niedziela, 15 listopada 2020

JOHN JEFFREY - "PASSAGE" (Jean Sandwich) "Aż tu nagle..."

 

      To nie był dobry tydzień - kto by pomyślał, że po imieninach, na początku listopada, nastąpi taka flauta. A z pewnością nie był to tydzień moich szczęśliwych wyborów. Co płyta, to ... rozczarowanie. Co utwór, to żałosne westchnienie dobywające się z mojej udręczonej piersi. Doszło do tego - wyobraźcie to sobie - że musiałem zrobić jeden dzień przerwy, w odsłuchiwaniu kolejnych nowych wydawnictw. Uznałem bowiem, że coś ze mną jest nie tak, jak być powinno. Zacząłem podejrzewać, że od tego ciągłego słuchania muzyki stępił mi się słuch, że o wrażliwości nie wspomnę. Dawno już nie obcowałem z tyloma słabymi, kiepskimi, wątłymi albumami. Dodam tylko, chociaż chyba nie muszę, że były to krążki z różnych stylistyk. Nigdy nie widziałem powodu, dlaczego akurat w tej subtelnej materii miałbym się ograniczać. W pewnym momencie przez mój rozczarowany słabymi bodźcami dźwiękowymi mózg przemknęła i taka myśl, żeby zmienić, przynajmniej odrobinę, niepisane zasady tego bloga, wziąć na warsztat jakąś ewidentnie słabą płytę, na której pojawienie się od dłuższego czasu czekałem, i... wylać na nią kubeł cierpkich słów, niezbyt wyszukanych epitetów i ukrytych pretensji. Aż tu nagle...

Aż tu nagle całkiem przypadkiem natrafiłem na wydawnictwo Johna Jeffreya - "Passage", które nie dość, że w znacznej mierze zaspokoiło moje oczekiwania, to jeszcze ukoiło nadszarpnięte kiepskimi tonami nerwy. Szczerze mówiąc, nie skojarzyłem tego niezbyt oryginalnego nazwiska z multiinstrumentalistą, a przede wszystkim z perkusistą formacji Moon Duo czy Rose City Band. Artysta mieszkający w Vancouver w końcu postanowił wydać coś pod własnym szyldem. Zainspirowany pięknymi pejzażami kanadyjskiej przyrody oraz malarstwem Takao Tanabe, który w swojej twórczości uwiecznia morskie i lądowe krajobrazy północno-zachodniego wybrzeża Kanady. Do współpracy zaprosił dwóch gitarzystów: Rolla Olaka i Marca Jenkinsa, sam zaś zagrał na basie, gitarze, wibrafonie i oczywiście zasiadł za zestawem perkusyjnym; okładka albumu do czegoś zobowiązuje. W tym składzie panowie weszli do studia The Hive, mieszczącym się w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie pod czujnym okiem i uchem Colina Stewarta zarejestrowali cały materiał.

Podczas prac nad debiutanckim krążkiem Johnowi Jeffreyowi przyświecały dwie przenikające się idee - progresji oraz improwizacji.  Artysta sukcesywnie dokładał kolejne elementy w tkance aranżacyjnej, pogłębiał struktury, poszukiwał subtelnych interakcji, a także intrygującego brzmienia. "Wszystko zostało opracowane wokół prostych wzorów rytmicznych" - powiedział w wywiadzie John Jeffrey. W efekcie multiinstrumentalista mniej lub bardziej świadomie połączył kilka stylistyk - ambient, delikatna elektronika, americana, alt-country. Z tej ostatniej wykorzystał charakterystyczne brzmienie gitary, rozciągnięte w czasie i przestrzeni (Marc Jenkins).  Jej rozmaite akcenty bardzo ubogaciły poszczególne kompozycje, które w liczbie czterech (czasem trwania oscylujące w okolicach 10 minut), wypełniły album "Passage".

Od samego początku, czyli od dwunastominutowego otwarcia - "Lonely Years" - nasze skojarzenia biegną w stronę ambientowych dokonań Davida Sylviana czy Briana Eno. Stałym elementem pierwszych trzech kompozycji jest brzmienie perkusji. Jej tony nie tylko wyznaczają kolejne takty, ale również współtworzą przestrzeń, dialogują z pozostałymi instrumentami. W utworze "Leaving Franklin" znajdziemy coś na kształt zapętlonego leniwego funkowego groove, który wzbogacają repetycje syntezatora, dźwięki gitary oraz tony klawiszy, gdzie wychwycimy drobne nawiązania do wczesnych płyt Soft Machine. "Play It As It Lays" - przestrzenny, pełen migoczących świateł, ile tu głębi, ile kojącego ciepła, z cudownymi pasażami gitary - tytułem nawiązuje do powieści Joan Didion z 1970 roku (film powstał dwa lata później). Całość ospale kończy "Pacific Calm", już bez tonów perkusji, za to z morskimi oddechami wibrafonu.  Album "Passage" świetnie koresponduje z innym nowym krążkiem omawianym na łamach tego bloga, mam tu na myśli "Philadelphia" - tria Shabason, Krgovich & Harris. Można te wydawnictwa spokojnie zestawić obok siebie i słuchać jednego po drugim, do czego zresztą gorąco namawiam.

(nota7.5/10)

 



   Myśląc, o kąciku improwizowanym, miałem w tym tygodniu spory dylemat. Ukazało się bowiem kilka intrygujących płyt. Wspólnym mianownikiem tych wydawnictw był fakt, że wszystkie pozostawiły we mnie rosnące poczucie niedosytu. Na pierwszy ogień niech pójdzie album Doxas Brothers - "The Circle". O poprzedniej, znakomitej płycie saksofonisty Cheta Doxasa - "Rich In Symbols" - napisałem kilka słów na łamach tego bloga. To był świetny krążek. Tym razem Chet postanowił połączyć siły z bratem Jimem grającym na perkusji. Do składu zaprosili stałego współpracownika basistę Adriana Vedady oraz jednego z moich ulubionych pianistów Marca Coplanda. I to właśnie ten troszkę niedoceniony u nas artysta skradł dla siebie ten album. Przesłuchując kolejne kompozycje, utrzymane w szeroko pojętej stylistyce modern jazz, złapałem się na tym, że słucham głównie gry Marca Coplanda. Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby tego wspaniałego pianisty zabrakło w studio. Co ciekawe, Copland zaczynał w latach 60-tych od saksofonu. Wprawdzie lekcję gry na fortepianie pobierał od siódmego roku życia, ale mając dziesięć lat zafascynował go saksofon. W późniejszych  latach eksperymentował z brzmieniem tego instrumentu, czego efektem był album "Friends", któremu magazyn DownBeat nadał status "kultowego". Na dalszym etapie kariery  Copland wrócił jednak do fortepianu, nagrywając wiele wspaniałych płyt dla prestiżowych wytwórni, których odsłuchanie polecam szanownym Czytelnikom tego bloga.



   Druga propozycja to album "Kontinent" - Janne Mark. Przyznam, że to nie głos duńskiej wokalistki przyciągnął mnie do tego wydawnictwa, tylko udział  Arve Henriksena, który nie tylko zagrał na trąbce, ale wyprodukował ten krążek. To już drugi wspólny materiał Mark i Henriksena, pierwszym była płyta wydana w 2018 roku zatytułowana "Pilgrim". Nagrania, eksplorujące jazzowo-folkowe pogranicze, zarejestrowano pomiędzy 24, a 26 maja tego roku, w studiu The Village, mieszczącym się w Kopenhadze.



  Skoro pojawiło się nazwisko Chet Doxas, nie może być tak, żeby na moim blogu, w biały dzień, czy w noc ciemną, nie zabrzmiał choćby fragment jego poprzedniej, jakże udanej płyty "Rich In Symbols", kompozycja "While You Were Sleeping" otwiera ten znakomity krążek, który gorąco i niezmiennie WAM polecam.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz