czwartek, 31 grudnia 2020

"GUST ZABIJA SZTUKĘ" - CZYLI PODSUMOWANIE PŁYTOWE 2020 ROKU

 

    Zdaje się, że to Edward Degas wypowiedział pamiętne zdanie: "Gust zabija sztukę". Trudno się z tym nie zgodzić, zerkając na kolejne benefisy przedstawicieli nurtu disco-polo, prezentowane na jakże gościnnych, w tym względzie, antenach telewizji publicznej, w ramach realizowania tak zwanej "misji". Jaka owa "misja" by nie była, nie zwalnia nas z odpowiedzialności za przyszłe pokolenia (gra toczy się o naprawdę wysoką stawkę). A także za to, żeby ten gust nieustannie kształtować; przekraczać granice, stawiać sobie nowe wyzwania, nieco inne niż ustawiczne gapienie się w: "oczy zielone", bo nim się spostrzeżemy, te oczy rzeczywiście zabiorą nam resztki zdrowego rozsądku, przysłonią racjonalne myślenie, a my ugrzęźniemy w bagnie miernoty, przebrzmiałych dźwięków, rutyny i durnego samozadowolenia. 

Z drugiej strony - piękne Panie, drodzy Panowie - nie zapominajmy o relatywizmie. Stworzyć "super przebój", który znałaby na pamięć połowa ludności kraju nie jest łatwo ( druga połowa tylko przewrotnie udaje, że nie zna). Póki co nikt tajemnej wiedzy w tym zakresie nie posiadł, a pytanie: "Jak, do cholery, to zrobić?!" - wciąż pozostaje otwarte. Może jest to kwestia, nad którą powinni pochylić się psycholodzy, socjolodzy, kto wie, może nawet psychiatrzy. Przed laty bliski rozwiązania tej frapującej zagadki był Ryszard Tymon Tymański. Mam nieodparte wrażenie, że kiedy tworzył kultowy, w wąskich kręgach, ale jednak, szlagier "Jesienna deprecha", był o krok zaledwie, o włos z łona pomywaczki (że przywołam frazę innego klasyka), żeby wkroczyć w glorii i chwale do Panteonu Wielkich Polaków, i zająć wyróżnione miejsce obok Zenona M. czy Marcina M. Naturalnie niemalże rodzi się w tym miejscu pytanie: "Czego wtedy zabrakło?". Trochę szczęścia, odrobinę przychylności, większej promocji, agresywnych reklam. A przede wszystkim kilku benefisów, zaprezentowanych na jakże gościnnych, w tym względzie, antenach telewizji publicznej, w ramach realizowania tak zwanej "misji".
Jak brzmi "super przebój" 2020 roku, który często i bezwiednie nuciłem, chociażby podczas golenia, spoglądając prosto w moje, o zgrozo, zielone oczy (sic!)? Było ich kilka, ale przewrotnie wybrałem coś takiego.









Gdyby zaufać i ograniczyć się do podpowiedzi wszelkiej maści krytyków muzycznych - 22-letnich stażystów ( przeniesionych ze względu na braki kadrowe i pandemię z działu "kulinaria") oraz tych, z nieco większym stażem, którzy niekiedy ulegają pokusie, i zamiast poszukiwać intrygujących wydawnictw, często oglądają się na swoich kolegów z branży, i na tej czynności schodzą im dni i godziny, a także nieprzespane noce - w tym roku bylibyśmy skazani na odtwarzanie płyt trzech sympatycznych pań: Fionny Apple (całkiem udany album), Phoebe Bridgers oraz Taylor Swift. Tyle podpowiada nam ujęcie statystyczne, a liczby ponoć nie kłamią. Ta ostatnia artystka, owszem, wydała kilka miesięcy temu krążek "Folklore", świetnie wyprodukowany. Za konsoletą zasiadł bowiem Aaron Dessner - nasz dobry znajomy, z wielu wpisów zamieszczonych na łamach tego bloga. Taylor Swift ma od pewnego czasu dobrą prasę, i nic na to nie poradzą nasze rodzime jasno święcące gwiazdy, w stylu Zenona M. czy Sióstr G. Artystka całkiem kusząco zaprezentowała się w kocim wdzianku ( Bombalurina), śpiewając w pewnym musicalu, który w błyskawicznym tempie - i tak zbyt długo - przewinął się niedawno przed moim oczami. Taylor ma ponoć trzy koty, o ile w tak zwanym międzyczasie najstarszy z nich - Meredith Grey - nie dokończył był jednego ze swoich siedmiu puszystych żywotów.

Jak sięgam pamięcią, aż tak dobrej prasy nigdy nie mieli członkowie Zelienople. Bynajmniej nie dlatego, że krytycy wylewali na ich twórcze dokonania wiadra pomyj. Głównie z tego prostego powodu, że większość skupionych na sobie i kolegach z branży dziennikarzy nie zauważała kolejnych wydawnictw Matta, Mike'a i Briana. A przez niemal dwadzieścia lat funkcjonowania na scenie muzycznej nazbierało się tego trochę. Ten ostatni album - "Hold You Up" - ukazał się wiosną i jakoś osobliwie połączył się z początkiem naszej izolacji w domach. "Hold You Up" to płyta, która w warstwie lirycznej, są takie warstwy, nie wspomina co prawda "oczu zielonych", a mimo tego, to właśnie do niej wracałem najczęściej w ostatnich miesiącach, i stąd obecność tego krążka w tym podsumowaniu. W sześciu kolejnych jego odsłonach znalazłem specyficzną melancholie i trudną do uchwycenia głębię, dojrzałe zamyślenie. Kompozycje wypełniają spokojne tony, flirtujące z postrockowymi rozwiązaniami, nawiązujące również do leniwie rozwijanych  przestrzeni americany. W ten album można i warto po prostu się zasłuchać.


    Kolejne dwa albumy, które chciałbym wyróżnić jakoś ze sobą się łączą. Mowa tutaj o  Fair Mothers - "Monochrome" i Christian Kjellvander - "About Love And Loving Again". Obydwa wydawnictwa stworzone zostały przez dojrzałych mężczyzn, przy użyciu dość oszczędnych środków stylistycznych. Obydwa akcentują rolę głosu, który ma czas i miejsce, żeby swobodnie wybrzmieć. I wreszcie obydwa są raczej ponure, żeby nie powiedzieć gorzkie w wymowie, ale przez to bardziej poruszające. Oparte na prywatnych, wręcz intymnych, doświadczeniach artystów, odsłaniają meandry ludzkiej egzystencji. Zarówno Kevin Allan (Fair Mothers), jak i Christian Kjellvander potrafią w przejmujący i szczery sposób opowiedzieć o życiu, miłości, rodzinie, o porażkach i stratach. Co ciekawe, również na tych dwóch albumach znajdują się moje ulubione pieśni tego roku, i są to tytułowe kompozycje: "Monochrome", i "About Love And Loving Again".



Żeby nie było tak ponuro, kolejne płyty zabiorą nas do krainy indie-popu/indie-folku. Album This Is The Kit - "Off Off On", w wyrafinowany sposób pokazał, jak ważną rolę odgrywa zmiana nawyków myślenia na poziomie aranżacji. Niekiedy wystarczy dodać jeden subtelny element do kompozycji, w przypadku wydawnictwa "Off Off On" było to użycie wszelkiej maści instrumentów dętych, żeby piosenka zyskała dodatkowe barwy i nowy wymiar. Krążek Other Lives - "For Their Love", zabrzmiał w moich uszach jak: "znajomy szept dawnego przyjaciela". Dużo dobrych chwil spędziłem w towarzystwie debiutanckich dźwięków, które wypełniły wydawnictwo "Psychic Markers" formacji Psychic Markers. Warto wyróżnić znakomitą pierwszą odsłonę Lost Horizons - "In Quiet Moments" i czekać na drugą część, która ukaże się w lutym. Z kolei płytę "A Quickening" - Orlando Weeksa można potraktować jako metaforę narodzin nowego artysty. Niegdyś lider The Macccabees, w końcu zapragnął wybić się na niepodległość, i wiosną tego roku opublikował debiutancki album (wcześniej miał na koncie wydawnictwo "The Gritterman", było to coś na kształt ścieżki dźwiękowej ilustrującej książkę dla dzieci). Płyta Weeksa zawiera refleksje, spostrzeżenia i odczucia na temat bycia ojcem. W warstwie muzycznej poruszyły mnie urokliwe melodie i harmonie, odnalazłem tam również sporo intrygujących rozwiązań czy tekstur, wystawiających świadectwo o dojrzałości artysty.



   Odnoszę wrażenie, że jeśli chodzi o tak zwaną "brytyjską scenę jazzową", mamy do czynienia z czymś na kształt "samospełniającego się proroctwa". O tym zjawisku zaczęto mówić dużo wcześniej, niż w pełni dało o sobie znać. Dość powiedzieć, że jeden z jej czołowych przedstawicieli - Matthew Halsall - zapytany przed laty przez jednego z dziennikarzy, co myśli o "fenomenie" brytyjskiej sceny jazzowej, szeroko otworzył oczy. Dopiero kiedy padły konkretne nazwy, angielski trębacz skinął głową i powiedział, że: "Znam, słyszałem". Tak naprawdę to ostatnie trzy lata potwierdziły, iż rzeczywiście mamy do czynienia z wysypem ciekawych zespołów i artystów, którzy rezydują na co dzień w okolicach Londynu. Ezra Collective, Shabaka Hutchings, Sons Of Kemet, Cykada, Ashley Henry Quartet, Makaya McCraven, Nubya Garcia itd. Za nimi wszystkimi, gdzieś w tle przewijała się skromna postać znakomitego dziennikarza i promotora muzycznego Gillesa Petersona. Przy tej okazji zwracała na siebie uwagę, z jednej strony eklektyczność, z drugiej zaś wielokulturowość londyńskiej sceny jazzowej, gdyż sporo jej przedstawicieli to emigranci, którzy nad Tamizą znaleźli doskonałe miejsce do rozwoju artystycznego. (Nieco przybliża zjawisko brytyjskiej sceny jazzowej składanka Soul Jazz Records - "Kaleidoscope: New Spirit Known & Unknown", którą prezentowałem na łamach tego bloga).

Wspominam o tym dlatego, że jedną z moich ulubionych płyt jazzowych 2020 roku, nagrała przedstawicielka wyżej wspomnianej sceny; mam tu na myśli Nubya Garcię i album "Source". W dalszej kolejności wyróżniłbym wydawnictwa, które przywoływały jazzową klasykę oraz te, które całkiem nieźle zderzały tradycję z nowoczesnością. Charles Lloyd - "8: Kindred Spirits",  Matthew Halsall - "Salute to The Sun", Matthew Tavares & Leland Whitty - "Visions", Tani Tabbal Trio - "Now Then", Bent Arcana - "Bent Arcana", Oded Tzur - "Here Be Dragons", Brian Krock's Liddle - "Viscera", Moor Mother - "Circuit City", Jamael Dean - "Oblivion", Per Oddvar Johansen - "The Quiet Cormoran", Rob Mazurek/ Exploding Star Orchestra - "Dimensional Stardust", Terje Rypdal - "Conspiracy".

A dla tych, którzy wciąż odrobinę się wahają, i z pewną taka nieśmiałością podchodzą do krainy mniej lub bardziej improwizowanych dźwięków, proponuję album, który może posłużyć jako sugestywne zaproszenie, żeby w jazzie poszukać czegoś tylko dla siebie. I znów scena brytyjska, bo pod nazwą Angin - "Sentenced To Love", ukrywa się David McLean, muzycy jazzowi i aktorzy teatralni z Wysp Brytyjskich. A poniżej, na deser fragment z albumu "Bent Arcana" formacji Bent Arcana.

Mam nadzieję, że moimi wyborami nie zabiłem SZTUKI, a jedynie delikatnie, z troską i czułością ją poddusiłem. Czego Wam, drodzy Czytelnicy, w nadchodzących miesiącach życzę. Ps. Zdaje się, że to również Edward Degas wypowiedział mniej pamiętne zdanie: "Proszę uważać - gust może być synonimem występku".






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz