sobota, 23 marca 2024

JULIA HOLTER - "SOMETHING IN THE ROOM SHE MOVES" (Domino Rec.) "Slow Music"

 

     Sześć długich lat czekaliśmy, mniej lub bardziej niecierpliwie, na nowy album Julii Holter. Kiedy artystka rozstała się z nami jesienią 2018 roku, była w doskonałej formie, czego wymowne potwierdzenie stanowiła płyta "Aviary", której poświęciłem recenzję na łamach tego bloga. Holter już wcześniej miała tak zwaną dobrą prasę. Nie chcę w tym momencie dociekać, z czego dokładnie może to wynikać. Ile w tym szczerości czy rzetelności, a ile konformizmu lub polityki. Wspominałem już kilka razy, że wydawnictwa zbliżone nastrojem oraz tempem do tego, w jaki sposób na artystycznej niwie wyraża się amerykańska artystka, zwykle nie znajdują uznania w oczach recenzentów. Większość zachodnich dziennikarzy (podejrzewam, że również z racji wieku) ceni sobie płyty dynamiczne i energetyczne, utrzymane na odpowiednim poziomie BPM (ilość uderzeń na minutę) - ot, takie ich prywatne idiosynkrazje - a senne czy leniwie przeciągające się kompozycje (niezależnie od ram gatunkowych), w których pozornie niewiele się dzieje, z reguły nie otrzymują wysokich not w ich opisach. 
Innymi słowy mówiąc, Julia Holter jest naprawdę jednym z nielicznych artystów reprezentujących szeroko pojęty nurt "slow music", która zawsze może liczyć na wsparcie prasy branżowej. Dlaczego tak się dzieje? Czy piosenkarka z Los Angeles ciągle jest w doskonałej formie? Albo mało kto zbliża się do tego poziomu? A może to kolejny międzynarodowy spisek? Prawda zwykle leży gdzieś po środku. Mówiąc całkiem serio, pewnie w tle tych lepszych lub gorszych prób uchwycenia fenomenu Julli Holter, kryje się raz po raz także dziennikarska obawa przed wyłamaniem. Znacznie łatwiej chwalić lub piać z zachwytu w miłej grupie, dołączając tym samym do chóru zgodnych głosów, niż krytykować w pojedynkę, narażając się na ryzyko ostracyzmu.



  Paradoks tego wpisu polega na tym, że również mam zamiar pochwalić album "Something In The Room She Moves", gdyż jest za co. Tyle, że jako autor tego bloga, w odróżnieniu od wielu zachodnich recenzentów, od dawna, regularnie, mam nadzieję, że całkiem sprawnie, poruszam się i dyskretnie promuję wydawnictwa pochodzące z rejonów "slow music". Niczego nie udaję, niczego nie ukrywam, i nie wierzę zwykle w dziennikarską jednomyślność (jeden z nich jakiś czas temu napisał, że: "powolne kompozycje dobre są dla znudzonych życiem emerytów"; wczoraj w "klubie emerytów" otwartymi ramionami powitała go Julia Holter). Taka już moja prywatna idiosynkrazja. Po prostu lubię zanurzyć się w muzyce, uwielbiam rozejrzeć się dookoła i niespiesznie poruszać we wnętrzu kolejnych kompozycji, jakbym rozglądał się i podziwiał barwny krajobraz namalowany przy pomocy pędzla i farb. Oczywiście zamiast tych ostatnich artyści używają instrumentów, lepiej lub gorzej dobranych, w mniejszym lub w większym stopniu odpowiednio wykorzystanych. Mistrzem w tym fachu był niegdyś David Sylvian oraz muzycy, z którymi współpracował przez długie lata swoich twórczych poszukiwań. I to właśnie z jego skromną postacią, a nie z osobą Roberta Wyatta czy Bjork, jak chciałby jeden z recenzentów, od wielu lat kojarzą mi się najlepsze pieśni Julii Holter.

Te zawarte na płycie "Something In The Room She Moves" można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej z nich zaliczyłbym utwory oparte na sekcji rytmicznej - perkusja oraz znakomity, co trzeba wyraźnie podkreślić, bezprogowy bas - Devina Hoffy; jakby duch nieodżałowanego  Micka Karna zagościł na chwilę w studiu nagraniowym. Piosenki należące do drugiej grupy wykorzystują głównie brzmienie syntezatorów i delikatnej elektroniki, za co odpowiedzialny był partner artystki Tashi Wada. Główną rolę odgrywa w nich głos Holter, delikatny, zmysłowy, kobiecy, umiejętnie i trafnie akcentujący na wszelkie sposoby rozmaite dźwiękowe niuanse, a także dyskretnie, tam i tu, poddany cyfrowej modyfikacji. Wybrzmiewający swobodnie w pojedynkę lub rozciągnięty na odcinku czasu jako chór, co dokładnie słychać w utworze "Meyou". Z jednej strony można tu odnaleźć skojarzenia z muzyką eksperymentalną spod znaku Jeanne Lee, z drugiej zaś przywołać bułgarską muzykę chóralną, album "Kalinanka Denkou" - Le Mystere Des Voix Bulgares, o którym wspomina Holter w jednym z wywiadów. Warto zerknąć do tego tekstu, bo wybór istotnych płyt dla amerykańskiej artystki nie jest oczywisty. 

Z tej ambientowej sekcji albumu "Something In The Room She Moves" mocno wyróżnia się kompozycja "Ocean", przypominająca barwne refleksy promieni słonecznych odbijających się od łagodnie unoszących się, to znów miękko opadających, fal. Przy okazji tej odsłony po raz kolejny może pojawić się trop Davida Sylviana, tym razem z okresu owocnej współpracy z Holgerem Czukayem. Pozostałe kompozycje reprezentują nieco bardziej klasyczne podejście do materii dźwiękowej, usłyszymy w nich wspominany wcześniej znakomity bas, oddechy trąbki (Sara Belle Reid), ornamenty fletu - Maia, klarnetu - Chris Speed, subtelne wokalizy, i rozwijane na różne sposoby intrygujące pomysły.

 To, co urzeka od pierwszych chwil obcowania z tym albumem, oprócz bogatej i starannie rozplanowanej faktury, to z jednej strony konsekwencja, wyrażająca się również w spójności całego materiału, a z drugiej pewna doza nieoczywistości, którą reprezentują nietypowe rozwiązania, wybór ścieżek czy dróg, na których toczy się dalsza akcja kolejnych kompozycji. Całość, w charakterystycznym dla Holter stylu, rozpięta jest na pograniczu jawy oraz snu, tego, co mgliste, pozornie znajome i realne, oraz tego, co wciąż modyfikuje swój ostateczny kształt i wymyka się jednoznacznemu ujęciu. To się nazywa "artystyczny pop" z górnej półki.



Tytuł płyty nawiązuje do piosenki grupy The Beatlles. Kolejną z ważnych i podkreślanych przez autorkę wydanego wczoraj albumu inspiracji był ulubiony film animowany jej córki "Ponyo". Nie wspomniałem jeszcze, że w ciągu tych sześciu lat nieobecności Julia Holter urodziła dziecko, została matką, co zawsze jest ważnym punktem w życiu każdej kobiety. Stąd też w początkowej fazie pracy nad nowym albumem amerykańska wokalistka myślała o kołysankach, i taki efekt zamierzała uzyskać, łącząc ze sobą dźwięki w zaciszu domowej sypialni.

 Pierwszym utworem, który powstał, był "Materia", reprezentujący na ostatnim wydawnictwie sekcję "ambientową". Był rok 2019  i prace nad albumem jakoś nie posuwały się naprzód. W tamtym okresie Holter nie mogła czytać książek, co zwykle stanowiło ważny element w jej metodologii pracy. Winą za taki stan rzeczy obciążyła hormony, jako świeża upieczona mama skupiła się głównie na opiece nad dzieckiem, dodatkowo przez pewien czas opłakiwała niespodziewaną stratę szesnastoletniego siostrzeńca. Z dużym trudem, po upływie dwunastu miesięcy, dokończyła dwie następne kompozycje: "Evening Mood" oraz tytułową "Something In The Room She Moves".

"Moje podejście jest konsekwentnie dość dziecinne i prymitywne (...). Uwielbiam próby i błędy. Kocham błędy. Według mnie to jest właśnie najfajniejsze w muzyce". W tym kontekście nie dziwi specjalnie fakt, że wiele kompozycji, które ostatecznie znalazły się na płycie, powstało jako efekt luźnego grania w gronie przyjaciół. W warstwie tekstowej Holter w typowy dla siebie sposób podkreśla zarówno znaczenie poszczególnych słów, jak i samo ich brzmienie. Stąd w kolejnych wersach znajdziemy mnóstwo zabawy językiem, swobodnych  skojarzeń, gier, czy powtarzanych głosek, w sposób w jaki niekiedy robi to małe dziecko, uczące się dopiero podstaw języka. "Miałam obsesję na punkcie uchwycenia tego odczucia zabawy". Cała ta intertekstualność - łączenie pojedynczych dźwięków i słów, własnych oraz zasłyszanych - stanowiła również jeden z tematów jej poprzedniej płyty "Aviary". Najnowszy album autorki zajęć na Occidental College z: "Wprowadzenia do pisania piosenek", w wyrafinowany sposób prezentuje momenty, kiedy język staje się dźwiękiem. Zdecydowanie najlepsze, jak to zwykle bywa przy okazji omawiania twórczości Julii Holter, jest to, że to płyta do odkrywania i wielokrotnego użytku, nie tylko przez zacne grono "klubu emerytów".

(nota 8/10)

 


Ach, ten Chris Speed, ciarki na całym ciele... Dodam nieśmiało, że piosenka, które wybrzmiała powyżej, to kompozycja tego tygodnia. W dalszej części pojawi się jeszcze jedna. A tymczasem... Cóż, że ze Szwecji, czyli duet Pink Milk, eteryczna wokaliza prosto z płyty "Night On Earth", która ukazała się w ubiegłym tygodniu.



Sporo płyt, mnóstwo nowości, coś trzeba wybrać... Szkocka grupa Camera Obscura powraca po latach milczenia, 3 maja ukaże się ich najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Look To The West".



Artysta z Nowego Yorku ukrywający się pod nazwą Chanel Beads, 4 kwietnia dzięki uprzejmości oficyny Jagjaguwar opublikuje nowe wydawnictwo zatytułowane "You Day Will Come".



Nasz dobry znajomy Michael Kay Terence, szkocki muzyk, pseudonim artystyczny Swiss Portrait, kilka dni temu zaprezentował nowy singiel.



Jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni, przy okazji reprezentująca strefę "Slow Music". Amerykański twórca Orchid Mantis, i fragment z płyty "I Only Remember The Good Parts", która ukaże się 17 maja.



Nieco ożywimy tempo. Po raz kolejny cóż, że ze Szwecji, zapomniany duet Club 8, który w ostatnich dniach przypomniał o sobie nową piosenką.



Annalisa Lynch oraz jej koledzy z zespołu Silentways kilka dni temu specjalnie dla Was przygotowali taką oto zgrabną pieśń.


Powiecie, że zwyczajnie się uparłem, ale pragnę Was zapewnić, że to czysty przypadek... Znów cóż, że ze Szwecji, grupa Boy With Apple, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album "Attachment", gdzie znalazłem dla siebie taki oto pełen uroku fragment.



Rodak Julii Holter, również z miasta Los Angeles, saksofonista Josh Johnson, 5 kwietnia opublikuje nowy album zatytułowany "Unusual Object".



 Wspominałem dziś o malowaniu, zatem pomalujemy świat barwami brytyjskiej grupy Ill Cosidered, która wczoraj opublikowała wydawnictwo zatytułowane "Precipice". Tak oto się rozpoczyna.



Na koniec kolejna kompozycja tygodnia, pochodząca z bardzo dobrej, wydanej wczoraj płyty, naszego ulubionego saksofonisty Nata Birchalla zatytułowanej "New World'. Cudo!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz