Toby Driver to prawdziwy muzyczny kameleon. Amerykański artysta znany jest z tego, że przywdziewa coraz to inne szaty, poszukując nowych środków wyrazów dla swojej scenicznej osobowości. Jego credo można by podsumować zdaniem zaczerpniętym z "Archeologi wiedzy" Michela Foucault'a - "Nie pytajcie mnie, kim jestem...". Tak brzmi początek znanej sentencji francuskiego filozofa. Choć w przypadku twórczości Toby Drivera równie ważna jest druga część owego, w pewnym sensie również, symbolicznego zdania. "Nie pytajcie mnie, kim jestem, ani nie mówcie, abym pozostał taki". Sentencję można także zaadresować w stronę krytyków muzycznych, którzy niekiedy na siłę próbują wcisnąć twórczość amerykańskiego multiinstrumentalisty w jakaś ciasną, dobrze im znaną, i wygodną, głównie dla nich, gatunkową szufladkę.
Toby Driver to 40-letni artysta, urodzony w Meriden, w stanie Connecticut, który rezyduje obecnie w Nowym Yorku. Jako chłopiec uczył się gry na klarnecie i pianie, naukę gry na tych instrumentach kontynuował potem pod okiem Yusefa Lateefa. Toby od najmłodszych lat powoływał do życia kolejne zespoły, eksplorując przy okazji różne gatunki. Przewinął się również przez mnóstwo składów, jako tak zwany muzyk sesyjny. Z tych nieco bardziej znanych formacji Toby Drivera warto wspomnieć o dwóch, mocno ze sobą powiązanych. Pierwsza z nich to Maudlin of the Well, grająca według jednego z krytyków "astralny metal"- tak, tak... są i takie gatunki. Przy okazji tego etapu rozwoju artystycznego amerykański artysta poruszał w tekstach tematy zaświatów, duchów, "nawiedzonych miejsc", zjawisk paranormalnych itp. Po kilku płytach i latach wspólnego grania, Maudlin of the Well przeobraziło się w Kayo Dot.
Pierwszy solowy album Toby Driver wydał trzynaście lat temu dla wytwórni Tzadik, nosił on tytuł: "L..L..Library Loft". Ubiegły rok przyniósł wraz z sobą kolejne wydawnictwo - "Madonnawhore". Krążek zawierał 6, 8-minutowe kompozycje, oparte głównie na rozmytym brzemieniu gitar i klawiszy, utrzymane w mrocznym postgotyckim nastroju.
Wspominam o tym także dlatego, ponieważ najnowsze wydawnictwo, które ujrzało światło dzienne pod koniec września tego roku, noszące tytuł "They Are The Shield", stanowi niejako kontynuację, czy rozwinięcie sposobu myślenia o dźwięku i kompozycji, które zostało zapoczątkowane właśnie na poprzednim albumie. Tym razem brzmienie gitar nie jest tak dominujące, a zastąpiły je dźwięki skrzypiec i proste aranżacje. Toby Driver zaprosił do współpracy Pauline Kim Harris (artystka i kompozytorka nominowana do Grammy) oraz Conrada Harrisa, którzy zagrali na skrzypcach. Całość została nagrana w EastSide Sound Studio, w Nowym Yorku, pod czujnym okiem znanego w środowisku muzycznym inżyniera dźwięku i producenta Marca Urselli (nagrywał między innymi Zorna, Cave'a, Laurie Anderson ). Po raz pierwszy zagrano ten materiał na żywo już w ubiegłym roku, w klubie "Roulette", na Brooklynie. Jeśli chodzi o koncerty i polski trop, to warto odnotować obecność Toby Drivera na ubiegłorocznej odsłonie Sacrum Profanum.
Album "They Are The Shield" rozpoczyna długie intro skrzypiec, któremu wtóruje partia klawiszy, tworząc sugestywne tło. Amerykański artysta zdecydowanie woli dłuższe formy wypowiedzi (stąd też nieco dłuższe tony w jego sposobie śpiewania), preferuje łagodne wybrzmiewanie dźwięków, od nagłych i gwałtownych zmian modalnych. Ważne jest dla niego zbudowanie odpowiedniej atmosfery, stopniowe wprowadzania słuchacza w intymny świat. W utworze "Anamnesis Park" głos Toby Drivera pojawia się "już", "dopiero", po 6 minucie i 30 sekundzie. Te dwa pierwsze utwory - "Anamnesis Park" oraz "Glyph" - brzmią właściwie jak jedna kompozycja, jak dwie części tej samej opowieści. Dominuje nastrój niepokoju i smutku, podkreślony przez tony skrzypiec. Warto zaznaczyć, że cały album brzmi bardzo konsekwentnie i spójnie. Jedynie drobne ożywienie tempa narracji można odnotować przy okazji "470 Nanometers". W "Scaffold of Digital Snow" pojawia się dodatkowy głos, kobiecy głos - to Bridget Bellavia ujawniła swoje możliwości wokalne.
Na płycie "They Are The Shield" mamy do czynienia z czymś na kształt autobiograficznych ballad, o miłości, rozstaniach i meandrach ludzkiego losu. Muzycznie można odnaleźć dyskretne odwołania do dokonań Scotta Walkera, Philip'a Glassa, Arvo Parta, Talk Talk. Muzyka kameralna miesza się tutaj z elementami jazzu, rockiem gotyckim, indie folkiem. Pikanterii dodaje fakt, że album ukazał się w oficynie, która na co dzień promuje głównie grupy metalowe. Płyta całkiem nieźle koresponduje z albumem "Minus" Daniela Blumberga, prezentowanym na łamach tego bloga.
Na koniec dzisiejszego wpisu moja ulubiona kompozycja, od której nie potrafię się uwolnić, cudowne połączenie myślenia o dźwięku spod znaku nieodżałowanego Talk Talk i Bark Psychosis. Mój ulubiony, póki co, przebój tej jesieni.
(nota 7.5/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz