jedynce, jednak są nieco dłuższe. Czy są ciekawsze czy nieco gorsze, trudno powiedzieć. Skromnemu autorowi tego bloga, na dzień dzisiejszy oraz nieodległe jutro, bliżej jest do zawartości dysku pierwszego. Taneczny "Vi Lua Vi Sol", podczas słuchania którego nóżka sama chodzi po parkiecie. Banalny "Street Fighter Mas", odrobiny liryczny i nostalgiczny "Song for the Fallen", choć utrzymany w całkiem żywym tempie - oto, co szczególnie zapamiętałem z części "Heaven".
Gdyby komuś było mało, niejako w bonusie może otrzymać dysk numer 3, zatytułowany "The Choice", który zawiera dodatkowe pięć utworów, w tym dwa covery: "Will You Love Me Tomorrow" i "Ooh Child",  bagatela kolejne 35 minut muzyki. Z tego dodatkowego zestawu najbardziej przypadł mi do gustu blisko 10-minutowy cover przeboju Gofin and King - "Will You Still Love Me Tomorrow".

Czy Kamasi Washington zaskoczył mnie czymś na swoim najnowszym albumie? Niekoniecznie. Może jedynie tym, że wciąż konsekwentnie robi swoje, nie oglądając się na mody, i podszepty nie zawsze szczerych przyjaciół, z gatunku tych, którzy zwykle wszystko wiedzą lepiej. Paradoksalnie chyba więcej ze swoich umiejętności Washington pokazał na albumie Throttle Elevator Music - "Retrospective", o którym napisałem TUTAJ. "Heaven & Earth" to dobry album, który ma słabsze i lepsze momenty.
Nie pieję z zachwytu, nie ślinie się, nie marszczę, po prostu... słucham

(nota 7.5/10)






niedziela, 17 czerwca 2018

TONY PRICE - "CELICA ABSOLU" (Maximum Exposure) "Muzyka z siłowni"




Kiedy ostatni raz byliście na siłowni? Otóż to... Dziś zajrzymy na chwilę do takiej właśnie sali, jednak nie po to, żeby seriami nudnych powtórzeń rozwijać bicepsy, zwykle zbyt wątłe w porównaniu do pokaźnej masy mięśniowej stałych bywalców tego typu przybytków, czy żeby naciągnąć trójgłowy odcinek naszych  jakże kształtnych ud, korzystając z ruchomej bieżni. Nie będziemy również oglądać wyrzeźbionych torsów, lśniących w sztucznym świetle wymienionych niedawno żarówek lub kuszących dekoltów, po których leniwie spływają drobne kropelki potu.

"Każdy jest dziś wolny wewnątrz własnego więzienia - więzienia, jakie sam dla siebie, własnymi rękami i z własnej woli, buduje (...) Ciało ludzkie jest dziś w pierwszym rzędzie organem konsumpcji i miarą jego należytego stanu jest zdolność wchłonięcia i zasymilowania wszystkiego tego, co społeczeństwo konsumpcyjne ma do zaoferowania (...) Ciało ponowoczesne to odbiorca wrażeń. Spożywa ono i trawi przeżycia. Poprawne spełnianie tych funkcji określa się mianem sprawności (fitness) (...) sprawność cielesna staje się synonimem dobrze spełnionego wobec siebie obowiązku". (Zygmunt Bauman - "Ponowoczesne przygody ciała"). 

Chyba nie rozczaruję Was, jeśli powiem, że tradycyjnie posłuchamy muzyki. Towarzyszyć nam będzie jej twórca - Tony Price, który dawne pomieszczenia siłowni zaadoptował na potrzeby studia nagraniowego Greektown Recording Complex. Tony Price (Anthony Nemet) to kanadyjski muzyk, producent i aranżer, znany ze współpracy z innymi formacjami, chociażby USGirls, który ma już na koncie debiutancki album "I Prefer Coca Cola".
Podczas pracy na swoją drugą płytą skorzystał z pomocy muzyków związanych  ze sceną jazzową. Na saksofonie tenorowym i altowym zagrał Colin Fisher (Caribou Vibration Ensemble, współpracował z Anthony Braxtonem), i Dennis Passley (USGirls), a na wibrafonie Matt "Doc" Dunn". I tak oto świat jazzu nie po raz pierwszy spotkał się ze światem muzyki elektronicznej. Jak można wyczytać na stronie Tony Price'a album "Celica Absolu" to mieszanka psychodelii lat 60-tych oraz awangardowego elektronicznego jazzu. Nic dodać, nic ująć... To również swoista ścieżka dźwiękowa jazdy przez pustynie i transowa wyprawa po obrzeżach gatunków. Na 12-sto ścieżkowym zestawie nie brakuje kolaży dźwiękowych czy formalnych eksperymentów. Muzykom zebranym w kanadyjskim studio, w kilku odsłonach udało się uzyskać naprawdę ciekawe brzmienie - "Heavy Jasmine", "Strange Shapes", "Impulsion", "Infinite & Unbound". Słucha się tego dobrze, nie tylko w pełnym słońcu, podczas  gdy koła rytmicznie młócą suchy piach. Jednak zbyt wiele jest na tym albumie miniatur, niedokończonych form, które wyrywają słuchacza z przyjemnego transu, i w których  - kto wie, być może właśnie taki był cel - trudno całkowicie się zanurzyć. Przypominają one raczej szkice, zarysy pomysłów, chwilowe i złudne fatamorgany, niż pełnowymiarowe kompozycje - "Yesterday Rising", "Melted Gemini", "The Loner". Z pewnością niektóre z tych nagrań można było jeszcze bardziej rozwinąć, można było nad nimi dłużej popracować, jak nad często zaniedbywanym trójgłowym mięśniem łydki.
Zdecydowanie więcej jest na płycie "Celica Absolu" elektronicznych eksperymentów, niż jazzowych improwizacji - co oczywiście może być zarówno wadą, jak i zaletą. Jednak jako skromny autor tego bloga mam własne preferencje, i chciałbym, żeby te wyżej przeze mnie wspomniane akcenty (elektronika - jazz) rozłożyły się w odwrotny sposób. Cóż, muzyka to nie koncert życzeń. Z pewnością najnowsze wydawnictwo Tony Price'a nie jest dziełem na miarę  "Optometry" DJ Spooky, ale jest to album godny uwagi i kilkukrotnego przesłuchania.

(nota 7/10)







I dla równowagi coś z albumu DJ Spooky - "Optometry".








środa, 6 czerwca 2018

BEN HOWARD "NOONDAY DREAM" (Island Records) "Przestrzeń przede wszystkim..."




Nie ma to jak... dobrze zacząć. A trzeba sobie powiedzieć, że najnowsza płyta Bena Howarda - "Noonday Dream" rozpoczyna się wybornie. Ileż to razy przekonałem się o tym, że taki świetny początek albumu podnosi oczekiwania słuchacza, i niejako ustawia całą płytę. Ileż to razy ten wyostrzony pierwszymi nagraniami apetyt nie został później w pełni zaspokojony. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca w przypadku trzeciego krążka angielskiego artysty.

   Oczywiście słuchając tych dziesięciu bardzo dobrych kompozycji, nie sposób nie nawiązać do twórczości Justina Vernona (Bon Iver). Bo to on przed laty przecierał szlak songwriterów, takimi albumami jak chociażby kultowy: "For Emma, Forever Ago", wytyczał nowe ścieżki dla swoich późniejszych naśladowców. "Chciałem być takim uczniem Neila Younga" - powiedział przed laty, w jednym z wywiadów Vernon.

 Czyim uczniem jest Ben Howard, nie będę rozstrzygał. Wiem za to, że tam, gdzie Bon Iver - zaskoczony i zmęczony popularnością - odszedł od melodii, wybierając ślepą uliczkę nużących elektronicznych efektów, eksploatowania (aż do bólu) możliwości technicznych, jakie dziś oferuje studio nagraniowe ("22, A Milion"), tam Ben Howard rozważnie przystanął, i pozostał wierny tradycji pisania piosenek, gdzie główną rolę odgrywa linia melodyczna.
Nie oznacza to, że na płycie "Noonday Dream" brakuje produkcyjnych tricków, elektronicznych dodatków, całego tego technicznego anturażu, który zwykle ma na celu ubogacenie kompozycji. Na ostatnim albumie Howarda jest przede wszystkim dużo przestrzeni. Wokół głosu i gitary akustycznej zwykle coś się dzieje - pojawia się drugi i trzeci plan, który nie jest sprowadzony do roli gustownego wypełniacza, czy monochromatycznego tła. W tych nagraniach - "The Defeat", "Someone In The Doorway", "A Boat To An Island Part 2/ Agatha's Song" -  po prostu bardzo łatwo się zanurzyć, zatopić, zasłuchać... Howard i jego ekipa - dziewięciu zaproszonych na sesję muzyków - umiejętnie wykorzystują różne instrumenty (skrzypce, wiolonczela, syntezator, sample, gitary elektryczne, vocoder, pogłosy), które dodają dodatkowych barw.
Pomimo nostalgicznego, długimi fragmentami, charakteru albumu, kompozycje Howarda nie są męczące - co jest bolączką wielu tego typu wydawnictw - i co warte szczególnego podkreślenia, utwory te w żadnym momencie nie tracą na dynamice. Piosenki zawarte na płycie "Noonday Dream" mają swój charakterystyczny rytm, wewnętrzny oddech, który często, jak chociażby w przypadku "What The Moon Does", wyznaczają takty gitary.
Ben Howard lubi korzystać z repetycji, ale nie zanudza słuchacza powtarzaniem kolejnych fraz. Owa wspomniana przeze mnie dźwiękowa repetycja służy do budowania napięcia, różnicowania poziomów, wyodrębniania drobnych momentów kulminacyjnych. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że angielski twórca miał oddzielny pomysł na każdą z tych dziesięciu kompozycji, dzięki czemu płyta pomimo spójności, podtrzymywania sugestywnego, nieco marzycielskiego nastroju, nie straciła nic z różnorodności. Od świetnie przyjętego i nagrodzonego debiutu Bena Howarda "Every Kingdom" minęło 7 lat, i z pewnością nie były to dla artysty lata stracone. Album "Noonday Dream" to dzieło dojrzałego mężczyzny, które zawiera zarówno pogłębienie dawnych  tematów, jak i próbę odejścia w zupełnie nową stronę. 

Skoro był dobry początek, to musi być i dobry koniec, bo właśnie kompozycja "Nica Libres At Dusk" otwiera najnowszy album Bena Howarda.

(nota 8/10)











sobota, 2 czerwca 2018

THE SAXOPHONES - "Songs of the Saxophones" (Full Time Hobby) "Wszystko zaczęło się od... "Twin Peaks"



  Z bohaterami dzisiejszego wpisu jestem od początku ich artystycznej działalności. Na grupę The Saxophones natknąłem się przypadkiem, penetrując zakamarki serwisu Bandcamp. W ten sposób odnalazłem ich debiutancką epkę "If You're On The Water", o czym napisałem ( TUTAJ ).  Artyści z Okland nie mieli wtedy jeszcze zawartego kontraktu z wytwórnią płytową, a ich przyszłość rysowała się dość mgliście.

Trzeba przyznać, że przez dwa lata nieco się u nich zmieniło. Rok 2018 przyniósł dla pary Erenkov i Alderdice narodziny dziecka oraz wydanie ich debiutanckiej długogrającej płyty. Na szczęście nie zmieniła się ich muzyka. Sympatyczny duet, przy pomocy Richarda Lawsa (bas), nadal tworzy urokliwe ballady, w charakterystycznym dla siebie stylu. Całkiem możliwe, że Alexi Erenkov ma już za sobą lekturę książki Simona Reynoldsa - "Retromania"- choć pewnie i bez niej inspiracji dla swojej twórczości szukałby wśród artystów działających na scenie pół wieku temu. Istotne dla niego są dokonania Martina Denny, którego dziś krytycy muzyczni określają ojcem nurtu "exotica". Kolejny z twórców tamtej epoki, który wywarł wpływ na muzykę The Saxophones to Eden Ahbez (George Alexander Aberle, lata 40, 50 i 60 - te ubiegłego wieku). Jego kompozycja "Nature Boy" znalazła się nawet na pierwszym miejscu listy przebojów Bilboardu.

Alexi Erenkov z łatwością przywołuje ducha ballad pochodzących z lat 50-tych ubiegłego wieku. Jego niespieszne, nostalgiczne  trzy, czterominutowe piosenki, zaśpiewane charakterystycznym głosem, szybko zapadają w pamięć. Te kompozycje mogłyby z łatwością trafić na ścieżkę dźwiękową filmu o Ameryce przełomu lat 50 i 60-tych. ("Tajemnice Los Angeles", "Czarna Dalia", "Hollywoodland"). Skąpana w słońcu Kalifornia, Hawaje - na płycie znajduje się kompozycja "Aloha" - albo jakaś tropikalna wyspa, na której czas odmierzają wschody i zachody słońca, oddechy fal łagodnie muskających brzeg, to wymarzone otoczenie dla tych utworów. Skromne aranżacje dziesięciu kompozycji, wypełniających listę debiutanckiego krążka, zrobione są ze smakiem. Czasem pojawi się dźwięk fletu, innym razem gitara lub motyw perkusyjny, nieco rzadziej (a szkoda, bo nazwa grupy powinna do czegoś zobowiązywać) tony saksofonu, jak chociażby w znakomitym, moim ulubionym, "Just Give Up", czy "Alone Again". W tych utworach jest i przyjemne ciepło, i leniwy, błogi - "hamakowy" chciałoby się rzec - nastrój, a także, pomimo prostoty, głębia i tajemnica. Można odnaleźć podobieństwo do ballad formacji Camera Obscura, czy solowych dokonań Richarda Howleya.

Ciekawe, jak istotną rolę w twórczości Erenkova odgrywa... WODA. Na łamach tego bloga wspominałem o tragicznych wydarzeniach, które zainspirowały amerykańskiego twórcę do pracy nad epką "If You're On The Water". I tym razem tworząc kompozycję na debiutancki album Alexi Erenkov nie zapomniał - dosłownie i w przenośni - o motywie wody. Dość powiedzieć, że znakomita większość piosenek powstała na... łodzi (głównie w deszczowe poranki !), gdzie Alexi mieszkał przez jakiś czas wraz z partnerką. Pozostałe utwory ujrzały światło dzienne w przytulnych wnętrzach pensjonatu Point Reyes.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się w upalne, być może piątkowe popołudnie, kiedy to Erenkov wrócił z nudnych wykładów (studiował jazz, klasa saksofonu). W domu zastał swoją partnerkę wygodnie rozłożoną w fotelu przed telewizorem. Alice Alderdice oglądała kolejny odcinek serialu "Miasteczko Twin Peaks". Pokój wypełniały spokojne dźwięki "Just You" (Davida Lyncha i Angelo Badalamentiego). Oczarowany muzyką Erenkov poczuł, że właśnie takie utwory chciałby komponować w niedalekiej przyszłości.

(nota 7.5/10)










I dla porównania kompozycja Edena Ahbeza, którego twórczość była inspiracją dla Erenkova podczas prac nad debiutanckim albumem.