czwartek, 6 września 2018

SPIRITUALIZED - "AND NOTHING HURT" (Fat Possum Records) "Wizyta w rzeźni numer pięć"

  To była druga połowa lat dziewięćdziesiątych i kaseta firmy BASF (niezbyt dobra), otrzymana z rąk kolegi, który w odróżnieniu ode mnie czuwał w niedzielny wieczór przy radioodbiorniku. Spośród wielu utworów zarejestrowanych na tej taśmie, moją szczególną uwagę przyciągnęły dwa, które od razu wbiły mnie w fotel. To był utwór, o jakże proroczym i adekwatnym tytule, "No God Only Religion", grupy Spiritualized. Nigdy wcześniej nie miałem okazji obcować z czymś tak niezwykłym, wspaniałym i wyjątkowym pod każdym względem. Poczułem, że odkrywam zupełnie nowe muzyczne krainy. Całkiem możliwe, że w jakimś kartonie wciąż znajduje się owa taśma, z zapisem tego nagrania oraz komentarzem autora niedzielnej audycji, który uraczył słuchaczy tymi oryginalnymi dźwiękami, pana Piotra Kaczkowskiego. Tamtego pamiętnego wieczoru rolki kasety obracały się na szczęście dalej i zdołały utrwalić jeszcze jedno cudeńko z tej wyjątkowej, jak się później okazało, płyty zatytułowanej: "Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space", niezwykle poruszającą kompozycję "Broken Heart" ("Though I Have a Broken Heart, I'm Too Busy To Be Heartbroken..."). W ten właśnie sposób rozpoczęła się moja przygoda z formacją założoną przez Jasona Pierce'a. Przez te ponad dwadzieścia lat nic nie zmieniło się w tej materii, kompozycja "No God Only Religion" wciąż jest moim ukochanym utworem tej grupy, i figuruje na liście najważniejszych utworów życia.







Tego stanu rzeczy nie zmieni także najnowszy album Spiritualized - "And Nothing Hurt" - choć od razu na samym początku zaznaczę, że jest to album bardzo udany i dobrych kompozycji na nim nie brakuje. Z pewnością lider formacji Jason Pierce przy okazji tego wydawnictwa nie odkrywa nowych muzycznych krain, bo te zostały już dawno przez niego odkryte. Raczej ponownie składa wizytę w dobrze znanych miejscach, jakby chciał sprawdzić, czy nadal tam są, albo czy on wciąż do nich pasuje.
W życiu autora tekstów i kompozytora sporo ostatnio się zmieniło. Angielski muzyk ma za sobą dość poważny epizod z narkotykami oraz zawał mięśnia sercowego. Nic więc dziwnego, że nie tylko za sprawą tych  doświadczeń spogląda na rzeczywistość nieco inaczej niż przed laty. Pewnie również z tego powodu Pierce zaczerpnął tytuł dla swojego wydawnictwa z powieści Kurta Vonneguta: "Rzeźnia numer pięć". Cytat ten w całości brzmi: "Everything Was Beautiful And Nothing Hurt". Owa całkiem zgrabna sentencja brzmi, jak podchwycona z ust dojrzałego mężczyzny, który w chwili refleksji podsumowuje pewien okres swojego życia. To zdanie dla Vonneguta miało charakter ironiczny. I tak sobie myślę, że w podobnym kontekście zostało użyte przez Jasona Pierce'a.

Jeśli chodzi o brzmienie poprzednio przeze mnie opisywanej płyty - Big Red Machine - był to mniej lub bardziej  świadomy flirt z nowoczesnością. Jason Pierce na albumie "And Nothing Hurt" proponuje podróż w czasie i cofnięcie się o 20 lat. Z drugiej jednak strony trzeba dodać, że sposób nagrywania i komponowania tej płyty wpisuje się w to, co ostatnio modne. Całkiem dojrzały już pan sięgnął bowiem, w swoim mieszkaniu, we wschodniej części Londynu, po laptop oraz program "Pro Tools". Dopiero rogi, basy i kotły były nagrywane w studiu, przez które w trakcie prac nad albumem przewinęło się dwudziestu muzyków.

W muzyce grupy Spiritualized od samego początku mieszały się ze sobą różne style, przewijały rozmaite gatunki - począwszy od alternatywnego rocka, przez bluesa i gospel, a na psychodelii skończywszy. Podobnie jest na ostatnim wydawnictwie. Album rozpoczyna się od "A Perfect Miracle" i radosnych dźwięków ukulele, które łagodnie wprowadzają w romantyczną wizję, kreśloną przez autora tekstów. Sposób wypowiadania kolejnych fraz, w pewnym stopniu również melodyka, przypomina początek sztandarowego i kultowego dziś wydawnictwa - "Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space".
W drugim utworze na płycie - "I'm Your Man" - mamy do czynienia z czymś na kształt rockowego klasyka, okraszonego orkiestracją tak ważnych dla twórczości Pierce'a instrumentów dętych oraz z wyjątkowo szablonową gitarową solówką. Kolejna odsłona, czyli - "Here It Comes" - to dla mnie najsłabszy fragment płyty. Właściwie wszystko tutaj funkcjonuje w oparciu o ulubioną metodologię angielskiego artysty - zwrotka/refren/gitary/perkusja/dęciaki/chórek/zwolnienie pod koniec piosenki. Jako całość w ogóle się to nie broni i brzmi, pewnie nie tylko w moich uszach, cokolwiek banalnie. Na tym koniec złych informacji, bo w dalszej części albumu, z każdą kolejną jego odsłoną jest tylko lepiej.
W "Let's Dance" lider Spiritualized zaprasza do tańca, choć robi to w typowy dla siebie nieco przewrotny sposób - leniwie, niespiesznie, jakby śpiewał od niechcenia, przypominając na początku każdej zwrotki, jak bardzo jest zmęczony. I jest to bez wątpienia jeden z najlepszych fragmentów całego wydawnictwa.
"On the Sunshine" i "The Morning After" to swoiste muzyczne autografy złożone dłonią Jasona Pierce'a, pieczątki jakości okraszone szaleństwem swobodnej improwizacji. Do takich kompozycji po prostu chce się wracać.

Muszę uczciwie przyznać, że jestem bardzo zaskoczony wysokim poziomem najnowszej płyty Spiritualized - "And Nothing Hurt". Żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały, że Jason Pierce jest w aż tak dobrej formie. Naturalnie ten album jest w pewnym stopniu kontynuacją dawnych pomysłów, rozwinięciem dobrze znanych sposobów myślenia. I sam jestem ciekaw, jak zabrzmiałby w moich uszach, gdybym nie znał poprzednich dokonań tej grupy, i właśnie od tego krążka rozpoczynał swoją przygodę z tym zespołem.
Jedno nie ulega wątpliwości - czasy się zmieniają, a Jason Pierce wciąż pozostaje taki sam - intrygujący i prawdziwy.

(nota 8/10)








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz