sobota, 15 października 2022

BILL CALLAHAN - "YTILAER" (Drag City) "W letargu życia"

 

   "Wszystko, co mówią nam inni, może być i może nie być, to co najważniejsze, i to co błahe, to co nieistotne i to co fundamentalne, to, co wpływa na nasze życie, i to, co nawet go nie muska. Możemy żyć w ciągłym błędzie, wierzyć, że prowadzimy zrozumiałe, stabilne, łatwe do ogarnięcia życie, i nagle odkryć, że nie ma w nim nic pewnego, wszystko jest bagniste, nie do opanowania, bez żadnych mocnych fundamentów; albo wszystko jest przedstawieniem, jakbyśmy znaleźli się w teatrze i wierzyli, że to rzeczywistość, i nie zorientowali się, że zgaszono światła i podniosła się kurtyna, a do tego trafiliśmy na scenę, a nie na widownie, nie między publiczność, albo na ekran kinowy i nie możemy stamtąd wyjść, jesteśmy uwięzieni w filmie i musimy powtarzać wszystko przy każdej nowej projekcji (...)" . Javier Marias - "Berta Isla"


Zgodnie z tytułem widniejącym na barwnej okładce - "YTILAER" (czytane od tyłu, czy oglądane w lustrzanym odbiciu słowo to przekształca się w "Reality"), tematyką najnowszej płyty Billa Callahana jest rzeczywistość. Jej płynna, czasem senna, nieustnie zmieniająca się forma, pełna rozmaitych fluktuacji i odniesień, ciągle dekonstruowanych epizodów, o których również opowiada amerykański bard. Moją przygodę z jego twórczością rozpocząłem wiele lat temu, kiedy Callahan wraz z zacnymi muzykami ukrywał się pod szyldem Smog, i wydał album "Red Apple Falls". Ulubionym zestawem nagrań wciąż pozostaje jego krążek "Sometimes I Wish We Were An Eagle", choć wczoraj wydana płyta "Ytilaer" do słabych z pewnością nie należy. 

Nowe wydawnictwo większych zmian stylistycznych nie przyniosło, bo i przynieść nie mogło. William Rahr Callahan (tak brzmi jego pełne imię oraz nazwisko), to nie rewolucjonista palący za sobą wszelkie mosty, tylko cierpliwy wędrowiec, od lat podążający nieco wytartym już szlakiem. Jego zwykle oszczędne, leniwie rozwijane, kompozycje niosą ukrytą głębię, łatwą do przeoczenia, kiedy nie poświęci się im wystarczająco dużo uwagi oraz czasu. Ich cichymi bohaterami - oprócz tego, co oczywiste, czyli akustycznej gitary i miłego dla ucha barytonu, snującego kolejne opowieści - są dodatkowe instrumenty. Mówiąc krótko - oddychające dyskretnie i miarowo barwne tło. W tym przypadku była to gitara, w rękach Matta Kinseya, bas - pobudzany do drgań przez Emmetta Kelly, perkusja, za którą zasiadł Jim White (grający również w Dirty Three), fortepian i organy Hammonda, na których zagrała Sarah Ann Philips (zaśpiewała również w chórkach), rogi zaaranżowane przez Carla Smitha, klarnet oraz trąbka. To właśnie z tych niepozornych drobin, mozaikowych detali, powstają pieśni amerykańskiego twórcy. 

Ich kolejne niespieszne kroki odmierzane są prostymi akordami, które wprowadzają słuchacza w łagodny i całkiem przyjemny trans. To znak rozpoznawczy muzyka z Austin, przewijający się przez całą jego dotychczasową twórczość. Dlatego wszystko, co ten rytm zakłóca lub w pewnym sensie dopełnia, tworzy rozmaite jego odnogi - zgrzytnięcia strun basu, brzmienie gitary, podmuchy instrumentów dętych czy krople tonów fortepianu - staje się takie istotne, w tym cierpliwie rozwijanym nurcie kameralnego folku czy americany.  Bill Callahan to również uważny obserwator zmieniającej się rzeczywistości. Zwykle zdystansowany, jakże często ironiczny czy sarkastyczny, schowany za grubym pancerzem, gorzki komentator codzienności, miłośnik przyrody i czuły nihilista, niekiedy mrugający do nas okiem z niektórych  tekstów. "Czasem w piosence ważniejsze jest frazowanie niż tekst" - oświadczył w jednym z wywiadów. 

Przy okazji płyty "YTILAER", Bill Callahan wydaje się być bliżej życia, afirmacji jego prozaicznych aspektów, zwykłych czynności i prostych uczuć. Taki był również cel tego wydawnictwa. Artysta wszedł do studia "Estuary" w Austin, z myślą, żeby obudzić ludzi do życia, po letargu związanym z okresem pandemii. W intymnej balladzie "Lily" autor wspomina zmarłą niedawno matkę. W napędzanym gitarą "First Bird", przywołuje obraz dzieci. Rozwijając specyficzne napięcie "Bowevill" amerykański bard zapuścił się w rejony, w których dobrze czuje się Nick Cave. "Drainface" przypomniał mi stary i dobry (bo stary) Lambchop, a mój faworyt "Partition" osadzony został na krautrockowej motoryce. Słuchając kolejnej mojej ulubionej kompozycji "Planets" - znajdziemy wizję kogoś, kto patrzy w niebo. Ruchy gwiazd odmalowała w tym fragmencie jazzowa improwizacja. Szkoda tylko, że dawny wokalista grupy Smog nie pozwolił poszczególnym instrumentom mówić dłużej, i mówić więcej, w ramach improwizowanych i swobodnych dialogów - ale zdaje się, że to jedynie moja prywatna idiosynkrazja. Niemal z każdego artysty chciałbym zrobić muzyka jazzowego.

To pragnienie, żeby być bliżej życia czy bliżej ludzi, które przewija się przez warstwę liryczną krążka "YTILAER", może odrobinę dziwić fanów twórczości muzyka ze stanu Teksas. Callahan do tej pory raczej z rozmysłem oddalał się od tłumu, uciekał od gawiedzi, krok po kroku odsuwał się od tego, co powszechne lub modne, trywialne lub pospolite. Zamykał się w introwertycznej jaskini, skąd celnie punktował kondycję współczesnego człowieka, wskazywał na jego błędy czy potknięcia, od czasu do czasu, w kolejnych  pieśniach kreślił ponury obraz wolno zbliżającego się końca. Fakt wycofania się z mediów społecznościowych skomentował jako: "Jedną z najlepszych rzeczy, którą kiedykolwiek zrobiłem dla siebie i prawdopodobnie dla świata". Może w wieku 56 lat ten postulowany przy byle okazji resentyment wobec niektórych przejawów płynnej rzeczywistości zszedł na dalszy plan, a w jego miejsce pojawiła się tęsknota za bliskością ważnego dla nas człowieka oraz za prostymi wartościami, które niesie wraz z sobą kruche i nieprzewidywalne życie.

 (nota 7.5-8/10)

 


Christian Kjellvander to szwedzki bard, dobrze znany Czytelnikom tego bloga, który chętnie powołuje się na twórczość Billa Callahana, jego ulubionego twórcy. Niedawno opublikował nowy singiel, którym koniecznie chciałby się z Wami podzielić.



Pozostaniemy w podobnym nastroju, choć znów przeniesiemy się za ocean. Do płyty "ILYSM" - grupy Wild Pink zwabiły mnie nazwiska producentów obecnych w studio podczas rejestracji poszczególnych  nagrań. To dobrze nam znany Peter  Silberman (wokalista i gitarzysta grupy The Antlers) oraz jego kompan Nicholas Principe czuwali nad suwakami konsolety.



Dobra jest każda pora, żeby posłuchać Broken Social Scene, szczególnie, że kilka dni temu pojawiła się płyta zawierająca ich dawny materiał koncertowy zatytułowana "Live, Phoenix Concert Theatre 2003"; ach, jak ten czas leci. Dla fanów zespołu dobra informacja jest taka, że jej gitarzysta Jason Collet, na początku listopada opublikuje kolejne w dorobku solowe wydawnictwo "Head Full Of Wonder".



Wczoraj ukazała się nowa płyta grupy Skullcrusher, która mnie rozczarowała, jednak znalazłem na tym wydawnictwie dla siebie całkiem miły fragment.



Podobne brzmienie do płyty "Quiet The Room" - Skullcrusher znajdziemy na albumie Samiry Winter, czyli na krążku "What Kind Of Blue Are You?" - Winter.



I tak niepostrzeżenie zrobił się nam tu ostatnio prawdziwy, choć raczej niezamierzony, "kącik weterana". Dziś znów pojawi się fragment płyty zespołu, który funkcjonuje na scenie muzycznej od bardzo dawna. Mam tu na myśli holenderską grupę Nits, kiedyś The Nits, powołaną do życia w 1974 roku; był taki rok. Ta formacja nigdy nie należała do moich ulubionych, ale dwa tygodnie temu wydała, co ciekawe, całkiem przyzwoitą płytę "Neon".  



Raz jeszcze powrócimy do Billa Callahana, bo zawsze może znaleźć się ktoś, kto nie słyszał płyty "Sometimes I Wish We Were An Eagle" oraz tej wspaniałej kompozycji.



W kąciku improwizowanym fragment albumu "Void Patrol" - Colin Stetson, Elliott Sharp, Billy Martin Payton MacDonlad.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz