piątek, 25 sierpnia 2017

THE WAR ON DRUGS - "A Deeper Understanding" (Atlantic Records) "W drodze pomiędzy... już, a jeszcze..."






     Jest coś w muzyce The War On Drugs - klimat, nastrój, wrażenie -  co przypomina jazdę przez miasto, które z wolna kładzie się do snu. Może to być wieczorny powrót do domu, po wielu godzinach pełnych wrażeń, codziennej krzątaniny, obowiązków i problemów, albo zwyczajne i beztroskie leniwe przemieszczanie się, byle dalej, gdzieś przed siebie, w nieznane. Jeszcze mijamy pod drodze spóźnialskich, którzy spieszą się, żeby zdążyć na wspólny i zaplanowany wcześniej wieńczący trudy dnia posiłek. Oto mignie nam profil kierowcy, czasem przyklei się do okna miły uśmiech, jakieś dziecko pomacha w naszą stronę, przystawiając nos do bocznej szyby. Jeszcze otwarte są niektóre kioski i sklepy, gdzie pomiędzy półkami niczym duchy błąkają się ostatni kupujący. Kilka osób czeka na przystanku, przedeptując z nogi nogę, lub zerkając na wyświetlacz swojego smartfona. Samotne wyspy, czerwone krwinki głównych arterii miasta, domy pogrążone w letargu, z którego wkrótce trzeba będzie się obudzić. Jeszcze dobiegnie do nas pojedynczy dźwięk klaksonu, odbity od rozgrzanych letnim słońcem ścian budynków. Znajome tony melodii zatańczą w ogródku, pod parasolami, uchylając jeszcze bardziej skąpane w czerwonym świetle drzwi baru.  Palą się już banery reklamowe i pierwsze latarnie, wskazując drogę zagubionym podróżnym, którzy usiłują przecisnąć się przez gęstniejący mrok. "... just moving through the dark" - jak śpiewa wokalista Adam Granduciel na płycie "A Deeper Understanding".
Jest w tych najlepszych kompozycjach na ostatnim albumie jakieś nostalgiczne westchnienie -  nie smutek, nie przygnębienie - jakaś bliżej niewyrażona tęsknota za czymś niewyraźnym i ulotnym, jakaś niespełniona obietnica, mglista nadzieja, która nigdy nie mogła przybrać konkretnych kształtów.  Jest też pogłębiona refleksja oraz pewien specyficzny stan zawieszenia, pomiędzy jawą a snem, pomiędzy tym, co wyobrażone, a tym, co rzeczywiste, jakby zatrzymanie się na pograniczu dwóch światów, subtelny trans, w który słuchacz wpada zupełnie bezwiednie, któremu poddaje się, wraz z kolejnymi piosenkami płyty "A Deeper Understanding". Charakterystyczny głos Adama Granduciela pełni tutaj rolę przewodnika, który odsłaniając swoje lęki, troski i pragnienia, pokazuje jednocześnie następne fragmenty przebytej już przez siebie drogi. Tyle już poza nim, tak wiele jeszcze przed nim...

   Ciężko na albumie "A Deeper Understanding" wyróżnić któryś utwór, najbardziej przypadł mi do gustu "Thinking of a Place" oraz "Strangest Thing". Chyba odrobinę łatwiej wskazać nieco słabsze momenty, jak: "Holding On", "Nothing to Find".  Najnowsza płyta nie odbiega klimatem od lubianego i dość szeroko komentowanego poprzedniego krążka "Lost in the Dream". Na poziomie muzycznym nie ma na czwartym w dorobku i póki co ostatnim krążku The War On Drugs żadnych producenckich  fajerwerków. Ot, przez ponad godzinę Adam Granduciel i jego załoga raczą nas mniej lub bardziej klasycznym rockowym graniem, które ma swój specyficzny urok. W poszczególnych  kompozycjach słychać fascynację i nawiązania do twórczości Toma Petty, Dylana, czy Dire Straits. Skoro klasyczne granie, to i klasyczny podział na zwrotkę oraz refren i... obowiązkową, a jakże, solówkę gitarową, w drugiej części utworu. Pomimo pozornej monotonii - podobny rytm, podobne skale - album The War On Drugs jest w mojej ocenie o wiele ciekawszy, niż wychwalane w ostatnich dniach przez krytyków "dzieło" Grizzly Bear - "Painted Ruins". Nie ma tu przede wszystkim szablonowego podejścia, producenckiej próby wciśnięcia kompozycji w ogólnie przystępne ramy, co jest główną bolączką krążka "Painted Ruins". Co warte podkreślenia płyta "A Deeper Understanding" zwiastuje także zmianę wytwórni, amerykańska grupa przeszła z Secretly Canadian do Atlantic Records. Na szczęście przy tej okazji obyło się bez nie zawsze celnych podszeptów nowych dyrektorów muzycznych czy modnych producentów. Zespół Adama Granduciela posiada własne rozpoznawalne brzmienie, które zachował i systematycznie rozwija. Ostatni album The War On Drugs to płyta o przemijaniu i marzeniach, które być może nigdy się nie ziszczą, co nie zmienia faktu, że warto je mieć.
(nota 7/10)




sobota, 19 sierpnia 2017

SZCZĘŚLIWA ÓSEMKA - czyli wakacyjny zestaw numer 3



Skoro sierpień, to wakacje, a skoro wakacje, to... kolejna, trzecia już odsłona, na łamach tego bloga, zestawu "Szczęśliwa ósemka". I tym razem będzie to mieszanka utworów nieco zakurzonych, nowych oraz tych świeżutkich i chrupiących niczym ciepłe bułki. Kompilacje rozpoczyna piosenka, którą w ostatnich kilku miesiącach odtwarzałem najczęściej. Mogę zaryzykować twierdzenie, i z pewnością nie minę się z prawdą, że nie było tygodnia, żebym nie przypomniał sobie, jak to cudeńko wspaniale brzmi( i czy nadal tak brzmi), jakie robi na mnie wrażenie( i czy nadal jestem pod jego wpływem) oraz czy przez te chwile rozłąki  nic się nie zmieniło w kompozycji "Luminescent Sun". Devoured By Flowers to duet pochodzący z Portland, który w marcu tego roku wydał debiutancką epkę zatytułowaną "The Luminescent". Jak napisali sami muzycy na stronie internetowej, piosenka "Luminescent sun" jest gotowa w 95%, a prace nad jej ostatecznym wykończeniem wciąż trwają. Gdybym coś mógł dyskretnie zasugerować, coś doradzić na ucho Dorianowi Cambellowi i Askelonowi Sain, to... odrobinę skróciłbym ten utwór, mniej więcej o ostatnią minutę. To tylko taka uwaga kreślona na marginesie, poza tym... rozkosz, rozkosz, rozkosz. Cóż więcej dodać.
W filmie "Porno" Marka Koterskiego, główny bohater spotyka w parku kobietę, z którą  w takich właśnie malowniczych okolicznościach przyrody, na zielonej ławeczce, ma odbyć stosunek. Kobieta w pewnym momencie zadaje pytanie: "Lubi pan filozofów?". "Nie za bardzo... To znaczy, nie zdążyłem ich zgłębić" - odpowiada główny bohater. "Czytał pan Heideggera?" - dopytuje kobieta. "Nie... Zdaje się trochę faszyzował"- słyszy w odpowiedzi. "Tak mówią..., ale ja jestem nim opętana". Właściwie mógłbym podpisać się pod tym ostatnim stwierdzeniem oraz dodać, że jestem również opętany utworem "Luminescent Sun".









Hand Habbits to zespół powołany do życia przez Meg Duffy, piosenkarkę i gitarzystkę rezydującą w Nowym Yorku. W tym roku ukazał się jej debiutancki, przyzwoity i dość ciepło przyjęty przez krytyków muzycznych album "Wildly Idle (Humble before the void)". Piosenka, która 25 sierpnia ukaże się na singlu, i która zrobiła na mnie spore wrażenie nosi tytuł  "Yr Heart". Co ciekawe, i warte podkreślenia, utwór ten klimatem i sposobem aranżacji nieco odbiega od zawartości debiutanckiego albumu. Pokazuje talent Duffy do tworzenie bardzo urokliwych melodii, odsłania wachlarz jej umiejętności wokalnych. Po tak pięknym singlu, aż nie mogę doczekać się kolejnych nagrań amerykańskiej wokalistki. Tego lata nie rozstaję się z tym utworem.









Nie ma to, jak spotkać przyjaciela z dzieciństwa, którego nie widziało się od lat i... założyć z nim zespół. Tak właśnie było w przypadku Erika Glambek Boe'a i Oysteina Gjaerdera Bruvika (ach, te skandynawskie nazwiska), którzy powołali do życia zespół o nazwie Kommode. Całkiem niedawno ukazała się ich debiutancka płyta zatytułowana "Analog Dance Music". Erik Glambek Boe to oczywiście połowa mojego ulubionego duetu, czyli Kings of Convenience, na którego najnowszą płytę wciąż cierpliwie czekam. Muszę przyznać, że owe oczekiwania całkiem nieźle umila ostatnia propozycja Boe. "Któż z nas potrzebuje gatunków?" - pyta prowokacyjnie lub retorycznie Erik Glambek Boe na stronie swojego nowego projektu muzycznego Kommode. A ja, niejako odpowiadając na to pytanie, mogę stwierdzić, że dziś najważniejsze rzeczy, nie tylko w muzyce, dzieją się na pograniczu gatunków, estetyk, stylistyk. Zawartość albumu "Analog Dance Music" stanowią kompozycje, które niejako w założeniu mają poprawić nastrój słuchaczowi, umilić czas, sprawić, że na moment zapomni o problemach dnia codziennego. To również muzyka pop, która ma ambicję, żeby zaspokoić gusta nieco bardziej wybrednych i wyrobionych słuchaczy. Pop z klasą, avant-pop dla smakoszy oraz, jakżeby inaczej, muzyka dla "tańczących inaczej". Krążek "Analog Dance Music" trudno porównywać, z jakąkolwiek płytą duetu Kings of Convenience. Jednak album ten dość dobrze pokazuje talent Erika Boe do tworzenia zgrabnych melodii. A oto mój ulubiony utwór z tej niezbyt długiej płyty.











O kolejnym zespole - Stereolab - napisałem przy różnych okazjach sporo na łamach tego bloga. Bardzo często wracam do ich nagrań, bo to wciąż bardzo bliski mi zespół. Znakomity utwór "Doubt", to moim zdaniem, wciąż dość mało znana kompozycja, która zasługuje nie tylko na poznanie, ale też na same pochwały. Słychać w niej wyeksponowaną indie-rockową gitarę, choć pojawia się również charakterystyczna dla twórczości grupy interakcja na linii wokalistka - chór. Chórzystka, ów drugi głos, nie tylko podaje melodie, ale również odmierza kolejne takty. Nagrania dokonano 30 lipca 1991 roku, a więc na początku działalności formacji. Leatitia Sadier i jej załoga wykonali podczas tej sesji cztery utwory, w kolejności zabrzmiały: "Super Electric", "Changer", mój ulubiony "Doubt" oraz "Difficult Fourth Title". Gdyby ktoś poszukiwał nagrania "Doubt", to ukazało się ono na świetnej płycie: "Switched On" (1992), która zawiera zestaw dwóch epek oraz singla. Poza tym kompozycję "Doubt" można odnaleźć na singlu "Stunning Debut Album". Wielka szkoda, że nazwa Stereolab, to już niestety melodia przeszłości. Ale jaka!! Czego by nie powiedzieć, jakby nie zachwalać, po prostu klasyka dla "tańczących inaczej". Zróbcie głośniej!








Zespół Holden - nazwa pochodzi od bohatera powieści "Buszujący w zbożu", Holdena Caulfielda - to słabo znana formacja pochodząca z Francji. Ich debiut fonograficzny przypadł na końcówkę lat dziewięćdziesiątych ubiegłego już wieku i nosił tytuł "L'Arriere-Monde". Swoją przygodę z tą grupą rozpocząłem od wspaniałej płyty "Chevrotine"(2006). Dokładnie pamiętam ten mój pierwszy raz z Holden. To była audycja "HCH", w nieodżałowanym radiu BIS. Przy mikrofonie zasiadł redaktor Jacek Hawryluk, i odtworzył niezwykle piękną, poruszającą kompozycję, która otwiera krążek, czyli - "Ce Que Je Suis". Poczułem, jakby świat wokół mnie zawirował i otworzył się przede mną inny wymiar, jakbym odkrywał zupełnie nowy muzyczny ląd. Jedno wiedziałem na pewno, że muszę szybko zdobyć ten album, i poznać całą twórczość tej formacji. Wokalistka Armelle Pioline i towarzyszący jej gitarzysta i kompozytor, Dominique Depert, długo umilali moje wolne chwile, i sprawiali, że czas płynął w zupełnie innym rytmie. Ostatnio powróciłem po wielu tygodniach braku kontaktu z zespołem Holden do ich najlepszej płyty "Chevrotine". A okazją do powrotu była wiadomość, że mój ulubiony pisarz, Javier Marias, napisał nową powieść, "Berta Isla", która w trzech krajach ukaże się na początku września tego roku. Javier Marias mieszka w Madrycie, a "Madrid", to jedna z najlepszych kompozycji grupy Holden.











Od jakiegoś czasu mam pewien problem z utworami polskich wykonawców, oczywiście z kręgu szeroko pojętej alternatywy (alt-pop, indie-rock, indie-folk). Jeśli już przemawia do mnie jakaś piosenka z krajowego podwórka na poziomie aranżacji czy wykonania, (i łapię się na tym, że ją sobie niekiedy bezwiednie nucę), to zwykle gorzej bywa z tekstem. Znacznie rzadziej zachodzi zjawisko odwrotne. Nie chcę tutaj zbytnio narzekać na rodzimych twórców, może zbyt mało interesuję się lokalnym rynkiem muzycznym (z pewnością mam w tym względzie ogromne braki), a może poprzeczkę moich oczekiwań zawiesiłem zbyt wysoko. W tym roku bardzo spodobała mi się nowa płyta VooVoo - "7", która wyznaczyła poziom dla innym wykonawców. Jednak w moim wakacyjnym zestawie umieściłem kompozycję nieco mniej znaną.
Dlatego w tym miejscu pragnę przywołać coś z odległej już przeszłości, w czym odnajduję się bez reszty, i do czego często wracam. Przyznam szczerze, że nie znałem wcześniej tego znakomitego utworu. Aż dziw bierze, że po raz pierwszy usłyszałem "Przedostatni walc" w tym roku. Tak to już zwykle bywa, że okazją do nieco bardziej uważnej analizy twórczości danego artysty, bywa jego tragiczne lub nagłe odejście. Wychodzą wtedy na światło dzienne zapomniane czy niezbyt znane utwory, a wielu z nas szczerze dziwi się, zadając retoryczne pytanie:"Jak to możliwe, że nie słyszałem tego wcześniej?". Wydaje mi się, ba, jestem tego pewny, że pomimo upływu lat utwór ten wciąż jest aktualny, nic, a nic się nie zestarzał, i broni się doskonale, czy to w warstwie lirycznej ( w tekście ani słowa o smartfonie, facebooku, instagramie, obyło się bez "lajków", "selfie" i wycinki drzew), czy muzycznej. Bo któż dziś aranżuje piosenki w ten sposób? Kto tak zgrabnie łączy ze sobą słowa...










Dakota Suite to wciąż niezbyt popularna grupa, nawet w alternatywnym światku, powołana do życia przez Chrisa Hoosona. Ktoś, kto pracował w hospicjum dla umierających alkoholików, i sam usiłował popełnić samobójstwo, raczej nie tworzy na co dzień popowych szlagierów. Smutek, melancholia, cicha rozpacz, depresja, przygnębienie i rezygnacja, wszystkie te określenia i stany emocjonalne z nimi związane, od zawsze były mocno inspirujące dla twórczości Hoosona. Jego muzyczny towarzysz,Quentin Sirjacq, to trzydziestodziewięcioletni francuski pianista i kompozytor, funkcjonujący gdzieś na pograniczu muzyki ilustracyjnej, muzyki filmowej. Panowie współpracowali ze sobą wielokrotnie. Do kolejnego ich spotkanie doszło latem 2013 roku, w Paryżu, w pracowni mieszczącej się w pobliżu ruchliwej stacji metra. Owocem tego spotkania była bardzo dobra płyta zatytułowana: "There Is Calm To Be Done", która ujrzała światło dzienne rok później. To właśnie na niej znajduje się wspaniała kompozycja "Committing to Uncertainty". Ilekroć słucham tego niezwykłego utworu, jestem pod ogromnym wrażeniem, i cisną się na moje usta same jedynie wielkie słowa. Żeby ich po raz kolejny nie używać, powiem tylko, że ta kompozycja to doskonały przykład na przenikanie się gatunków muzycznych. Znakomite połączenie alternatywnego grania, z elementami pochodzącymi ze świata jazzu.












Co robiliście w 1968 roku? Pewnie podobnie do mnie nie było was jeszcze na świecie. Ale był już na tym padole łez Max Roach, i wiemy, co robił. Akurat, w tym przełomowym dla muzyki roku, nagrał dla studia Atlantic album zatytułowany: "Members, Don't Git Weary". Temu znakomitemu perkusiście, który w trakcie kariery scenicznej grał z największymi sławami ze świata jazzu, tym razem towarzyszyli: Charles Tolliver na trąbce, Gary Bartz na saksofonie, Stanley Cowell zasiadł przy fortepianie, Jymie Merritt wziął do ręki gitarę basową, a  Andy Bey zaśpiewał w tytułowej kompozycji "Member's, Don't Git Weary". Utwór, który szczególnie przypadł mi do gustu nosi tytuł "Effie". 16 sierpnia minęła dziesiąta rocznica śmierci Maxa Roacha.