Bohaterki dzisiejszego postu chyba nikomu nie trzeba bliżej przedstawiać. Chociaż założenie, że współczesna nastoletnia młodzież, skupiona głównie wokół wszelkiej maści mediów społecznościowych, zna choćby ze słyszenia to nazwisko, może okazać się zbyt śmiałe. Angielska piosenkarka rzadko, jeśli w ogóle, gości w popularnych internetowych serwisach plotkarskich. Jej sympatyczna buzia nie zdobi okładek poczytnych gazet (są jeszcze takie?). Próżno szukać jej śmiałych zdjęć czy rozbieranych sesji, a jej barwna skądinąd postać nie jest przedmiotem afer towarzyskich czy skandali. Dlatego też można pokusić się o jedynie słuszny wniosek, że Kate Bush dla najmłodszego pokolenia jest bardziej bytem wirtualnym (jednym, z niezliczonej ilości haseł w Wikipedii), niż żywą osobą, z krwi i kości. Dla nieco starszych fanów muzyki, nie zamierzam nikomu wypominać wieku, Kate Bush jest przede wszystkim piosenkarką i Artystką, w pełnym tego słowa znaczeniu. Jej postać stanowi wzór godny najwyższych pochwał oraz naśladowania. Przez te wszystkie lata obecności na scenie i działalności twórczej, Kate Bush stała się ikoną stylu oraz, co warte szczególnego podkreślenia, wyznacznikiem prawdy artystycznej.
Jeśli chodzi, o moją skromną osobę, to przygodę z twórczością Kate Bush, mógłbym podzielić na dwa główne etapy. Pierwszy z nich - nastoletni, młodzieńczy - obejmuje przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie pamiętam, choć przy okazji pojawienia się jej nowego wydawnictwa, bardzo starałem się to sobie przypomnieć, który utwór pani Kate usłyszałem jako pierwszy. Jak przez mgłę przypominam sobie kadry angielskiego serialu - charakterystyczne domy z czerwonej cegły, zaniedbany ogródek, na schodach chłopak z tornistrem wracający ze szkoły, na chodniku jego koleżanka przejeżdżająca na rowerze - a w tle dźwięki przeboju "Running up that hill (A deal with God)". Dopiero później, dużo później, kiedy zdobyłem cały album w wersji kasetowej, dowiedziałem się, że pochodzi on ze wspaniałej płyty "Hounds of love".
Muszę przyznać, że od pierwszego usłyszenia pokochałem charakterystyczny głos Kate Bush, z tą ikoniczną, dźwięczną i świetlistą, niczym księżyc w pełni, górą. W ten sposób nie śpiewał wtedy nikt. Bez zbytnich oporów dałem poprowadzić się jej za rękę, wprost pod złotą bramę, za którą rozciągał się tajemniczy ogród. Wystarczyło, żeby Kate wypowiedziała swoje magiczne: "C'mon, baby, C'mon, darling, let me steal...", i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat wokół mnie przybierał zupełnie inne kształty, przywdziewał magiczne barwy. W jej obecności zawsze czułem się poruszony: "But every time it rains, You're here in my head, like the sun coming out...", troszkę onieśmielony: "It's in the trees! It's coming..." , ale przede wszystkim oczarowany: "Let me be weak, let me sleep...". W jej, jakże urokliwiej obecności, czasem również denerwowałem się, ale tylko wtedy, kiedy po "And dream of sheep" musiałem otworzyć oczy, podnieść się z miejsca - zupełnie tak, jakbym przebijał się przez niewidzialne mury, dzielące równoległe światy - żeby przerzucić kasetę z płytą "Hounds of love" na drugą stronę. "You must wake up". Przebudzeniu towarzyszyło w dalszej perspektywie odkrywanie kolejnych płyt angielskiej wokalistki: "The sensual world", "The dreaming", "The red shoes", itd.
Drugi etap mojej przygody z twórczością Kate Bush (poniekąd może symbolizować ten okres zawartość drugiej strony kasetowej czy winylowej wersji albumu "Hounds of love", czyli część, która nosi tytuł: "The ninth wave"), nazwałbym "dojrzałym". Obejmuje on ostatnie dokonania pani Kate. Mam tu na myśli powrót angielskiej artystki po latach przerwy, którego zwieńczeniem były dwa znakomite albumy: "Aerial" oraz "50 words for snow". Kate Bush nadal uwodziła mnie swoim zmysłowym głosem. Jednak było w nim więcej szlachetnego smutku, nostalgii i melancholii, tęsknoty za czymś, co nigdy już nie powróci, bo wrócić nie może. Nie tylko Kate Bush się zmieniła. Jej wierni słuchacze podczas jej nieobecności dojrzeli, odkryli dla siebie zupełnie inne priorytety, wartości i perspektywy na otaczającą ich rzeczywistość. W tym czasie bolesnej absencji, braku wzajemnego kontaktu, fani Kate zakochiwali się, łamali sobie serca, zakładali rodziny, zajmowali się wychowywaniem dzieci, niektórzy rozwodzili się, inni tracili bliskich, jeszcze inni czuli się samotni, bogacili się lub bankrutowali, dopadała ich proza życia, pochłaniała codzienna krzątanina (co niektórzy słuchali solowych dokonań Agnieszki Ch., albo będąc przy zdrowych zmysłach, potrafili nucić całymi dniami: "Każde pokolenie..."). Upływał czas, mijały godziny, mijały tygodnie, za rokiem rok... "Put an end to every dream..."
Jeśli chodzi o mnie, to przez te lata, które upłynęły od mojego pierwszego kontaktu z albumem "Hounds of love", przede wszystkim zmieniło się moje podejście do muzyki. Po przesłuchaniu "tony płyt", zacząłem słuchać albumów w zupełnie inny sposób. Większą wagę przywiązywałem do brzmienia, do produkcji i rozmaitych technicznych niuansów. Ową przemianę zawdzięczam również twórczości Kate Bush. Ponieważ sposób, w jaki wyprodukowane zostały jej ostatnie albumy, "Aerial"( "A sky of honey"), "50 words for snow", wciąż budzi mój podziw, i mógłby posłużyć jako temat rozważań niejednej pracy semestralnej co bardziej pilnego studenta. Na poziomie produkcji zachwyca tutaj wszystko, począwszy od dojrzałości, mądrości, konsekwencji w budowaniu sceny muzycznej, a na równowadze tonalnej i czystości brzmienia skończywszy. Przy okazji produkcji, warto wymienić i zapamiętać dwa nazwiska - Stephen Tayler, James Guthrie. Płyty "Aerial" (suita "A sky of honey") oraz "50 words for snow", to wzorce tego, na czym może polegać praca w studiu nagraniowym.
Z entuzjazmem przyjąłem wiadomość, iż w ramach prezentu świątecznego Kate Bush postanowiła obdarować swoich wiernych fanów niezwykłym wydawnictwem. Album "Before the dawn" zawiera 28 utworów, zarejestrowanych podczas trasy koncertowej, która miała miejsce w 2014 roku. Nagrań dokonano w sali Hammersmiht Apollo w Londynie, pomiędzy sierpniem, a październikiem. To imponujące dzieło zawiera aż trzy fizyczne nośniki (cztery winyle), i blisko 155 minut muzyki.
Album numer jeden otwiera piosenka "Lily", pochodząca z płyty "The red shoes", której dawno już nie słyszałem. Na dysku oznaczonym numerem 1, są dwa utwory z "The red shoes", dwa pochodzą z "Aerial", dwa z "Hounds of love" i jeden z "The sensual world". Mimo tych skoków czasowych w doborze repertuaru, w żadnym momencie nie czuć, że zmieniła się stylistka, że coś tutaj zgrzyta, zbytnio wystaje lub nie pasuje do reszty tak zwanej playlisty. Wszystkie utwory doskonale ze sobą się łączą, niejako współistnieją, jakby wynikały jeden z drugiego, jakby każdy kolejny był twórczym rozwinięciem, czy też kontynuacją poprzedniego. Ta właśnie cecha, wyrażająca się w estetycznej konsekwencji, spoistości materiału muzycznego, to znak rozpoznawczy najnowszego wydawnictwa Kate Bush.
Myślę, że lepiej byłoby, gdyby płytę numer jeden zaczynał utwór "Hounds of love", ale to tylko moje prywatne spostrzeżenie. Czego odrobinę brakuje mi, w tej pierwszej odsłonie wydawnictwa "Before the dawn"? Być może w kilku momentach można było podjąć większe ryzyko i jeszcze bardziej odejść od oryginałów - zmienić pierwotną wersję, zwolnić lub przyspieszyć tempo, dodać spektakularne solo gitarowe, zaprosić do gry instrumenty dęte (których brak daje się odczuć), pozwolić sobie na odrobinę rockowego szaleństwa albo na żart i zabawę formą. To tylko drobne uwagi, kreślone niejako na marginesie tego znakomitego albumu.
Drugi dysk zawiera cały materiał muzyczny zwany "The ninth wave", pochodzący z płyty "Hounds of love"(druga strona w wersji kasetowej i winylowej). Trzeci dysk zawiera moją ulubioną część płyty "Aerial", czyli wcześniej już przeze mnie wspominaną suitę "A sky of honey". Dwa gustowne dodatki, to wpleciony pomiędzy "Somewhere in Between" oraz "Nocturn" zapadający w pamięć utwór "Tawny moon", w którym gościnnie zaśpiewał Albert McIntosh, czyli nie kto inny, jak tylko syn Kate Bush (który raczej nie odziedziczył talentu wokalnego po mamusi). Drugi dodatek - porywający w tej wersji "Cloudbusting", kończy koncertowe dzieło angielskiej wokalistki.
Zawartość dysku numer 2 oraz 3, to w moim odczuciu prawdziwe dzieło sztuki. Z wielką dbałością, o najmniejsze detale oddano niezwykłą atmosferę drugiej części albumu "Hounds of love" oraz suity: "A sky of honey". Oczarowanemu słuchaczowi nie pozostaje nic innego, jak tylko złożyć dłonie do oklasków i pozazdrościć tym nielicznym szczęśliwym wybrańcom, którzy dostąpili zaszczytu i wysłuchali tych wspaniałych kompozycji na żywo. Głos Kate Bush wciąż potrafi uwodzić słuchacza. Pewnie, co jest naturalnym procesem, owa charakterystyczna góra jej wokalizy nie jest już tak szklista i kryształowa, jak to bywało przed laty, ale za to niskie rejestry mienią się w bursztynowych odcieniach. W moim przypadku pojawił się jeszcze jeden symboliczny łącznik z latami minionymi. Oto znów - tak, jak przed laty - denerwowałem się, kiedy po zakończeniu odtwarzania dysku numer 2, musiałem otworzyć oczy, podnieść się z miejsca - zupełnie tak, jakbym przebijał się przez niewidzialne mury, dzielące równoległe światy - żeby położyć na tacy odtwarzacza dysk numer 3. "You must wake up".
Jedno nie ulega wątpliwości, album "Before the dawn" to wydarzenie na rynku muzycznym, oraz płyta, po którą będę sięgał wielokrotnie. Drogi czytelniku, jeżeli jesteś fanem Kate Bush, musisz koniecznie nabyć to niezwykłe, pod każdym względem, wydawnictwo. Nie ma innej opcji! Jeśli, jakimś dziwnym trafem, do tej pory nie zetknąłeś się z twórczością Kate Bush, a wciąż jesteś wśród żywych, najwyższa pora, żeby nadrobić zaległości. "It's in the trees! It's coming..." (nota 8-9/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz