piątek, 2 listopada 2018

DEAD CAN DANCE - "DIONYSUS" (Pias Recordings) "Radość, sen i zapomnienie..."

  Australijski duet to kolejna po Slowdive, The Cure, His Name is Alive, ulubiona grupa ze szkolnych lat. Z czasów kiedy odkrywanie i zdobywanie upragnionych  płyt nastręczało mnóstwo problemów, i powoli z nieśmiałych, cokolwiek przypadkowych, ruchów ucznia szkoły średniej przeradzało się w życiową pasję. To był jeden z tych zespołów, który po prostu wypadało znać, niezależnie od tego, czy słuchało się metalu, czy jak skromny autor tego wpisu było fanem alternatywnego rocka (i audycji w MTV "120 Minutes"), czy z dumą nosiło się punkowy czub na ogolonej głowie. Ich dokonania artystyczne często i niesłusznie kojarzone bywały z mrokiem, misterium, ponurymi klimatami i odrobinę na siłę wciskane, w odrębną wprawdzie, ale jednak, szufladkę rocka gotyckiego. Tymczasem sympatyczni artyści z antypodów niemal od samego początku eksplorowali różne rejony estetyczne, gatunkowe. W swoich fascynacjach, poszukiwaniach i podróżach przekraczali kolejne granice, nie tylko geograficzne, ale również czasowe, sięgając po elementy muzyki etnicznej, średniowiecznej, barokowej, celtyckiej, Bliskiego Wschodu, i przywożąc z tych  rzeczywistych podróży coraz to bardziej wyszukane instrumenty. Tym samym zespół, chcąc nie chcąc, wpisał się również w motyw przewodni przewijający się na łamach tego bloga, czyli muzycznego, kulturowego, estetycznego pogranicza.

Z tym większą radością i nie przez przypadek, goszczę ten zacny duet w moich skromnych  progach. Nie może być inaczej, skoro drugą płytą, jaką w życiu kupiłem, był album "Within the Realm of a Dying Sun". Oczarowany niezwykłą aurą i wyjątkowym brzmieniem tego krążka szybko, praktycznie w jeden tydzień, stałem się jakże szczęśliwym posiadaczem całej dyskografii. A w tak zwanym międzyczasie zdążyłem nabyć książkę Tomasza Słonia: "Dead Can Dance - W królestwie umierającego słońca", poświęconą zespołowi, którą w przypływie wielkoduszności pożyczyłem komuś, kto do dziś jej nie oddał. Mam nadzieję, że wciąż jest czytana i przeglądana, że służy nowemu właścicielowi mądrym słowem.
Gdybym miał wybrać kilka ulubionych  kompozycji tej grupy, miałbym spory problem i niezły ból głowy, choć głowa boli mnie rzadko i raczej nie podczas słuchania muzyki, tym bardziej płyt Dead Can Dance. Jakby owa "szczęśliwa dziesiątka" finalnie nie wyglądała, z pewnością musiałyby znaleźć się tam te trzy utwory: "Avatar", "Persephone (the gathering of flowers)", oraz "Summoning of the Muse". A gdybym miał w mojej pamięci magiczny licznik odtworzeń poszczególnych utworów, który o każdej porze dnia i nocy potrafiłby podać ich dokładną liczbę, niechybnie okazałoby się, że to kompozycja "Summoning of the Muse" przez lata mojego życia była tą, do której niczym w miłosnym uniesieniu wracałem najczęściej.








Najnowszy album zespołu nosił tytuł "Dionysus", i jak podpowiada doświadczenie nie jest to nazwa przypadkowa. W mitologii greckiej Dionizos to bóg płodności, witalności, siły, energii, ale także wina, zabawy, radości i seksu. Według Eurypidesa: "Dionizos to bóg rozkoszy (...), a ludzie czerpią z jego czary radosnej, sen i zapomnienie". Dionizje rozpoczynały się od "pompe" ( a płytę Dead Can Dance zamyka utwór "Psychopomp") - była to procesja ofiarna, wypełniona tańcem i śpiewem, zakończona złożeniem ofiary, najczęściej z byka.
Warto przy tej okazji wspomnieć o roli Bachantek (album zawiera kompozycje "Dance of the Bacchantes") - ogarnięte szałem tańca i rytmu, zaprawione kielichami wina, które rozgrzewało ich ciała, biegały po lesie w koźlich skórach albo nago, i wpadały w ekstazę. I cała okoliczna fauna musiała mieć się przed nimi na baczności. Napotkawszy niczemu niewinne zwierzę, bachantki czy menady rozszarpywały je w szale ekstatycznego uniesienia, żeby później oblać się jego krwią.

Wspominam nieco szerzej o "dionizjach" nie bez powodu, bowiem podczas słuchania najnowszej płyty Dead Can Dance, zadałem sobie pytanie - czy wszystkie te element: radość, taniec, orgia, ekstaza, są wyraźnie obecne i przedstawione w muzyce australijskiego duetu. A moja odpowiedź brzmi - otóż nie do końca.

Cóż więc ukrywa się pod barwną maską z meksykańskich gór Sierra Madre?
Album "Dionysus" został podzielony na dwie części: "ACT 1" i "ACT2". Tym razem oprócz bogactwa użytych instrumentów, choć nie tak sporego jak to bywało na poprzednich płytach, zwraca na siebie uwagę rytm, jego różne wcielenia, odmiany, emanacje. Nic dziwnego, bo to rytm, powtarzalność struktur dźwiękowych wyznaczonych  kolejnymi taktami, ma wprowadzać słuchacza w trans. Nie jest to jednak trans na miarę tego, który wywoływały kompozycje z albumu "Spiritchaser".
Nie ma na ostatniej płycie Dead Can Dance popisów wokalnych  Lisy Gerrard, do czego fani zespołu zdążyli się już przyzwyczaić, a na które ja zwykle czekałem. Choć przy okazji ich poprzedniego albumu "Anastasis" złapałem się na tym, że kompozycje Brendana Perry podobają mi się o wiele bardziej, i to do nich wracałem częściej (Lisa Gerrard wypadła tam jakoś blado), tym samym zaprzeczając zdaniu Tomasza Beksińskiego, że: "Brendan jest nudny jak...". Trzeba przyznać, że na krążku "Dionysus" artyści bardzo oszczędnie gospodarowali ludzkim głosem.

Jeśli "Dionizje"można kojarzyć z biesiadą, tańcem, orgią i ekstazą, to w wydawaniu Dead Can Dance zdecydowanie zabrakło tych  dwóch ostatnich elementów. Troszkę daje tu o sobie znać, potęgujący się z każdą chwilą, deficyt muzycznego rozpasania, wolności i swobody, pewnej dozy, choćby i kontrolowanego przez instrumenty, szaleństwa. Słucha się tej płyty jako prologu przed ucztą właściwą, jako wstępu do czegoś, co dopiero miało nadejść, ale z jakichś powodów nie nadeszło - wino było zbyt słabe albo zwietrzałe, zupa za słona, panie nie w humorze (więcej transu, orgii, i ekstazy zawiera moja ulubiona "Cantara" z albumu "Within the Realm of a Dying Sun", niż jakiekolwiek nagranie na płycie "Dionysus"). Gdybym nie znał tytułu, mógłbym pomyśleć, że przyświeca temu albumowi mimo wszystko nurt apolliński (umiarkowanie, rozwaga, intelekt), a nie dionizyjski.
Z pewnością wciąż przy tej muzyce "nieżywy może tańczyć", ale Dionizos podniesie się chyba tylko na chwilę - "Dance of the Bacchantes", "Psychopomp" - żeby rozprostować pogniecioną tunikę i starcze kości, a potem sięgnąć po kolejny puchar nieco zwietrzałego już wina.

(nota 6.5/10)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz