LUCY GOOCH - "DESERT WINDOW" (Fire Records) "Po tamtej stronie chmur"
Słuchanie muzyki brytyjskiej wokalistki Lucy Gooch przypomina oglądania nieba, po którym niespiesznie przesuwa się strumień puszystych obłoków. Czasem ten błękitny lazur lśni czystością, innym razem rzeka chmur zagęszcza swój nurt tak, że z trudem przebijają się przez niego pojedyncze promienia światła. W ośmiu bardzo udanych kompozycjach, które wypełniły opublikowany wczoraj debiutancki album zatytułowany "Desert Window", jest metafizyczny spokój i głębia, staranność i rzadko spotykana wrażliwość, której z pewnością mogą jej pozazdrościć inne artystki nieudolnie próbujące wykreować niezwykłą atmosferę oraz momenty poruszające zmysły. Warto podkreślić, że wokalistce z Yorku udało się to osiągnąć bardzo skromnymi środkami. I pewnie również na tym polega urok oraz siła jej kompozycji, że przy niewielkiej liczbie instrumentów (wśród nich trąbka, skrzypce i kornet w rękach Harry'ego Furnissa) uzyskała taką moc oddziaływania.
Wielkie brawa dla Lucy Gooch, że odważyła się zrobić ten kluczowy krok na przód, i wyszła ze strefy komfortu. Trzeba wiedzieć, że jest to artystka, która rozpoczynała od tworzenia muzyki ambient (wcześniej studiowała sztuki wizualne i teatralne, obecnie pełnie funkcję pracownika administracyjnego na Uniwersytecie w Bristolu). Najbardziej słychać to w kompozycjach "Night Window Part 1 i 2", jeśli chodzi o wczoraj opublikowane wydawnictwo.
Jedno z pierwszych jej zdjęć, które ujrzałem, przedstawia wokalistkę siedzącą obok syntezatora Roland SH 201. To przy jego pomocy tworzyła muzyczne pejzaże. Często w oparciu o kilka wydłużonych lub zapętlonych prostych dźwięków, bez żadnych modyfikacji, udziwnień czy gwałtownych zmian tonacji oraz rytmu. Powoli rozlewający się strumień łagodności. Przykłady tego typu estetyki znajdziemy na jej dwóch pierwszych epkach "Rushing" (2020), i kolejny mini album "Break" (2021). W skromnym dorobku napotkamy także wydawnictwo "Thesis 18" - tria Black Brunswicker/Lucy Gooch/Zake. Zwiera ono dwie dziesięciominutowe kompozycje, gdzie ambientowe tekstury łączą się z oniryczną wokalizą. Ciekawostkę stanowi fakt, że okładkę tej płyty zaprojektował Gregory Eucllide, ten sam, który jest autorem okładki do drugiego albumu Bon Ivera.
Lucy Gooch operuje wokalem w bardzo charakterystyczny sposób. Lubi posługiwać się długimi tonami, bez ozdobników. Lubi również powtarzać fragmenty tekstów. Dlatego jej kompozycje nie zawierają żadnych rozbudowanych opowieści przesiąkniętych celnymi metaforami. Zdecydowanie bliżej artystce do ulotnego języka poezji. To podkreślanie tylko wybranych słów czy zwrotów ma również wprowadzić słuchacza w błogi trans. Przy okazji uzmysłowić fakt, że w muzycznym świecie Gooch liczą się głównie momenty. Wybrane chwile, powiększone w oku kamery artystki i nanizane starannie na oś czasu.
Brytyjska kompozytorka lubi także powielać własną wokalizę. Drobne odpryski jej głosu pojawiają się w jej kompozycjach w postaci echa, chóru, szklistych wokalnych dialogów. Taka właśnie multiplikacja wokalna stanowi jeden z moich ulubionych momentów na płycie "Desert Window". Mam tu na myśli utwór "Keep Pulling Me", kiedy po wygaszeniu perkusji, wokaliza nagle rozkwita, rozmienia się na kilka głosowych okruchów. Właściwie mógłbym stworzyć listę właśnie takich poszczególnych poruszających momentów, ale nie będę odbierał Wam tej przyjemności. W tego typu estetyce, która hołduje manierze minimalizmu, bardzo łatwo wychwycić każdą nawet najmniejszą zmianę, każdy pojedynczy wyróżniający się moment. Jak chociażby poruszające tony trąbki, w niezwykłym "Clouds" - jakby przed słuchaczem otwierała się bezkresna przestrzeń błękitnego nieba. "Jesteś pomiędzy chmurami(...) Stąpasz po nich". Trudno nie uwierzyć w tak sugestywnie oprawione zapewnienia wokalistki.
Gdybym koniecznie musiał wskazać jakieś tropy, wymieniłbym atmosferę niektórych nagrań Angelo Badalamentiego, Vangelisa, połączoną z próbkami wokalnymi Kate Bush, Elizabeth Fraser, Lisy Gerard, Julii Holter, Laury Marling, (fragment "Jack Hare" może kojarzyć się z krajową mocno niedocenioną grupą Księżyc), Karin Oliver lub pań, które przewinęły się niegdyś przez skład formacji His Name Is Alive. To ostatnie porównanie chyba najlepiej pasuje do magicznego utworu "Like Clay", gdzie obok wiodącej wokalizy pojawia się dodatkowy głos ulepiony na podobieństwo śpiewu klasycznego. Z pozostałych inspiracji, do których chętnie przyznała się Lucy Gooch, warto wspomnieć powieść "The Hearing Trumpet" (1974), wokalistki i malarki Leonory Carrington, czy film "Black Narcissus" (1947), dwa Oskary za scenografię oraz zdjęcia.
Przyznam, że pierwotnie pomyślałem o nazwie "Holteryzm", jako ewentualnym tytule do dzisiejszego wpisu. Jednak uznałem, że byłoby to zbyt schematyczne, w pewnym stopniu poniekąd krzywdzące dla talentu Lucy Gooch. Brytyjska artystka z pewnością ma swój prywatny świat, odrębną estetyczną niszę, po której sprawnie się porusza. Podobieństwa do dokonań Julii Holter, szczególne z okresu bardzo dobrego albumu "Aviary" (2018) , również łatwo dostrzec. Wpływ Holter na współczesną kulturę muzyczną jest innego rodzaju. Oto po znakomitych recenzjach jej płyt, a także dobrym odbiorze wśród słuchaczy, szefowie niewielkich wytwórni zobaczyli i zrozumieli, że publikowanie tego typu albumów ma sens, gdyż jest zapotrzebowanie właśnie na taką twórczość.
"Straciłam kontakt ze swoim głosem, a potem musiałam go na nowo odkryć, co było ekscytujące. Były takie erupcje energii, kiedy się wygłupiałam, i od czasu do czasu na coś wpadałam" - wyznała Lucy Gooch.
W jej świecie głos pełni rolę podstawowego instrumentu. Nie trudno sobie wyobrazić, że w kolejnych fragmentach płyty "Desert Window" artystka posługuje się nim, jakby używała gitary elektrycznej lub basowej, wiolonczeli lub skrzypiec. Od pierwszych taktów debiutanckiego albumu urzeka świadomość tego, co autorka kompozycji zamierza osiągnąć. Z drugiej strony nie czuć, że poszczególne odsłony są sztucznie wciśnięte w jakąś ograniczającą je formę. Swoboda w operowaniu głosem przekłada się na sposób artystycznej wypowiedzi. Warto także podkreślić różnorodność akcentów postawionych na tym spójnym materiale. Znajdziemy tu dream-popowe naleciałości, fragmenty nawiązujące do folku - wspomniany wcześniej "Jack Hare", czy muzyki klasycznej.
Kolejnym charakterystycznym elementem stylu brytyjskiej wokalistki jest sposób, w jaki rozwijają się kompozycje. Po mglistym wstępie trudno określić, którą z możliwych dróg wybierze artystka dla dalszego rozwoju linii melodycznej. Stąd wrażenie meandrycznych zmian, ciągłego przeobrażania się, poszukiwania właściwej ścieżki. U podstaw jej utworów leży doświadczenie, które zebrała śpiewając w chórach od siódmego roku życia oraz swobodne improwizacje; drobne pomysły, które rozwinęły się w ich trakcie.
Jedno poważne moje zastrzeżenie dotyczy układu płyty. Wydaje się niemal oczywiste, że dwie najbardziej ambientowe, poniekąd filmowe, odsłony "Night Window Part 1 i 2", powinny znaleźć się w finale tego wydawnictwa. Aż dziwne, że nikt z wytwórni nie zwrócił uwagi na ten istotny dla odbioru całości szczegół.
Wszystko na tym albumie jest delikatne, kruche, zwiewne. Pomimo zmieniającego się nastroju, chwil zatrzymań, dominuje atmosfera nostalgii, oniryzmu. Jakby brytyjskiej wokalistce udało się uchwycić moment pomiędzy resztkami snu, a pierwszym sekundami tuż po przebudzeniu.
"Dzień otwiera dłoń, troje chmur, i tych kilka słów. O świcie to, co się rodzi, szuka dla siebie wyrazu (...) Jest wiatr i urodziwe nazwy w jego szumie". (Octavio Paz - "O świcie...").
(nota 8.5/10)
W dzisiejszej odsłonie "Dodatków..." pojawi się nieco więcej śpiewających pań. W ostatnim czasie nazbierało się trochę nowych płyt oraz singli artystek, które poruszają się w alternatywnym kręgu. Postaram się podtrzymać podobny nastrój, dlatego na dobry początek zajrzymy na płytę mieszkanki Minneapolis - Nony Invie - i posłuchamy fragmentu płyty "Self-Shoothing".
Kolejna wokalistka - Elisabeth Klinck - pochodzi z Belgii, w dniu wczorajszym opublikowała najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Chronotopia".
Wczoraj ukazała się najnowsza propozycja artystki z Glasgow - Pippy Blundell - zatytułowane "Common Thread", jak przyznaje wokalistka, inspirowane twórczością Laury Marling, This Is The Kit, czy The Weather Station.
Kolejna pani reprezentuje Kolumbię, choć obecnie mieszka w Berlinie - Lucrecia Dalt. Niektórzy mogą kojarzyć ją z niedawnej współpracy z Davidem Sylvianem. We wrześniu ukaże się jej album "A Danger To Ourselves". Oto singiel promujący to wydawnictwo.
Z miasta Joshua Tree (stan Kalifornia), pochodzi nasza znajoma Eve Adams, która 22 sierpnia opublikuje wydawnictwo zatytułowane "American Dust".
W Nowym Yorku mieszka Clara Joy, która pod koniec maja wydała album "What We Have Now". Współprodukował to wydawnictwo nasz dobry znajomy - Kramer.
Montreal, a w nim dwa filary - Brigitte Naggar i Devon Bate - grupy, która przyjęła nazwę Common Holly. Wczoraj ukazała się ich płyta "Common Holly".
Przeniesiemy się do Norwegii, wczoraj ukazała się epka - "I'm In The Palm Of Your Hand", naszego znajomego zespołu YNDLING. Materiał stanowi pierwszą część płyty "Time, Time, Time", która w całości pojawi się na rynku w październiku.
Wczoraj ukazała się płyta "Anthems: A Celebration Of Broken Social Scene's You Forgot It In People", na którym to wydawnictwie artyści związani ze sceną alternatywną wykonali piosenki formacji Broken Social Scene. Jedni poradzili sobie z tym trudnym wyzwaniem lepiej, pozostali nieco gorzej. Najbardziej rozczarował mnie duet Mikey Coltun i Mdou Moctar - może dlatego, że zabrali się za jedną z moich ulubionych kompozycji. Dużo lepiej wypadł ten zespół.
MISS TYGODNIA - w zwiewnej letniej szacie. Kanadyjski, znany z poprzednich prezentacji na tym blogu, duet BIBI CLUB oraz fragment pochodzący z ich niedawno wydanej płyty - "Feu De Garde (Les Braises)".
KĄCIK IMPROWIZOWANY - skoro dziś panie pojawiły się w przeważającej (może dla niektórych zastraszającej) liczbie, to czas na duńską saksofonistkę - Cecil Strange - i fragment z jej ostatniej płyty "BEECH".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz