sobota, 28 czerwca 2025

PFR RECORDS -"PARADIGMS II" (PFR Rec.) "Muzyczny narybek"

 

   Niegdyś wydawnictwa prezentujące zestawienia nagrań mało znanych artystów były całkiem popularne, szczególnie kiedy obejmowały wykonawców, którzy mieli podpisany kontrakt z określoną wytwórnią. W ten sposób promował się słabo znany label, a przy okazji nieliczni fani muzyki alternatywnej mogli zabłysnąć w towarzystwie, gdyż dowiadywali się o istnieniu młodych kompletnie nieznanych zespół, które stawiały dopiero pierwsze kroki na scenie. Podobny szczytny cel przyświecał amerykańskiej wytwórni PFR Records (pełna nazwa to: "Postseason Franchise Records"), z siedzibą na Brooklynie. Oficynę założyli Ttilawoki (amerykański producent i fotograf) oraz The Space Wanderer (Eric Wirjanatr z Indonezji). Panowie zamierzali stworzyć platformę wydawniczą dla twórców eksperymentalnych, poruszających się w kręgu muzyki elektronicznej, techno, minimal house, psychodelicznej, shoegazeowej.





Początkowo PFR był kolektywem muzycznym, zbierającym pod tym szyldem grupę przyjaciół. "Każda scena muzyczna zaczyna się od społeczności. Wiele z tych utworów nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdybyśmy nie wspierali się wzajemnie i nie zachęcali do jej tworzenia oraz wydania. Po prostu nie było dla tej twórczości platformy, więc stworzyliśmy własną" - oznajmił współzałożyciel oficyny TJ Perrine.

Pierwsza kompilacja zatytułowana "Paradigms 1" została wydana w 2020 roku i przedstawiała mało znanych artystów reprezentujących scenę techno. Druga, czyli prezentowana w dzisiejszej odsłonie bloga - "PARADIGM II", ukazała się przed tygodniem. Swoją tematyką obejmuje szeroko pojęte pogranicze gitarowej sceny niezależnej. Poszczególne odsłony tego udanego, co warto podkreślić, zestawienia pokazują młode zespoły, które w swoim dorobku doczekały się wydania zaledwie singla lub epki. Całość zamyka najbardziej doświadczona w tym układzie szwedzka załoga KUNGENS MAN, mająca całkiem bogatą dyskografię (wytwórnia PFR ma również swoją filię w Sztokholmie, stąd ten wymowny skandynawski akcent).





Oprócz wspomnianego powyżej: "Cóż, że ze Szwecji", na płycie "Paradigms II" znajdziemy także reprezentantów Bostonu i Portland. Z dalekiej  Japonii pochodzi żeński zespół ReRun Lance (widoczny na zdjęciu powyżej), założony w 2019 roku w Tokio, z jedynym mini albumem zatytułowanym "Miss Her" na koncie. Shoegaze'owa formacja GC Candy powstała w malowniczych okolicznościach przyrody na Hawajach (Honolulu). Grupa Skye Matlock reprezentuje Nowy York i niedawno opublikowała album o tym tytule. Pośród pomruków mniej lub bardziej przesterowanych gitar trzeba wspomnieć o formacji Duel Ferms, w której ochoczo udziela się autor tej kompilacji.

Wydawnictwo PFR Records - "PARADIGMS II" to całkiem ciekawa inicjatywa. Przy okazji stanowi coś na kształt portfolio małej niezależnej oficyny. Poszczególne jego odsłony dobrze się uzupełniają i współgrają w trybie muzycznej korespondencji. Czas pokaże, który z tych mało znanych zespołów w niedalekiej przyszłości nieco bardziej rozwinie skrzydła. Ci z Was, którzy 12 lipca będą przebywali w okolicach Nowego Yorku, mogą wybrać się na specjalny koncert promujący to wydawnictwo.

(nota 7/10)

 



Strefę "Dodatki..." rozpoczniemy cudownym akcentem! Providence (Rhode Island) dało początek formacji BLUESHIFT SIGNAL - której skład zawiązał się w 1993 roku. Najnowsze wydawnictwo zbierające klasyczne nagrania tej chyba mało znanej grupy nosi tytuł "Eventide" i ukaże się 8 sierpnia.




Całkiem możliwe, że oglądamy zmierzch niegdyś świetnej formacji Blonde Redhead. Zwykle świadczą o tym wydawnictwa w stylu "The Best Of" lub symfoniczne wersje znanych przebojów. Amerykańskie trio postawiło na przygodę z chórem i wczoraj opublikowało album "The Shadow Of The Guest". Jak mawiał klasyk: "Nie będzie kabaretu, będzie chór!".




Na chór postawił również artysta z miasta Los Angeles - MOCKY. Wczoraj wydał całkiem udaną płytę zatytułowaną "Music Will Explain". Szkoda tylko, że tak wybornych pomysłów, jak w tym niezwykłym nagraniu, które zabrzmi poniżej, nie starczyło na całe to wydawnictwo. Jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni (Vice Miss Tygodnia).

 


Pozostaniemy w mieście Los Angeles, skąd pochodzi żeńskie trio, które przyjęło nazwę Automatic, kilka dni temu ukazał się ich bardzo ożywczy i uzależniający singiel.




Bardzo urokliwe miasto Lozanna jest siedzibą formacji TORPEDO, która 4 lipca, a więc już w przyszłym tygodniu opublikuje najnowsze wydawnictwo zatytułowane "What The Fucked Do We All Do Now?".




Dundalk w Irlandii jest siedzibą dobrze nam znanej grupy, recenzowanej na łamach tego bloga - Just Mustard. Kilka dni temu ukazał się ich nowy singiel.




Jeden z albumów, na który czekam, nosi tytuł "Dance Of The Yellow Leaf" (właściwie jest to dwupłytowe wydawnictwo, tytuł drugiego krążka nosi tytuł "Suite For The Summer Rain"), i ukaże się 11 lipca. Jego autorem jest muzyk z Nowego Yorku - Peter Salett. Już sama okładka tej płyty to małe dzieło sztuki. 





MISS TYGODNIA - należy słuchać głośno oraz intensywnie. Trzeba przyznać, że Madeline Kenney (z Oakland) trafiła w punkt tym jakże wybornym singlem, z którym się nie rozstaję. Ta urocza piosenka zapowiada premierę całej płyty - "Kiss From The Balcony", która ukaże się 18 lipca.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim australijski trębacz Peter Knight, który już za tydzień opublikuje najnowszą płytę zatytułowaną "Too Long; Didin't Read" (album będzie zawierał cztery bardzo długie kompozycje, trochę w manierze The Necks)). Z pewnością powrócę do tego wydawnictwa, może nawet jako "danie główne". Na zachętę drobny fragment.





Nasz dobry znajomy - Rob Mazurek i jego Exploding Star Orchestra. Nowy opublikowany w dniu wczorajszym album nosi tytuł "Holy Mountains". Oto moja ulubiona kompozycja..







sobota, 21 czerwca 2025

TAN COLOGNE - "UNKNOWN BEYOND" (Labrador Records) "Spójna płyta"

 

    Duet Tan Cologne od kilku lat pojawia się częściej lub rzadziej w strefie "Dodatki...".Świadczy to o tym, że na każdej z czterech wydanych do tej pory płyt, począwszy od niezłego debiutu - "Cave Vaults On The Moon In New Mexico" (2020), a skończywszy na wczoraj opublikowanym wydawnictwie zatytułowanym "Unknown Beyond", można znaleźć intrygujące nagrania. Niewątpliwie dwie sympatyczne, miejmy nadzieje, panie tworzące Tan Cologne - czyli Marissa Macias oraz Lauren Green, z miejscowości Taos w stanie Nowy Meksyk - mają talent do tworzenia sugestywnych i zapadających w pamięć singli. Wiele z nich mogłoby bez przeszkód ozdobić ścieżki dźwiękowe wypełniejące mniej lub bardziej charakterystyczne obrazy. Pogranicze stylistyczne dream-pop/shoegaze, po którym artystki sprawnie się poruszają, to wymarzone pole dla tego typu doświadczeń.


Nieco gorzej przedstawia się sytuacja, kiedy utwory Tan Cologne zestawi się obok siebie i zbierze w jedną całość. W tym kontekście przypomniał się przypadek formacji Cigarettes After Sex. Kiedy raz na pół roku lub jeszcze rzadziej wypuszczali "magiczne single", całość brzmiała świeżo i oryginalnie, a słuchacz po kilku taktach wiedział, z czym ma do czynienia. Kiedy wreszcie po wielu długich miesiącach oczekiwań zespół opublikował cały album, błyszczące niegdyś nagrania nieco wyblakły, i straciły na sile oddziaływania. Wszystko to przez łudzące podobieństwo poszczególnych piosenek, stworzonych w oparciu o jeden przyjęty z góry szablon. Stała również za nim wyraźnie wyczuwalna obawa, żeby ów założony z góry i wygodny model jakoś przełamać, wyjść poza narzucone sztywne ramy.

W muzyce Tan Cologne pozornie wszystko się zgadza. Mamy tu powtarzające się partie gitar, połączone z tonami syntezatorów, elektroniczną perkusję oraz eteryczną wokalizę. W poszczególnych odsłonach można znaleźć nawiązania do melodyki grupy Slowdive z okresu płyty "Pygmalion", fragmenty nawiązujące do twórczości grupy Zelienople czy My Bloody Valentine.

"Kiedy zaczynałyśmy Tan Cologne, miałyśmy podobną obsesję na punkcie wokali i dźwięków, które unosiły się w przestrzeni. Połączenie naszych głosów w ten sposób miało sens, ponieważ nauczyłyśmy się harmonizować, a także używać wokali jako instrumentów, które towarzyszą naszym podwojonym gitarom" - oświadczyła Marisa Macias.




Jednak po wysłuchaniu całości albumu "Unknown Beyond", można odczuć drobne znużenie lub spory niedosyt. Dwa niebezpieczne stany, które często idą w parze.

Przepis na klasyczną piosenkę Tan Cologne jest prosty. Trochę przetworzonych tonów gitary (efekty pogłosu, chorusu, tremolo) dwa, trzy akordy, niewielkie zmiany w obrębie frazy oraz wokaliza, także ze sporą ilością pogłosu. Przypuszczam, że taki stan rzeczy wynika z ograniczonych możliwości gitarzystek. Nie chcę wyjść na szowinistę, ale w niektórych żeńskich składach czuć wyraźnie niekoniecznie szlachetną skromność warsztatu. Wiele artystek wychodzi z tej pułapki obronną ręką. Drobne niedobory techniki skutecznie maskują przez wybór takiej, a nie innej formy przekazu. 

Być może panie tworzące Tan Cologne w końcu dojdą do przekonania, że przydałoby się od czasu do czasu zerwać z przyzwyczajeniami, i dodać nowy instrument, który do tej pory bywał rzadko - jeśli w ogóle - wykorzystywany. Muzyka Tan Cologne kojarzy się z upałem i kurzem, wyschniętymi od słońca płatami ziemi, po której kapryśny wiatr przetacza kule biegaczy. W takich okolicznościach zwykle sprawdzają się dźwięki trąbki, chociażby sztucznie wygenerowane przy pomocy syntezatora. Można również raz po raz zmienić rytm, odmierzać takty w innym sposób. Wprowadzić dodatkowe głosy i wzajemne interakcje pomiędzy nimi. Mówiąc krótko, zrobić coś, żeby kompozycje zaczęły różnić się od siebie. Nie jestem członkiem duetu Tan Cologne, i nie mam zamiaru układać im aranżacji, ale nowy materiał można by z pewnością odrobinę urozmaicić.

(nota 7/10)


 


Przeniesiemy się do ulubionego miasta Javiera Mariasa - Madrytu, gdzie działa zespół STATIC, który na początku czerwca opublikował epkę zatytułowaną "Echo Atlas".




Przed nami Dublin, ale ten w stanie Ohio, przy okazji siedziba zespołu o długiej nazwie - We Are Only Human Once - który 11 lipca opublikuje płytę "Summer Luv".





Brytyjskie Bradford i mało znana grupa Abandoned Buildings, która przed tygodniem opublikowała bardzo urokliwy singiel.





Kolorado reprezentuje Matt Jencik (znany ze składu grupy Slint), oraz znana z wpisów na tym blogu formacja Midwife. Ich album zatytułowany "Never Die" ukaże się 11 lipca.





W kanadyjskim Vancouver znajdziemy Alfreda Hermida, który ukrywa się pod nazwą In The Afterglow. Oto jego ostatni singiel.




Do Nowej Zelandii zaglądamy bardzo rzadko. Przed tygodniem ukazała się płyta Jazmine Mary zatytułowana "I Want To Rock And Roll". Oto mój ulubiony fragment.




Jeszcze rzadziej odwiedzamy Lizbonę, gdzie mieszka i tworzy Tamara Qaddoumi. Kilkanaście dni temu opublikowała całkiem udane wydawnictwo zatytułowane "The Murmur".




MISS TYGODNIA  - powstała w wyniku połączenia sił dwóch amerykańskich bardzo słabo znanych artystów - Layzi (czyli Carissa Myra z  Bostonu) oraz Coolhand Jax (Jake Weissman z Los Angeles). Czy wyniknie z tej współpracy coś więcej niż jeden singiel, czas pokaże.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - przed tygodniem ukazała się płyta "All The Quiet (Part 3)", brytyjskiego producenta i klawiszowca, znanego z wpisów na tym blogu, Joe Armon Jonsesa, podczas pracy nad kompozycjami przez studio nagraniowe przewinęło się sporo ciekawych gości. Oto mój ulubiony fragment.



 
Odrobinę naginam zasady, gdyż przed Wami polska formacja, choć skład jak najbardziej międzynarodowy - Zdjęcia Robione Słońcu i fragment z niedawno wydanej płyty "Tylko nieświadomi przeżyją".




sobota, 14 czerwca 2025

TRA PHAIDIN - "AN 424 (EXPANDED)" (Hivemind Records) "Podróże małe i duże"

 

    Świat przyrody, rozległe pejzaże - mówiąc krótko piękno krajobrazu - od zawsze inspirowało wszelkiej maści artystów. Jakiś czas temu przedstawiłem na łamach bloga znakomitą płytę Williama Doyle'a - "Your Wilderness Revisited", który pozostawał pod wrażeniem urokliwych fragmentów przedmieść. Sufjan Stevens rozpoczął muzyczną przygodę od mocnego postanowienia, żeby na swoich płytach oddać specyfikę kolejnych stanów USA. Jak czas pokazał, skończyło się głównie na szumnych  zapowiedziach i ambitnych planach. Nasi dzisiejsi główni bohaterowi - członkowie kolektywu TRA PHAIDIN - pozostają pod wrażeniem malowniczej trasy autobusowej linii numer 424 (stąd taka, a nie inna okładka tego albumu). W kolejnych odsłonach płyty zatytułowanej "An 424", przy pomocy sporej ilości instrumentów, postarali się odmalować kluczowe, ich zdaniem, fragmenty trasy wiodącej z irlandzkiego miasta Galway do Cois Farraige. Pierwszy żółto-niebieski autobus spółki Bus Eireani odchodzi o godzinie 6 rano, ostatni kurs rozpoczyna się o 23.30. Proszę wsiadać, drzwi zamykać!





Po drodze miniemy sporo atrakcyjnych miejsc - niebezpieczne i zapierające dech w piersiach klify, torfowiska, przejedziemy w pobliżu jeziora Eagle. Będziemy mogli podziwiać wzgórze Mordain i wzniesienia Maamturk. Przemkniemy przez nieskalane wpływem cywilizacji wiejskie tereny i część Parku Narodowego Connemara. Z Connemary do Galaway jest mniej więcej 62 km, czyli godzinę i kwadrans wycieczki autobusem, za cenę ok. 30 funtów. Oczywiście możemy pojechać znacznie dalej. Wspominam o tej pierwszej miejscowości również z tego powodu, gdyż to właśnie tam zawiązał się dziewięcioosobowy skład kolektywu Tra Phaidin. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że reprezentują oni nadmorski region zachodniej Irlandii, gdzie "gaeilge" wciąż pozostaje podstawowym językiem. Stąd takie, a nie inne teksty poszczególnych kompozycji, zaśpiewane w tym egzotycznym regionalizmie. Przekładając to na polskie warunki, to trochę tak, jakbyśmy słuchali piosenek w gwarze kaszubskiej.

Członkowie TRA PHAIDIN używają na co dzień tradycyjnego języka "Gaelic", również w trakcie bardzo nielicznie udzielanych wywiadów. Udało mi się rozszyfrować nazwę zespołu, co nie było takie proste. "TRA PHAIDIN" - to przede wszystkim tytuł irlandzkiej piosenki ludowej wykonywanej w tradycyjnym języku gaelic. "Tra" oznacza plażę lub brzeg, zaś "Phaidin" to forma imienia Patryk.

Kolejną inspiracją do powstania płyty "AN 424" była pionierska praca psychogeograficzna artysty oraz kartografa - Tima Robinsona, który upodobał sobie piesze wycieczki nad brzegami Connemary. Przy okazji skrupulatnie tworzył szczegółowe zapiski dotyczące tej podróży. "Psychogeografia bada wpływ geografii krajobrazu konkretnego obszaru na psychologię". W tym kontekście nie dziwią szczególnie takie słowa członków grupy: "Mając na uwadze krajobraz, podróż autobusem stanowi formę wspaniałej medytacji nad różnymi tematami, które przynosi życie".




Album "AN 424" otwiera świetny "Cain Chairr", który dobrze wprowadza w stylistykę tego wydawnictwa. Jego pełne rozwinięcie znajdziemy na końcu albumu, w odsłonie "Can Chairr Athrach". Mamy tutaj krautrockowy napędzający całość rytm, poddają się mu gitary i sekcja rytmiczna, do tego dochodzą wymowne akcenty instrumentów dętych, oraz polifoniczne wokalizy, które odrobinę przypomniały mi dialogi formacji Novi Singers. Wszystkie wymienione powyżej elementy to stałe punkty programu tej płyty. Dochodzą do tego fragmenty swobodnej improwizacji, gdzie saksofon, trąbka, harfa, klarnet, flet i skrzypce, znajdują dla siebie nieco więcej swobody.

Od samego początku czuć, że znajdujemy się w ruchu - bycie w drodze - przemieszczamy się szybciej lub nieco wolniej, znajdując na trasie podróży momenty postoju, wyciszenia. Symbolizują je krótkie utwory, zawierające część nagrań terenowych lub kolaży dźwiękowych.

Barwny krajobraz przesuwa się za oknem w rytm, w którym pojawiają się i wybrzmiewają kolejne kompozycje, gdzie folkowa irlandzka tradycja zgrabnie łączy się z nowoczesnością. Jeden z nielicznych krytyków, który zdołał dotrzeć do tego albumu, określił jego zawartość jako: "Dopieszczony/wygładzony chaos". Całkiem możliwe, że tych momentów zagęszczenia narracji mogłoby być nieco więcej - ale to tylko moje prywatne odczucia.

Trzeba również wspomnieć, że to kolejna próba prezentacji tej płyty. Album "AN 424" ukazał się już jakiś czas temu. Jakoś nie miał szczęścia do recenzji czy odbiorców. Ponad pół roku czekał na prezentację w serwisie Spotify. Pod koniec maja 2025 roku ukazała się wersja winylowa, przy okazji rozszerzona o trzy dodatkowe utwory, w stosunku do pierwotnego wydania, którą można znaleźć także na stronie Bandcamp. I to właśnie do tego wydawnictwa warto dotrzeć.

Przyznam, że wysłuchałem tego udanego materiału z dużą przyjemnością. Od pierwszych taktów, aż po ostatnie gasnące akcenty, czuć tutaj radość i swobodę wynikającą ze wspólnego grania. Podróż autobusem po zachodnim wybrzeżu Irlandii stanowi także transgatunkową wycieczkę. Egzotyczne brzemienia języka - w tekstach mamy zabawy słowem, żarty, surrealistyczne skojarzenia - dodaje tylko specyficznego kolorytu tej oryginalnej propozycji.

(nota 7.5-8/10)

 



Pozostaniemy na irlandzkiej ziemi, skąd pochodzi Glen Hansard, który znów na swojej drodze spotkał Marketę Inglovą. 11 lipca ukaże się nowe wydawnictwo zatytułowane The Swell Season - "Forward". Oto singiel promujący ten album.




Szybka podróż do Oslo przyniesie spotkanie z grupą, która przyjęła niezbyt wyszukaną nazwę IV. Oto ich najnowszy singiel.




Grupa THE WANT pochodzi z Nowego Yorku, w dniu wczorajszym ukazała się ich nowa płyta zatytułowana "Bastard". Oto jedno z wyróżniających się nagrań.




Portland w stanie Oregon, dwie panie w towarzystwie trzech panów tworzą formację DUSTBUNNY. Przed tygodniem ukazał się ich singiel zatytułowany "Sheltering".




Po ulicach miasta Toronto porusza się kolejnym artysta - Ryan Wayne, który niedawno opublikował album zatytułowany "Functioning Dysfunctionals".




Brooklyn jest siedzibą mało znanej formacji SEX WEEK, która 1 sierpnia może zmienić nieco ten stan rzeczy, bowiem tego dnia ukaże się epka "Upper Mezzanine".




SUDDEN VOICES to znany czytelnikom bloga kolektyw z Londynu, dowodzony przez Bena Morrisa, który w w kompozycjach łączy krautrockowe podejście z elementami spacejazzu. Ich najnowszy album - "Scruples" - ukaże się 18 lipca.




Powracam do albumu "Anthems...". Kolejna propozycja to pełen uroku typowego dla grupy The Weather Station cover utworu Broken Social Scene.




MISS TYGODNIA - Nie ukrywam, że lubię formację OTHER LIVES, pochodzącą ze miasta Stillwater (Oklahoma). Dlatego poczekam cierpliwie do 10 października, kiedy to ukaże się nowy album zatytułowany "Volume V'. Oto jeszcze ciepły singiel z tego wydawnictwa.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim wyborny fragment pochodzący z wydanej wczoraj płyty ulubionej harfistki (recenzowałem niegdyś jej wcześniejszą propozycję) - Brandee Younger - "Gadabout Season".





sobota, 7 czerwca 2025

LUCY GOOCH - "DESERT WINDOW" (Fire Records) "Po tamtej stronie chmur"

 

    Słuchanie muzyki brytyjskiej wokalistki Lucy Gooch przypomina oglądania nieba, po którym niespiesznie przesuwa się strumień puszystych obłoków. Czasem ten błękitny lazur lśni czystością, innym razem rzeka chmur zagęszcza swój nurt tak, że z trudem przebijają się przez niego pojedyncze promienia światła. W ośmiu bardzo udanych kompozycjach, które wypełniły opublikowany wczoraj debiutancki album zatytułowany "Desert Window", jest metafizyczny spokój i głębia, staranność i rzadko spotykana wrażliwość, której z pewnością mogą jej pozazdrościć inne artystki nieudolnie próbujące wykreować niezwykłą atmosferę oraz momenty poruszające zmysły. Warto podkreślić, że wokalistce z Yorku udało się to osiągnąć bardzo skromnymi środkami. I pewnie również na tym polega urok oraz siła jej kompozycji, że przy niewielkiej liczbie instrumentów (wśród nich trąbka, skrzypce i kornet w rękach Harry'ego Furnissa) uzyskała taką moc oddziaływania.






Wielkie brawa dla Lucy Gooch, że odważyła się zrobić ten kluczowy krok na przód, i wyszła ze strefy komfortu. Trzeba wiedzieć, że jest to artystka, która rozpoczynała od tworzenia muzyki ambient (wcześniej studiowała sztuki wizualne i teatralne, obecnie pełnie funkcję pracownika administracyjnego na Uniwersytecie w Bristolu). Najbardziej słychać to w kompozycjach "Night Window Part 1 i 2", jeśli chodzi o wczoraj opublikowane wydawnictwo.

 Jedno z pierwszych jej zdjęć, które ujrzałem, przedstawia wokalistkę siedzącą obok syntezatora Roland SH 201. To przy jego pomocy tworzyła muzyczne pejzaże. Często w oparciu o kilka wydłużonych lub zapętlonych prostych dźwięków, bez żadnych modyfikacji, udziwnień czy gwałtownych zmian tonacji oraz rytmu. Powoli rozlewający się strumień łagodności. Przykłady tego typu estetyki znajdziemy na jej dwóch pierwszych epkach "Rushing" (2020), i kolejny mini album "Break" (2021). W skromnym dorobku napotkamy także wydawnictwo "Thesis 18" - tria Black Brunswicker/Lucy Gooch/Zake. Zwiera ono dwie dziesięciominutowe kompozycje, gdzie ambientowe tekstury łączą się z oniryczną wokalizą. Ciekawostkę stanowi fakt, że okładkę tej płyty zaprojektował Gregory Eucllide, ten sam, który jest autorem okładki do drugiego albumu Bon Ivera. 

Lucy Gooch operuje wokalem w bardzo charakterystyczny sposób. Lubi posługiwać się długimi tonami, bez ozdobników. Lubi również powtarzać fragmenty tekstów. Dlatego jej kompozycje nie zawierają żadnych rozbudowanych opowieści przesiąkniętych celnymi metaforami. Zdecydowanie bliżej artystce do ulotnego języka poezji. To podkreślanie tylko wybranych słów czy zwrotów ma również wprowadzić słuchacza w błogi trans. Przy okazji uzmysłowić fakt, że w muzycznym świecie Gooch liczą się głównie momenty. Wybrane chwile, powiększone w oku kamery artystki i nanizane starannie na oś czasu.

 Brytyjska kompozytorka lubi także powielać własną wokalizę. Drobne odpryski jej głosu pojawiają się w jej kompozycjach w postaci echa, chóru, szklistych wokalnych dialogów. Taka właśnie multiplikacja wokalna stanowi jeden z moich ulubionych momentów na płycie "Desert Window". Mam tu na myśli utwór "Keep Pulling Me", kiedy po wygaszeniu perkusji, wokaliza nagle rozkwita, rozmienia się na kilka głosowych okruchów. Właściwie mógłbym stworzyć listę właśnie takich poszczególnych poruszających momentów, ale nie będę odbierał Wam tej przyjemności. W tego typu estetyce, która hołduje manierze minimalizmu, bardzo łatwo wychwycić każdą nawet najmniejszą zmianę, każdy pojedynczy wyróżniający się moment. Jak chociażby poruszające tony trąbki, w niezwykłym "Clouds" - jakby przed słuchaczem otwierała się bezkresna przestrzeń błękitnego nieba. "Jesteś pomiędzy chmurami(...) Stąpasz po nich". Trudno nie uwierzyć w tak sugestywnie oprawione zapewnienia wokalistki.





 Gdybym koniecznie musiał wskazać jakieś tropy, wymieniłbym atmosferę niektórych nagrań Angelo Badalamentiego, Vangelisa, połączoną z próbkami wokalnymi Kate Bush, Elizabeth Fraser, Lisy Gerard, Julii Holter, Laury Marling, (fragment "Jack Hare" może kojarzyć się z krajową mocno niedocenioną grupą Księżyc),  Karin Oliver lub pań, które przewinęły się niegdyś przez skład formacji His Name Is Alive. To ostatnie porównanie chyba najlepiej pasuje do magicznego utworu "Like Clay", gdzie obok wiodącej wokalizy pojawia się dodatkowy głos ulepiony na podobieństwo śpiewu klasycznego. Z pozostałych inspiracji, do których chętnie przyznała się Lucy Gooch, warto wspomnieć powieść "The Hearing Trumpet" (1974), wokalistki i malarki Leonory Carrington, czy film "Black Narcissus" (1947), dwa Oskary za scenografię oraz zdjęcia.

Przyznam, że pierwotnie pomyślałem o nazwie "Holteryzm", jako ewentualnym tytule do dzisiejszego wpisu. Jednak uznałem, że byłoby to zbyt schematyczne, w pewnym stopniu poniekąd krzywdzące dla talentu Lucy Gooch. Brytyjska artystka z pewnością ma swój prywatny świat, odrębną estetyczną niszę, po której sprawnie się porusza. Podobieństwa do dokonań Julii Holter, szczególne z okresu bardzo dobrego albumu "Aviary" (2018) , również łatwo dostrzec. Wpływ Holter na współczesną kulturę muzyczną jest innego rodzaju. Oto po znakomitych recenzjach jej płyt, a także dobrym odbiorze wśród słuchaczy, szefowie niewielkich wytwórni zobaczyli i zrozumieli, że publikowanie tego typu albumów ma sens, gdyż jest zapotrzebowanie właśnie na taką twórczość.






"Straciłam kontakt ze swoim głosem, a potem musiałam go na nowo odkryć, co było ekscytujące. Były takie erupcje energii, kiedy się wygłupiałam, i od czasu do czasu na coś wpadałam" - wyznała Lucy Gooch.

W jej świecie głos pełni rolę podstawowego instrumentu. Nie trudno sobie wyobrazić, że w kolejnych fragmentach płyty "Desert Window" artystka posługuje się nim, jakby używała gitary elektrycznej lub basowej, wiolonczeli lub skrzypiec. Od pierwszych taktów debiutanckiego albumu urzeka świadomość tego, co autorka kompozycji zamierza osiągnąć. Z drugiej strony nie czuć, że poszczególne odsłony są sztucznie wciśnięte w jakąś ograniczającą je formę. Swoboda w operowaniu głosem przekłada się na sposób artystycznej wypowiedzi. Warto także podkreślić różnorodność akcentów postawionych  na tym spójnym materiale. Znajdziemy tu dream-popowe naleciałości, fragmenty nawiązujące do folku - wspomniany wcześniej "Jack Hare", czy muzyki klasycznej.

Kolejnym charakterystycznym elementem stylu brytyjskiej wokalistki jest sposób, w jaki rozwijają się kompozycje. Po mglistym wstępie trudno określić, którą z możliwych dróg wybierze artystka dla dalszego rozwoju linii melodycznej. Stąd wrażenie meandrycznych zmian, ciągłego przeobrażania się, poszukiwania właściwej ścieżki. U podstaw jej utworów leży doświadczenie, które zebrała śpiewając w chórach od siódmego roku życia oraz swobodne improwizacje; drobne pomysły, które rozwinęły się w ich trakcie.

Jedno poważne moje zastrzeżenie dotyczy układu płyty. Wydaje się niemal oczywiste, że dwie najbardziej ambientowe, poniekąd filmowe, odsłony "Night Window Part 1 i 2", powinny znaleźć się w finale tego wydawnictwa. Aż dziwne, że nikt z wytwórni nie zwrócił uwagi na ten istotny dla odbioru całości szczegół.

Wszystko na tym albumie jest delikatne, kruche, zwiewne. Pomimo zmieniającego się nastroju, chwil zatrzymań, dominuje atmosfera nostalgii, oniryzmu. Jakby brytyjskiej wokalistce udało się uchwycić moment pomiędzy resztkami snu, a pierwszym sekundami tuż po przebudzeniu.

"Dzień otwiera dłoń, troje chmur, i tych kilka słów. O świcie to, co się rodzi, szuka dla siebie wyrazu (...) Jest wiatr i urodziwe nazwy w jego szumie". (Octavio Paz - "O świcie...").

(nota 8.5/10)

  


W dzisiejszej odsłonie "Dodatków..." pojawi się nieco więcej śpiewających pań. W ostatnim czasie nazbierało się trochę nowych płyt oraz singli artystek, które poruszają się w alternatywnym kręgu. Postaram się podtrzymać podobny nastrój, dlatego na dobry początek zajrzymy na płytę mieszkanki Minneapolis - Nony Invie - i posłuchamy fragmentu płyty "Self-Shoothing".



Kolejna wokalistka  - Elisabeth Klinck - pochodzi z Belgii, w dniu wczorajszym opublikowała najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Chronotopia".



Wczoraj ukazała się najnowsza propozycja artystki z Glasgow - Pippy Blundell - zatytułowane "Common Thread", jak przyznaje wokalistka, inspirowane twórczością Laury Marling, This Is The Kit, czy The Weather Station.



Kolejna pani reprezentuje Kolumbię, choć obecnie mieszka w Berlinie - Lucrecia Dalt. Niektórzy mogą kojarzyć ją z niedawnej współpracy z Davidem Sylvianem. We wrześniu ukaże się jej album "A Danger To Ourselves". Oto singiel promujący to wydawnictwo.




Z miasta Joshua Tree (stan Kalifornia), pochodzi nasza znajoma Eve Adams, która 22 sierpnia opublikuje wydawnictwo zatytułowane "American Dust".




W Nowym Yorku mieszka Clara Joy, która pod koniec maja wydała album "What We Have Now". Współprodukował to wydawnictwo nasz dobry znajomy - Kramer.




Montreal, a w nim dwa filary - Brigitte Naggar i Devon Bate - grupy, która przyjęła nazwę Common Holly. Wczoraj ukazała się ich płyta "Common Holly".




Przeniesiemy się do Norwegii, wczoraj ukazała się epka - "I'm In The Palm Of Your Hand", naszego znajomego zespołu YNDLING. Materiał stanowi pierwszą część płyty "Time, Time, Time", która w całości pojawi się na rynku w październiku.




Wczoraj ukazała się płyta "Anthems: A Celebration Of Broken Social Scene's You Forgot It In People", na którym to wydawnictwie artyści związani ze sceną alternatywną wykonali piosenki formacji Broken Social Scene. Jedni poradzili sobie z tym trudnym wyzwaniem lepiej, pozostali nieco gorzej. Najbardziej rozczarował mnie duet Mikey Coltun i Mdou Moctar - może dlatego, że zabrali się za jedną z moich ulubionych kompozycji. Dużo lepiej wypadł ten zespół.




MISS TYGODNIA - w zwiewnej letniej szacie. Kanadyjski, znany z poprzednich prezentacji na tym blogu, duet BIBI CLUB oraz fragment pochodzący z ich niedawno wydanej płyty - "Feu De Garde (Les Braises)".




KĄCIK IMPROWIZOWANY -  skoro dziś panie pojawiły się w przeważającej (może dla niektórych zastraszającej) liczbie, to czas na duńską saksofonistkę - Cecil Strange - i fragment z jej ostatniej płyty "BEECH".