Koniec roku to zwykle czas podsumowań. Jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejne zestawienia, obejmujące i porządkujące to, co działo się przez ostatnie miesiące w kulturze. Wszystkich interesujących wydawnictw nie sposób przesłuchać. Dlatego te pierwsze tygodnie kolejnego roku zwykle schodzą nam na odkrywaniu czegoś, co z takich lub innych przyczyn przegapiliśmy. Zestawienie, które znajduje się poniżej tego tekstu, jest oczywiście moim subiektywnym spojrzeniem na kończący się z wolna rok. Zdaję sobie sprawę z faktu, że niosło mnie w określone rejony muzyczny, że mój instynkt kierował mnie w jedne miejsce, a tym samym traciłem z oczu zupełnie inne rewiry. Takie podsumowanie roku jest zwykle wypadkową naszych skłonności czy upodobań, czasem oczekiwań. I wbrew pozorom sporo nam mówi o nas samych. Dlatego zachęcam czytelników tego bloga do sporządzania własnych list ulubionych albumów, singli, epek, "gorących dziesiątek", "obowiązkowych piątek". Oglądane z perspektywy czasu świetnie pokazują, w jakim miejscu obecnie się znajdujemy, czy zrobiliśmy krok na przód, czy może wciąż tkwimy uparcie w jednym punkcie, i słuchamy tego samego, o tym samym, w ten sam sposób. Jeśli chodzi o moją skromną osobę, obcowanie z wszelkimi dziełami szeroko pojętej sztuki - bez znaczenia, czy będzie to książka, film, płyta itd. - powinno zakładać również w pewnym aspekcie rozwój osobisty odbiorcy. Warto w kontaktach z wytworami kultury, od czasu do czasu i w miarę systematycznie robić drobne kroki, a co najważniejsze, nie zniechęcać się przy pierwszym napotkanym oporze. Niech ten pierwszy opór materii estetycznej - wbrew obiegowym opiniom - będzie intrygującym wabikiem (opór jako kategoria kulturowa). Niech nie stanowi pretekstu do odrzucenia, i powiedzenia: "To z pewnością nie dla mnie". Warto również być uczciwym w stosunku do samego siebie, a nie podążać na ślepo, prowokowany sztucznym zgiełkiem, za chwilowymi modami, które zwykle mają to do siebie, że przemijają szybciej, niże je zdołamy utrwalić na kartach pamięci.
W zestawieniu, które zamieściłem poniżej, znalazło się kilka albumów, które nie były recenzowane na łamach tego bloga. Zazwyczaj prezentuję tutaj płyty, które zrobiły na mnie wrażenie w ostatnim tygodniu, dwóch tygodniach ("wybrane z tygodnia"). Do niektórych płyt docieram, co naturalne, z większym lub mniejszym opóźnieniem, nieraz zachęcony przeczytaną uprzednio interesującą recenzją. Skoro ktoś już przede mną, w takim czy innym miejscu, w miarę możliwości rzetelnie zrecenzował dany album, nie widzę powodu, żebym robił to ponownie. Na moim blogu nie pojawiają się również płyty, które w mojej ocenie nie uzyskały noty powyżej "6". Wyjątki od tej reguły - co to za reguła, od której nie byłoby sympatycznego wyjątku - stanowią albumy ulubionych artystów. Każdy z czytelników bloga może przypisać sobie własne określenia dotyczące poszczególnych ocen (dla przykładu, nota 8/10 oznaczy płytę bardzo dobrą, 9/10 oznacza płytę wybitną, album roku, nota 10/10 to płyta dekady, a 1/10 oznacza "DNO", nie dotykać, nie słuchać, gdyż grozi to kalectwem).
Oprócz wszystkich tych składowych estetycznych, które zwykle bierze się pod uwagę przy ocenie albumów - aranżacja, wykonanie, melodia, tekst, cechy gatunkowe itd. - ważnym dla mnie elementem jest: "żywotność materiału muzycznego". Mówiąc w skrócie, chodzi tutaj o to, jak poszczególne płyty reagują na upływ czasu, jak szybko następuje ich erozja, jak długo są w stanie karmić słuchacza swoimi życiodajnymi sokami. Owa "słuchalność" przez nas i dla nas, w moim odczuciu powinna stanowić podstawowy element każdego rzetelnego podsumowania. Dlatego też jakoś niezbyt wierzę wszystkim tym krytykom, którzy od trzech miesięcy z okładem słuchają z niezmiennym zachwytem, dzień po dniu, a także w samym środku rozgwieżdżonej nocy, ostatniego albumu Bon Iver. W kategorii "rozczarowanie roku", ostatnia płyta Justina Vernona (co warte w tym miejscu szczególnego podkreślenia, wciąż jednego z moich ulubionych artystów), zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce. Jeśli zaś chodzi o płyty, które w mijającym 2016 roku zrobiły na mnie największe wrażenie, to lista prezentuje się następująco.
1. Hamasyan/Henriksen/Aarset/Bang - "Atmospheres".
2. Radiohead - "A moon shaped pool".
3. Dawid Bowie - "Blackstar"
4. John Ellis - "Evolution: Seeds&streams"
5. No Clear mind - "Makena"
6. Hope Sandoval&The warm inventions - "Until the hunter"
7. Port St. Willow - "Syncope"
8. Nick Cave & The Bad Seeds - "Skeleton tree"
9. Logan Richardson - "Shift"
10. RY X - "Dawn"
Muszę przyznać, że zastanawiałem się, w jaki muzyczny sposób zakończyć ten rok, jakby nie patrzeć, pierwszy rok istnienia mojego bloga. W minionych miesiącach nie brakowało wspaniałych singli, cudownych utworów, pięknych i zapadających w pamięć piosenek. Postanowiłem dać szansę zespołowi, który wciąż jest mało znany, a w którym, przy okazji kolejnych wydawnictw, odnajduję spory potencjał. Potencjał póki co nie urzeczywistniony w pełni, ponieważ zespół The Amazing wciąż nie nagrał całej dobrej płyty albo takiej, którą mógłbym wymienić w rocznym podsumowaniu. Nie wiem dokładnie, z czego to wynika lub co jest głównym powodem tego swoistego rozwarstwienia estetycznego. To jest trochę tak, jakby jeden członek zespołu chciał grać tradycyjnego, banalnego rocka, innego ciągnęło w stronę popu, a kolejny raz po raz próbował przemycić nieco bardziej wyrafinowane dźwięki. Dojrzałość, również ta muzyczna, przychodzi z czasem. Być może członkowie zespołu The Amazing muszą jeszcze trochę popracować, a my, nieco bardziej wymagający słuchacze, musimy na nich jeszcze odrobinę poczekać.
Chociaż i teraz szwedzka kapela poszczególnymi nagraniami budzi mój szczery zachwyt. Zaintrygowany ich niektórymi utworami postanowiłem znaleźć odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę mnie do nich przyciąga. Poczytałem, poszperałem i chyba odkryłem przynajmniej część odpowiedzi na ową frapującą zagadkę. Oto na gitarze w zespole The Amazing gra Reine Fiske. Ten sam, który gra w innej recenzowanej na łamach tego bloga grupie - Dungen. Ten sam, który przed laty pojawiał się na płytach bliskich mi formacji, takich jak Landberk, Paatos, Morte Macabre. Aż chciałoby się powiedzieć: "Jesteśmy w domu". Przyznam, że jeszcze kilka dni temu rozkoszując się kolejnymi niezwykłymi podarunkami od grupy The Amazing, nie znałem składu personalnego zespołu. Jak to jednak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Oczywiście na uwagę - mam nadzieję, że nie tylko moją - zasługuje również głos wokalisty Christoffera Gunrupa, który nieco przypomina mi barwę głosu Marka Kozelka (choć głos Christoffera jest subtelniejszy, gładszy). Szwedzki zespół w tych dobrych momentach odrobinę nawiązuje do twórczości Red House Painters, choć w ich muzyce słychać także wpływy indie-rocka, art-rocka, prog-rocka czy psychodelii. W ostatnich tygodniach największe wrażenie zrobił na mnie utwór "Tracks", pochodzący z najnowszej płyty The Amazing zatytułowanej "Ambulance". Słucham tego utworu nałogowo, niemal w każdej wolnej chwili. Niestety z jakichś bliżej nieznanych przyczyn, "Tracks" został usunięty niedawno z serwisu YT. Dlatego poniżej zamieszczam link do jakże urokliwej piosenki Through City Lights, w którym to utworze unosi się duch starego dobrego Red House Painters.
Nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił czegoś na deser. Czegoś, z przepięknym, subtelnym solo saksofonu.To kolejna kompozycja, którą w mijającym roku, i w ostatnich tygodniach słuchałem najczęściej. W utworze "Come Silence" Daga Rosenqvista na saksofonie zagrała Lisen Rylander Love(znana chociażby z formacji The Splendor, czy Midaircondo), a na wiolonczeli Aaron Martin. To niezwykłe, że takie cudeńko ma w serwisie YT tak niewiele wyświetleń. Czytelnikom bloga dziękuję za obecność, cierpliwość, życzliwe uwagi, i życzę dużo wspaniałych, nie tylko muzycznych, wrażeń w nadchodzącym 2017 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz