wtorek, 22 grudnia 2020

FLYING MOON IN SPACE - "FLYING MOON IN SPACE" (Fuuz Club Records) "Jeszcze jedna grudniowa premiera"

 

    Jeśli ktoś nie ma ochoty nucić kolęd przy pandemicznej choince - choć śpiewać każdy może i ponoć warto - albo słuchać ich w wykonaniu, dajmy na to, pani Edyty Górniak, pana Krzysztofa Krawczyka czy Robbbie Williamsa, proponuję zajrzeć do debiutanckiej płyty grupy Flying Moon In Space. Muzyka zawarta na tym krążku raczej należy do dynamicznych, zachęca do aktywności, powstania z miejsca i wykonania tanecznych pląsów lub chociażby rytmicznego tupania nóżką. W ten sposób tłusty karp, pyszny barszczyk czy apetyczny makowiec zostaną szybciej strawione. A może, tu i ówdzie, pośród błyszczących covidowych bombek i sterty nierozpakowanych jeszcze prezentów, przytrafią się jakieś poważne doznania estetyczne.


Z pewnością liczy na to siedmioosobowy kolektyw, rezydujący na co dzień za naszą zachodnią granicą, bo w Lipsku. Flying Moon In Space powstał gdzieś około 2015 roku, z połączonych sił mniej znanych grup: Dolphins, Lovely Heroine, Cream And Hologram Hug.  Oprócz Adama Parksa, który udziela się w tej formacji wokalnie, obok basisty i perkusisty, skład  uzupełniają aż czterej panowie z wiosłami. Szczerze mówiąc, nie wiem po co aż tylu gitarzystów podpisało listę obecności w studiu, skoro długimi fragmentami po prostu ich nie słychać. Podobno nieco bardziej dają o sobie znać w trakcie koncertów - tam ogrywano cały materiał, trasa w 2019 roku liczyła blisko 50 przystanków - gdyż grupa znana jest z tego, że podczas występów przed publicznością potrafi stworzyć całkiem gęstą ścianę przesterowanych gitar. Jednak w sterylnym pomieszczeniu studia nagraniowego panowie grający w dur i w moll dość powściągliwie potraktowali swoje instrumenty.  Na debiutanckiej płycie niemieckiej formacji próżno szukać spektakularnych gitarowych popisów. A przydałoby się czymś okrasić ośmio, czy jedenastominutowe kompozycje, tak żebyśmy chcieli do nich wrócić i ponownie z uwagą przesłuchać wirtuozerski autograf mistrza gryfu. Sporo elementów z tkanki aranżacyjnej podporządkowano rytmowi. Precyzyjne odmierzanie taktów stało się, jeśli nie obsesją, to z pewnością znakiem rozpoznawczym grupy Flying Moon In Space. Cóż poradzić, widocznie krautrock wciąż wisi w niemieckim powietrzu, i potomkowie Urlicha, pomieszkującego niegdyś w Malborku, tak czy inaczej muszą nim oddychać. 

Początek albumu, czyli utwór "Universe", dość zgrabnie przywołuje klimat lat 70-tych - repetycja, żywy rytm, powtarzanie poszczególnych struktur, jak i wersów tekstu. W dalszej część krążka jest podobnie, raz muzykom z Lipska uda się wyczarować więcej przestrzeni (nazwa zespołu do czegoś zobowiązuje), to znów dominujące staną się psychodeliczne tony. Taneczny "Observer" brzmi jak potencjalny przebój. Najdłuższe kompozycje na płycie: "Faces" oraz "Ardor", nie wykorzystują w pełni swojego potencjału, głównie z powodu zachowawczej gry gitarzystów. Nie chcę brutalnie wskazywać palcem tego konkretnego, który powinien zdobyć się na odwagę, wyjść przed szereg, odkręcić pokrętło wzmacniacza i sprawnie poruszać palcami. Najlepszy utwór na płycie "Steam Water Solid", nieco odbiega od tej stylistyki, łączy w sobie ducha krautrocka i psychodelii z elementami new-wave. Z kolei wokaliza "Next Life" przypomniała mi dawne dokonania grupy Snowmen. Musze przyznać, że spore możliwości tkwią w niemieckiej formacji, może uda się je nieco lepiej wykorzystać przy okazji następnego albumu. Sami sprawdźcie, czy ta debiutancka płyta jest grzechu warta. Podczas podróży czy przemieszczania się, z pewnością zabrzmi znacznie lepiej, niż przy suto zastawionym wigilijnym stole, gdzie i rybka, co lubi pływać, i barszczyk strzygący uszkami, a także pandemiczny makowiec.... Smacznego!

(nota 7/10)

 



W kąciku improwizowanym fragment jednej z najlepszych płyt jazzowych 2020, czyli Nubya Garcia i jej wyśmienity krążek "Source".




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz