niedziela, 2 października 2016

DEVENDRA BANHART - "Ape in pink marble" Nonesuch Records (Devendra versus Justin)



Zanim opowiem o najnowszej płycie Devendry Banharta, postanowiłem napisać kilka słów na temat ostatniego albumu Bon Iver - "22, A million". Krytycy od kilku dni, niektórzy już od kilku tygodni, pieją z zachwytu, tworząc kolejne hymny pochwalne, których bohaterem jest Justin Vernon i jego ostatnie "dzieło". Na początku zaznaczę, iż bardzo sobie cenię wszystko to, co do tej pory zrobił na scenie muzycznej Justin Vernon. Dość powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych artystów. Myślę, że poniekąd rozumiem położenie Vernona jako artysty właśnie. Wszelka twórczość artystyczna (ta "ambitna" szczególnie) powinna zakładać, czy też polegać także na rozwoju twórcy, na stawianiu sobie wyzwań, i przekraczaniu kolejnych granic (pytanie, czy wszystkie granice i za wszelką cenę warto przekraczać, pozostawię otwarte). Należy odróżnić pracę nad własnym stylem, od bezmyślnego kopiowania samego siebie, chociażby w ramach odcinania kuponów od udanej przeszłości. Poza tym i co warte podkreślenia, muzyka - wszelka działalność na niwie artystycznej - to nie koncert życzeń. Słuchacz nie otrzymuje tego, co sobie wymarzył, czego w głębi duszy zapragnął. Odbiorca powinien spróbować zrozumieć artystę (hermeneutyka), a nie tylko czekać na kolejny zestaw piosenek nagranych w starym dobrym stylu.
 To, co przede wszystkim przeszkadza mi na ostatniej płycie Bon Iver, to zbyt nachalna, długimi fragmentami pretensjonalna, forma. Mówiąc dokładniej, kilka aspektów (głównie technicznych) tej formy skupionych wokół poziomu wokalnego. Mnóstwo na albumie "22, A million" - zwyczajnie za dużo - jest efektów (nieznośny i na dłuższą metę męczący vocoder), rozmaitych filtrów, nakładek, którym potraktowano wszelkie partie wokalne. Wszystko to razem wzięte sprawia, że słuchacz zwyczajnie męczy się, obcując z kolejnymi odsłonami ostatniej płyty Justina Vernona. A tak swoją drogą, jestem ciekaw, ilu z tych, którzy w ostatnim czasie padli na kolana przed albumem "22, A million" (i z tych kolan, według ich deklaracji, wciąż się nie podnieśli, będą odciski), za rok będzie pamiętało o tym krążku. Czas jest bezlitosny i wszystko weryfikuje najlepiej. Poczekamy, zobaczymy.
Dla mnie to jest trochę tak, jakby rodzice zostawili chłopca samego w studiu nagraniowym. "Tutaj masz suwaczki, pokrętełka, guziczki, kolorowe przyciski. Możesz pobawić się trochę, tylko grzecznie, żebyś przypadkiem niczego nie zepsuł. A mamusia i tatuś wrócą za czterdzieści minut". Co robili w tym czasie rodzice, nie chcę specjalnie dociekać, ale wiem, co robił w tym czasie chłopiec. Bo efekty pozostawienia dziecka bez opieki na niemal czterdzieści minut trafiły niedawno do sklepów płytowych i nazywają się: "22, A million". A może - i wcale nie chcę być w tym miejscu złośliwy, bo jak już wyżej wspomniałem, bardzo cenię sobie twórczość Justina Vernona - ta forma najnowszego albumu jest tak wyraźna, tak czytelna, tak nachalnie narzucająca się odbiorcy, ponieważ w założeniach lub zamierzeniach miała przykryć miałkość, powtarzalność, przewidywalność, ewidentny brak pomysłów, a co za tym idzie, nudę wiejącą z poszczególnych kompozycji. Co pozostanie, jeśli "ograbimy" (już słyszę, jak Justin woła błagalnie - "Proszę, nie róbcie tego!") kolejne nagrania z tej pstrokacizny technicznego anturażu, z tych postmodernistycznych fikołków i kaleczących uszy ornamentów. "Pustka ziewa na powierzchni, a powierzchnia jest dnem głębi". Dlatego najnowszej płycie Justina Vernona mówię stanowcze: "raczej nie". Wolę wrócić do albumu Gayngs (przy którym Vernon maczał palce, i który omawiałem już na łamach tego bloga). Tam również znajduje się zapis twórczej transgresji, ale takiej, w której forma nie przysłania treści.
    Nie przez przypadek pisząc o płycie Devendry Banharta, wspomniałem wcześniej o albumie "22, A million" Bon Iver. Te dwa albumy różnią się niemal wszystkim. Chociażby stosunkiem artysty do formy, i podejściem do materii dźwiękowej. Banhart proponuje nieco bardziej klasyczne podejście do kompozycji, co nie oznacza, że brakuje mu wyrafinowania. Wprost przeciwnie. Album zawiera trzynaście utworów utrzymanych w podobnej stylistyce. Zachwyca subtelna realizacja, szczególnie - i w odróżnieniu od najnowszej płyty Bon Iver - na poziomie wokalnym oraz ciekawe aranżacje. Devendra Banhart niczym kapryśna kobieta pokazuje na albumie "Ape in pink marble" bogaty wachlarz nastrojów. Wokalista zmienia się z minuty na minutę, przywdziewając co chwila kolejne stroje, kolejne barwy, kolejne maski. Potrafi być nostalgiczny i melancholijny (przepiękny "Middle names") - ktoś siedzi samotnie przed dworcem, opuszczony, niekochany, ktoś spogląda tęsknym i nieobecnym wzrokiem gdzieś przed siebie, wspomina i oddaje się w ramiona saudade. To znów pląsa radośnie w rytm retro-disco( lata 70-te), jak w utworze "Fancy man", lub nieśmiało kręci biodrami, w "Theme for a Taiwanese woman in lime green" (śliczna orkiestracja). W "Souvenirs" Banhart przeciąga się niby leniwy kot, który czeka, aż przestanie padać. W znakomitej kompozycji "Linda" wciela się w postać samotnej kobiety, i cicho skarży się na swój los.
W jednym z wywiadów Devendra Banhart wspominał, jak kiedyś podróżował samotnie przez pustynie. Był późny letni wieczór, albo ciepła i rozgwieżdżona noc, gdy Banhart zapragnął umilić sobie podróż muzyką. Niestety nie zabrał ze sobą żadnej płyty. Dlatego też włączył radio i przez dłuższy czas szukał odpowiedniego programu. W końcu odnalazł stację, która nadawała utwór "Stardust" Hoagy Carmichael'a . To był strzał w "dziesiątkę".





Być może to tylko moje wrażenie, ale jest coś w realizacji partii wokalnych na płycie "Ape in pink marble"(także w sposobie śpiewania Banharta, podobne vibrato na końcach frazy), z tych przebojów, które pochodzą z lat 20, 30-tych ubiegłego wieku (oczywiście odpowiednio przefiltrowane przez wrażliwość artysty oraz współczesne możliwości techniczne). Zwraca na siebie uwagę nie tylko specyficzny klimat, ale przede wszystkim osobliwe poczucie intymnego kontaktu z wokalistą. Zupełnie tak, jakby artysta śpiewał tylko dla nas, przed nami, w hotelowym pokoju, w małej sali. Szczególnie wyraźnie słychać to w piosence "Middle names"(jednym z najpiękniejszych utworów tego roku). Tak bliski pierwszy plan, delikatny pogłos, niezwykłe i przyjemne wrażenie, że usta wokalisty niemal dotykają mikrofonu. Devendra Banhart świetnie pokazuje, na czym polega praca w studiu nagraniowym - nie potrzeba mnóstwa nakładek, filtrów, efektów (nużącego na dłuższą metę vocodera),  żeby pokazać wyrafinowane podejście, a zarazem przykuć uwagę słuchacza. (nota 7/10...odrobinę przyznam naciągana, głównie ze względu na kompozycje "Middle names", w końcu niezbyt często powstają tak urokliwe piosenki)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz