sobota, 31 maja 2025

FAITH ELIOTT - "DRYAS" (Lost Map Records) "Diabeł tkwi w szczegółach"

 

   "Dryas" - to roślina, która w języku polskim znajduje swój odpowiednik jako: "Dębik ośmiopłatkowy". Można ją spotkać w górach stanów Kolorado, Idaho, Oregonu, tundrze oraz na Islandii. W naszym kraju występuje jedynie w Tatrach, ponieważ bardzo lubi surowy klimat. Kwitnie tylko od czerwca do lipca. Nazwa pochodzi od kształtu liści, które podobne są do liści dębu. Właśnie od tej egzotycznej rośliny wziął się tytuł najnowszej, drugiej w niezbyt bogatym dorobku, płyty szkockiej wokalistki Faith Eliott. Przy pomocy tego określenia autorka kompozycji chciała podkreślić metaforę wytrwałości, odporności czy swoistego hartu ducha, które to cechy przydają się w surowym środowisku współczesnego świata.




Faith Eliott poznałem przypadkiem, odsłuchując udany i zrecenzowany niegdyś przeze mnie na łamach tego bloga album grupy Fair Mothers - "Monochrome". Zastanawiałem się, jakie to dwie wokalistki zostały zaproszone jako goście specjalni do studia, w trakcie trwania sesji nagraniowych. Jedną z nich okazała się być bohaterka dzisiejszego wpisu.

Pochodzi z Minneapolis, ale będąc nastolatką przeniosła się do Szkocji. Już jako dziewczynka próbowała swoich sił w chórach. Stąd jej gładkie górne rejestry, upodobanie do długich dźwięków. Za młodu słuchała głównie nagrań Placebo i Manic Street Preachers, (aktualnie zafascynowała się pieśniami Richarda Dawsona). Później odkryła uroki gry na gitarze akustycznej. Od samego początku była zdeterminowana, żeby wszystko robić samodzielnie, ale jej wiedza na temat rejestracji i produkcji nagrań była znikoma. Obecnie posiłkuje się bogatszym doświadczeniem zaprzyjaźnionych artystek.

"Ludzie często romantyzują proces artystyczny. Bardzo rzadko doświadczasz tego legendarnego momentu, kiedy przychodzi ci do głowy pomysł, bierzesz długopis i wychodzi z niego idealna całość. Znacznie częściej napisanie piosenki może być prawdziwą harówką i zająć całe wieki" - oświadczyła Faith Eliott.

Te zawarte na wydanym wczoraj albumie "Dryas" zaczęły powstawać jako szkice pięć la temu. Całość materiału nagrano w studiu The Big Shed w  Perthshire. Mógłbym powiedzieć, że zebrał się tam żeński skład, gdyby nie jeden męski rodzynek - Paul Northcott, zagrał na flecie. Wśród zaproszonych do studia gości znajdziemy także polski akcent - przy klawiaturze fortepianu zasiadała Katarzyna Wiktorska.




Album "Dryas" całkiem udanie łączy wątki pieśni folkowych z elementami dream-popu i elektroniki. Najbardziej przykuwają uwagę rozbudowane aranżacje - oczywiście w tych najlepszych  fragmentach - za którymi stoi przyjaciółka autorki kompozycji, skrzypaczka Robyn Ann Dawson, znana ze składu grupy Meursault. Szkoda tylko, że nie zechciano w ten sposób ozdobić większości utworów. Z tego powodu w finalnym efekcie wyszedł album dość nierówny, z kilkoma poważnymi mieliznami, gdzie ewidentnie zabrakło pomysłów - banalny "Company Car", czy przewidywalny, inspirowany historią "Potwora z Rawenny" - "Thys Creatur".

Większość kompozycji rozpoczyna się od dźwięków gitary akustycznej oraz głosu Faith Eliott. Jeśli w dalszej części nie dochodzą do tego tandemu pozostałe instrumenty, utwory wypadają płasko, blado i dość przeciętnie. Dobrze w tym indie-folkowym otoczeniu odnalazła się barwa głosu wokalistki, która już przed laty przypadła mi do gustu. Jednak śpiewających pań, w towarzystwie akompaniamentu gitary akustycznej, jest całkiem sporo, i ciężko wyróżnić się na ich tle pocierając palcami metalowe lub nylonowe struny, przy okazji smętnie zawodząc. Nie twierdzę, że każda odsłona płyty "Dryas" powinna zawierać rozbuchane, filmowe aranżacje. Czasem chodzi po prostu o detale, o drobne niuanse... Jak chociażby klarnet, delikatnie muskane blaszki perkusji, w sugestywnym, poetyckim "Egg, Mountain, Montana". Tytuł "Cursed & Ancient Memes" nie jest przypadkowy. Autorka od dawna inspiruje się historią starożytną i średniowiecza, często zderza jej wątki lub umieszcza w nieco bardziej współczesnym, poetyckim kontekście. "Moi rodzice są historykami, więc ta figuratywna, folklorystyczna estetyka, jest wpisana w sposób, w jaki patrzę na rzeczy".

Możliwości Faith Eliott są spore, choć cały problem polega na tym, żeby umiejętnie i w pełni je urzeczywistnić. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Może przy okazji następnego wydawnictwa będzie dużo lepiej. Oby!

(nota 7/10)

 



Skoro padła nazwa grupy Fair Mothers, musi zabrzmieć ta wspaniała kompozycja, szczególnie w drugiej jej magicznej części, kiedy pojawia się kobiecy głos. Cudo!!




Floryda i zespół Autumn's Grey Solace, mój ulubiony fragment z płyty "The Dark Sapce", w specjalnej radiowej wersji.




Cóż, że ze Szwecji, coś dla fanów avant-popu, duet z miasta Lund - Sally Shapiro. Fragment pochodzi z wczoraj wydanej płyty "Ready To Live A Lie".




Cóż, że ze Szwecji odsłona druga. Zajrzymy na niedawno wydaną płytę wokalisty Jay Jay Johansona, żeby posłuchać tytułowego fragmentu "Backstage".




Przeniesiemy się do Grecji, skąd pochodzi grupa Sugar For The Pill (nazwa pochodzi od piosenki grupy Slowdive). Przed tygodniem ukazała się płyta "Sugar For The Pill - Luv", która tak urokliwie się kończy.




W ostatnich oraz najbliższych dniach moje oczy będą zwrócone na paryskie korty. Warto więc mieć pod ręką jakiś francuski akcent. Tak się złożyło, że przed tygodniem ukazał się album Almy Elste - "Welcoming The Maze", która rezyduje w Paryżu.




Wczoraj ukazało się sporo nowych płyt: Matt Berninger (wokalista The National) opublikował drugi solowy album "Get Sunk", grupa Moonrisers - "Hers & Exciting", Alan Sparhawk - "With Trampled By Turtles", chwalony przez krytyków zespół Caroline - "Caroline 2" (jakiś czas temu zaprezentowałem znakomity singiel z tego wydawnictwa), oraz formacja Swans - "Birthing". Tymczasem przeniesiemy się do Reykjaviku, żeby posłuchać fragmentu niedawno opublikowanej epki - "Let It Burn" - grupy Virgin Orchestra. 




Steven Brown (Tuxedomoon) gościł już jako solista na łamach bloga. Tym razem towarzyszy mu John Herndon (Tortoise), oraz pozostali koledzy. Materiał opublikowany kilkanaście dni temu nosi tytuł Coffin Prick - "Loose Enchantment". Najbardziej z tego zestawu przypadła mi to gustu ta kompozycja.



 
MISS TYGODNIA - żal mi takich wybornych piosenek, w których wszystko się zgadza, subtelne brzmienie, smaczna aranżacja, dobry tekst, wyraz ogólny... Prawdopodobnie przepadną bez echa, i mało kto do nich dotrze, ponieważ nikt im nie da szansy. Nie pojawią się w popularnych rozgłośniach radiowych (są jeszcze takie?), albo na streamingowych playlistach, itd. Postanowiłem więc, że ocalę od zapomnienia ten wybory fragment, który przy okazji otwiera niezły album zatytułowany "Natural Light", artysty z miasta Vancouver - Dana Mangana. Przespacerujcie się z tą pieśnią pod rękę, ramię w ramię, u boku, wieczorową porą, w słońcu i w deszczu, przez kilka dni.



 
KĄCIK IMPROWIZOWANY - rozpocznie kolektyw z USA, prezentowany już nieraz The Budos Band, który szczególnie upodobał sobie gatunek afro-beat, czemu daje wyraz na kolejnych płytach. Ta ostatnia ukazała się wczoraj, nosi krótki tytuł "VII".




Skoro moduł Sztucznej Inteligencji przed tygodniem utrzymywał, że na moim blogu można znaleźć również nagrania polskich artystów,(wyjątkowo rzadko), odrobinę nagnę zasady i zaprezentuję świetny fragment płyty "Horizons Of Events", polskiej grupy MORE EXPERIENCE.


sobota, 24 maja 2025

SNOWPOET - "HEARTSTRINGS" (Edition Records) "Zaciągnięty hamulec"

 

    Tuż po opublikowaniu znakomitego albumu "Wait For Me", z radością zaprosiłem grupę SNOWPOET do grona tych najbardziej ulubionych artystów. Przyjąłem ich w tym ekskluzywnym klubie ciepło i serdecznie. I spokojnie wyczekiwałem na wieści o kolejnych nagraniach brytyjskiej formacji. Na płycie wydanej w 2021 roku wszystko się zgadzało w rzadko spotykany sposób. Na uwagę zasługiwało bardzo oryginalne połączenie elementów muzyki pop, indie-folku oraz jazzu. W pamięci pozostały rozbudowane warstwy wokalne - słowo mówione, recytacja, zabawy dźwiękiem, chórek, jazzowe ornamenty, itd. Członkom całej grupy - nie tylko, jak chcieliby niektórzy źle poinformowani recenzenci, duetowi Chris Hyson/Lauren Kinsella - udało się wybornie odmierzyć wszelkie proporcje, i nie zagubić przy tym świetnego brzmienia oraz lekkości melodii. Gdybym doświadczenie związane ze słuchaniem poprzedniej płyty Snowpoet miał przenieść na grunt malarstwa, powiedziałbym, że w twórczości Lauren Kinselli i jej kolegów, odnalazłem swobodę obrazów Jacksona Pollocka, abstrakcję Kandinsky'ego, subtelność kreski Renoira, spokój bijący z dzieł Edwarda Hoppera, szczegółowość Brierley'a i kolorystykę Andre Hemera. Przesadziłem? Jeśli tak, to tylko odrobinę.

W tym kontekście aż prosi się, żeby zadać pytanie: co znalazłem na wydanym wczoraj albumie zatytułowanym "Heartstrings"?. Zanim padnie odpowiedź, powróćmy na chwilę do krążka "Wait For Me".




Wydaje mi się, że przede wszystkim dotarła do mnie osobliwa powściągliwość. Bez obaw. Nadal jest to grupa SNOWPOET. I wszystko, co się kojarzy z ich kompozycjami, wciąż można w mniejszym lub większym stopniu w nich odnaleźć. Innymi słowy, chcę przez to powiedzieć, że twardy rdzeń twórczość został zachowany. Jednak te proporcje różnych składników, które tak świetnie udało się odmierzyć przy okazji poprzedniego wydawnictwa, tym razem zostały nieco zaburzone.

Na albumie "Heartsrtings" jest dużo mniej wyjścia poza, szukania nieoczywistych rozwiązań, ciekawych dróg, pójścia na przekór lub pod prąd, prób zerwania z rozmaitymi przyzwyczajeniami. Dużo mniej jest urozmaiconych linii wokalnych Lauren Kinselli, rozwijania bogatego wachlarza jej możliwości, co stało się znakiem rozpoznawczym wielokrotnie nagradzanej i wyróżnianej wokalistki. To trochę tak, jakby szef wytwórni Edition Records - Dave Stapleton (przy okazji reprezentant grupy Slowly Rolling Camera), w trakcie prywatnej rozmowy zasugerował jej - w co oczywiście nie wierzę - "Lauren, skarbie, zaśpiewaj to zwyczajnie. Bez tych wszystkich udziwnień, ok?". 

Członkowie formacji podkreślają, że tym razem skupili się na brzemieniu. I pewnie z tej przyczyny poniekąd stracili z oczu pozostałe tak istotne elementy ich kompozycji. "Chcieliśmy uchwycić moment, żeby stworzyć coś, co wydaje się prawdziwe, niefiltrowane i żywe" - oznajmił Chris Hyson. Stąd mniej tutaj studyjnych dodatków, zmysłowych drobiazgów pieczołowicie doklejanych na kolejnych etapach produkcji, owej charakterystycznej dla poczynań brytyjskiej piątki płynności gatunkowej.




Wcześniej tworzyli fragment po fragmencie, dużo w tym było żmudnej dłubaniny przy stole mikserskim. Tym razem postawiono na wzajemną interakcję członków grupy, długie rozmowy, wspólne improwizacje. I zrozum tu recenzenta. Nieraz - zdaję sobie z tego sprawę - narzekałem, chociażby, że Justin Vernon (Bon Iver) zaplątał się w studyjne kable czy inne techniczne zabawki, i nie potrafił się z tego żmijowiska przewodów oraz elektroniki wydostać. A teraz wspominam, że brakuje mi tych "egzotycznych" studyjnych przypraw, przy okazji nagrań SNOWPOET. Nieładnie, panie Karolu. Nieładnie.

Prawda jest również taka, że ci nieliczni najlepsi artyści tworzą własną rozpoznawalną muzyczną przestrzeń, z którą potem bywają kojarzeni. Dla Justina Vernona tym idealnym - moim zdaniem - estetycznym środowiskiem były indie-folkowe nostalgiczne pieśni, z początkowego okresu działalności grupy Bon Iver. Kiedy na późniejszych wydawnictwach wyraźnie zabrakło melodii oraz pomysłów, amerykański muzyk próbował zapchać powstałą w ten sposób dziurę elektronicznymi dodatkami, (że niby taki on nowoczesny). Przy tej okazji kanciasta forma zaczęła przerastać nad treścią. Studyjne dodatki, oczywiście o wiele bardziej subtelne, w wydaniu Snowpoet, ubogacały aranżacje, podkreślały ciekawie poprowadzone linie wokalne. Dlatego muszę pokusić się o stwierdzenie, że jeśli nowy album "Heartstrings" nie jest krokiem wstecz, to z pewnością nie stanowi wyraźnego kroku naprzód.

W składzie brytyjskiej formacji znajduje się saksofonista Josh Arcoleo. Można było zdecydowanie lepiej i pełniej wykorzystać jego obecność na pokładzie studia. Ta ostatnia niestety ograniczyła się do cierpliwego asystowania, do drobnych akcentów, czy nieśmiałych saksofonowych szeptów. Oczywiście nie twierdzę, że płyta "Heartstrings" jest złym lub słabym wydawnictwem. Nie ulega wątpliwości, że powstał intrygujący, przynajmniej fragmentami, dość różnorodny, jak na obecne możliwości grupy, album, który momentami niebezpiecznie, takie mam wrażenie, zbliża się do strefy "alternatywnego środka". Całkiem możliwe, że jest to płyta, od której warto rozpocząć przygodę z twórczością Snowpoet. Upływający czas pokaże, jaka jest jego rzeczywista wartość. Póki co...

Oddajmy głos "Sztucznej Inteligencji", którą zapytałem, co sądzi na temat grupy Snowpoet.

 "SNOWPOET to zespół dla słuchaczy ceniących muzykę pełną emocji, artystycznej odwagi i poetyckiego wyrazu. Ich twórczość to podróż przez różnorodne style muzyczne, zawsze z naciskiem na głębie i autentyczność. Jeśli lubisz artystyczne podejście do muzyki z elementami jazzu, elektroniki i folku, SNOWPOET z pewnością Cię zainteresuje".

(nota 7.5/10)

 



Przyznam, że ciekawość mnie zżerała i zapytałem "Sztucznej Inteligencji", co sądzi na temat bloga "Muzyczny Świat KK". Odpowiedź mnie... oczarowała. Chyba nawet się zarumieniłem... Zdaje się, że moduł AI uwielbia prawić komplementy, których przez fałszywą skromność nie przytoczę. Muszę jednak dodać jedno sprostowanie do trafnego opisu tej strony. Raczej nie recenzuję tutaj polskich płyt i nie prezentuję polskich artystów. Tych ostatnich można znaleźć w wielu różnych miejscach.

Tak się złożyło, że wczoraj inna ulubiona niegdyś grupa opublikowała nowe wydawnictwo. Mam tu na myśli STEREOLAB oraz krążek zatytułowany "Instant Holograms In Metal Film". Wydaje się, że stary, dobry styl został zachowany. Chyba nikt nie oczekiwał po tym albumie niczego innego.




W ostatnich dniach nowym ślicznym singlem podzielił się nasz dobry znajomy mieszkaniec belgijskiego Hasselt, czyli Joachim Lieberss, ukrywający się pod szyldem The Haunted Youth.




Z miasta Los Angeles pochodzi grupa, a właściwie jednoosobowy projekt muzyczny, który przyjął nazwę N8NOFACE. Kilka dni temu ukazał się nowy singiel.




W Melbourne znajdziemy mieszaną czwórkę przyjaciół, którzy postanowili stworzyć zespół. Nazwa już jest - FADE EVARE. Pierwszy singiel również już się ukazał.




Francusko-belgijska grupa BED jest jedną z moich ulubionych. Szczególnie cenię sobie ich dwie pierwsze płyty, o czym napisałem niegdyś na blogu. Międzynarodową grupę BED tworzą: argentyński basista Sol Astolfi, wokalista z Chile i gitarzysta z Niemiec. Wczoraj ukazał się album zatytułowany "Everything Hurts". Oto mój ulubiony fragment. 



Również w Berlinie znajdziemy członków grupy Twins. I także wczoraj ukazała się ich najnowsza propozycja zatytułowana "Healing Dreams".







Cóż, że ze Szwecji, w podwójnej sile - dobrze nam znany wokalista Christian Kjellvander oraz jego rodaczka Vilma, we wspólnym urokliwym singlu.





Pojawił się kolejny fragment z epki "Promigna", prezentowanego już przeze mnie zespołu Sherpa The Tiger, która w całości ukaże się 13 czerwca.




MISS TYGODNIA - to prawdziwe cudeńko(!!!), które odkryłem, ku własnej uciesze, kilka dni temu. Odliczam dni i godziny do publikacji całej płyty, zatytułowanej "DESERT WINDOW". Jej autorką jest brytyjska wokalistka LUCY GOOCH, i będzie to jej debiut płytowy (wcześniej były tylko single i epka). Premiera tego eterycznego albumu 6 czerwca. MAGIA!!




KĄCIK IMPROWIZOWANY  - rozpocznie fragment z wcześniej zapowiadanej przeze mnie płyty - "TRACES" - kolektywu COSMIC EAR, dowodzonego przez Matsa Gustafssona. Premiera albumu miała miejsce wczoraj.



Na koniec zajrzymy na nową płytę "Accidental Tourists" niemieckiego pianisty Markusa Burgera, stworzoną przy pomocy perkusisty - Petera Erskine'a, basisty Boba Magnussona, saksofonisty Jana Von Klewitza, i mikrofonów Microtech oraz DPA. Oto moja ulubiona kompozycja.



 

sobota, 17 maja 2025

QUADE - "THE FOEL TOWER" (AD93 Rec.) "Ważna jest każda sekunda - czyli dekonstrukcja"

 

     W jednej z nielicznych recenzji, które można napotkać, płyty "The Foel Tower" brytyjskiej formacji QUADE, dziennikarz użył niegdyś modnego określenia "Dekonstrukcja", i odniósł je do gatunku post-rocka. W filozofii to pojęcie wiąże się z pracami Jacquesa Derridy, który zaczął posługiwać się nim w latach sześćdziesiątych. Odnosił je do prób interpretacji tekstu, jako sposobu podkreślania przeciwstawnych ujęć.  Twórcy szeroko pojętej kultury popularnej przyswoili je znacznie później, umieszczając ów termin w różnych możliwych kontekstach. Mieliśmy więc do czynienia, z dekonstrukcją tego lub tamtego, choć w wielu wypadkach nic szczególnego się nie wydarzało. Ot, po raz kolejny ktoś postanowił użyć popularnego, czy dobrze brzmiącego słowa. Trafnie próbował je przybliżyć krytyk literacki J.Hillis Muller - "Dekonstrukcja nie jest demontażem struktury tekstu, ale udowodnieniem, że już od samego początku była zdemontowana. Jego pozornie solidny fundament nie jest twardą skałą, lecz rzadkim powietrzem". Warto zapamiętać, że dekonstrukcja to także szukanie ukrytych założeń, momentów pęknięć tekstu, niespójności, wieloznaczności, itd.

Jeśli chodzi o przypadek angielskiego dziennikarza, to muszę przyznać, że ze swoją metaforą trafił całkiem dobrze. Grupa Quade rzeczywiście używa elementów kojarzonych z estetyką post-rocka, ale próbuje umieścić je w nowym kontekście. Ich metodologia działania opiera się na posługiwaniu skrajnościami. Tworzą w ten sposób "klasę kontrastu" - "głośno/cicho", "głęboko/płytko", "szeroko /wąsko", "szybko/wolno" itd. Jakby tego nie interpretować, w ostatecznym rozrachunku i tak liczy się głównie efekt końcowy. A ten, w przypadku płyty "The Foel Tower", okazał się bardzo intrygujący.





Formacja Quade to również ten przypadek, kiedy czwórka chłopaków, którzy znali się w dzieciństwie, spotyka się raz jeszcze po latach. Tyle, że efekty tego spotkania tym razem są bardzo wymowne. Nazwa QUADE po raz pierwszy pojawiła się, kiedy młodzieńcy podziwiali uroki południowej Francji, z perspektywy foteli mknącego niczym strzała białego Forda Escorta. "To był dość obskurny i dziki wypad kampingowy" - wspominał wokalista Barney Matthews.

 Charakterystyczna przestrzeń i konkretne miejsce czasem wywiera wpływ na twórczość artystyczną. Wspominałem o tym przy okazji postaci Annie Hogan, kiedy przywołałem pojęcie "Genius loci". W przypadku najnowszego wydawnictwa grupy QUADE, była to malowniczo położna walijska dolina - Elan Valley. To właśnie tam znajdziemy Foel Tower, rodzaj zabytkowej wieży, zakończonej metalową kopułą, połączonej z mostem/zaporą  - Garreg Ddu. Specjalny zbiornik, pompy oraz układ rur, rozprowadzają wodę po całej okolicy.






Podstawą do rozpoczęcia prac nad nowym albumem były nagrania terenowe dokonane przez perkusistę Leo Fini. W dalszej kolejności pojawiły się pierwsze drobne motywy muzyczne, które zostały systematycznie rozwijane, również na zasadzie swobodnej improwizacji, szczególnie jeśli chodzi o partie skrzypiec. Od samego początku obcowania z tym materiałem warto zwrócić uwagę na świadomość celu i konsekwencję, z jaką muzycy tworzą następne partie kompozycji. To ostatnie słowo bywa nadużywane we wszelkiej maści recenzjach. Jednak jeśli chodzi o przypadek grupy QUADE, jest w pełni uprawnione, gdyż brytyjski zespół bardziej tworzy pełnowymiarowe kompozycje niż rockowe utwory.





Od samego początku płyty "The Foel Tower" mogą przypomnieć się dokonania wspaniałego niegdyś zespołu  Bark Psychosis, na którego twórczość chętnie powołują się członkowie formacji QUADE. Pozostałe inspiracje to: Fridge, Slint, Movietone czy Bill Callahan. W tym przypadku chodzi głównie o realizacje brzmienia zestawu perkusyjnego. W muzyce grupy z Bristolu znajdziemy sporo celowych zatrzymań, wymownych przystanków, ale też mocniejszych akcentów oraz grania ciszą. Ciężko znaleźć drugi taki zespół, który nawiązując do post-rockowej estetyki tak chętnie wykorzystywałby pauzę. Tam, gdzie inni artyści odkręcają pokrętła gitarowych wzmacniaczy, tam członkowie QUADE z rozmysłem zwolnili tempo, powściągnęli emocje, co pokazuje także fragment zatytułowany "See Unit", przy okazji ulubiony utwór wokalisty. Mamy tutaj do czynienia z minimalizmem na poziomie aranżacji. Muzycy celowo używają mniej środków stylistycznych, żeby, jak podkreślają, łatwiej nad mini zapanować, a tym samym poświęcić każdemu z nich większą uwagę. Dzięki takiemu podejściu każda sekunda na albumie "The Foel Tower" zyskuje na znaczeniu.

Można bez przeszkód powiedzieć, że panowie z Bristolu wyspecjalizowali się w graniu ciszą. Widać całkiem wyraźnie, że nie obawiają się braku dominujących  dźwięków, konkretnego motywu. Dlatego tak chętnie wstrzymują oddech, albo robią głębokiego zanurzenie. Z drugiej strony potrafią cierpliwie budować, a potem podtrzymywać napięcie, co słychać w znakomitym "Nannerth Ganol" (tytuł odnosi się do miejsca, gdzie nagrywano kolejne kompozycje).Przy okazji tej wymownej odsłony mogą pojawić się skojarzenia, z obrazami filmowymi lub fragmentami twórczości grupy M83, którzy z kilku prostych dźwięków potrafili wyczarowywać podobną atmosferę.

 Na płycie "The Foel Tower" napotkamy także naleciałości folkowe, wyraźnie obecne w "Canada Geese", głównie za sprawą wspomnianej już wcześniej improwizowanej partii skrzypiec. Trzeba przyznać, że płyta "The Foel Tower", jest ciekawszą i dojrzalszą propozycją niż debiutancki krążek zatytułowany "Nacre" (2023), nieco bardziej osadzony w post-rockowych ramach, choć także bardzo swobodnie potraktowanych. 

(nota 7.5-8/10)

 




Na dobry początek naszej wyliczanki ostrzeżenie,... żeby uważać na lizaki. Belgijska grupa DRUUGG i energetyczny fragment z niedawno opublikowanej płyty "LOST".





Pozostaniemy w obrębie jamy ustnej. W Oksfordzie możemy spotkać członków formacji Low Island, którzy kilka dni temu opublikowali nowy singiel.





Po wielu latach przerwy przypomniała o sobie duńska formacja Lampshade, która kilka dni temu opublikowała nowy singiel.



Wczoraj ukazała się zapowiadana przeze mnie płyta Matta Maltese, zatytułowana "HERS". Wyszedł z tego całkiem przyjemny album.




Również w dniu wczorajszym ukazał się koncertowy album kolejnego naszego znajomego Alexa Henry Fostera - "Night Fall Ritual". Płyta stanowi zapis występu, który miał miejsce w Kolonii 27 lipca 2024 roku.




Przed nami strefa coverów. Cztery dni temu nasz dobry znajomy saksofonista - Joseph Shabason i także znajoma wokalistka Dawn Richard, opublikowali nową wspólną piosenkę, którą fani muzyki powinni rozpoznać.





Francuska grupa ASTRID oraz wokalista Sylvain Chauveau także spróbowali swoich sił w repertuarze innych artystów, głównie śpiewających pań - Niny Simone, Nancy Cinatry, Beth Gibbons, Kate Bush, Lany Del Ray, itd. Tak powstał album "Cover Songs". który ukaże się 18 lipca. Oto singiel promujący to wydawnictwo.




Kolejni znajomi to prezentowany już niegdyś duet z miasta Taos (stan Nowy Meksyk) - Tan Cologne. 20 czerwca ukaże się ich nowy album zatytułowany "Unknown Beyond". Oto singiel promujący to wydawnictwo.





MISS TYGODNIA -  podejdzie do nas tanecznym krokiem, należy do Luke'a Lalonde oraz jego kanadyjskiego zespołu Born Ruffians, który w ten sposób zapowiada nowy album "Beauty's Pride", premiera 6 czerwca.





KĄCIK IMPROWIZOWANY - rozpocznie przedstawiciel londyńskiej sceny jazzowej, czyli międzynarodowy kolektyw Ebi Soda oraz ich nowy singiel, który zapowiada album "Frank Dean And Andrew", premiera 19 września.




Wczoraj ukazała się ciekawa płyta "Silentropia", do której będę jeszcze powracał, fińskiego kwartetu, reprezentującego miasto Helsinki, czyli Symbiocene.




sobota, 10 maja 2025

MAMUTHONES - "FROM WORD TO FLESH" (Rocket Recordings) "Biały dym"

 

   W tym tygodniu wiele dróg prowadziło do Włoch, w szczególność zaś do Rzymu oraz jego okolic. Na malowniczo położonych kortach Foro Italico rozpoczęły się dwa prestiżowe turnieje WTA 1000 i ATP 1000, szczególnie ten pierwszy miał nam pokazać, czy jest szansa na drobne odrodzenie zagubionej formy naszej najlepszej tenisistki, a tym samym, czy jest nadzieja na kolejny sukces w Paryżu. Po dzisiejszej porażce wieści są nienajlepsze. Dokładnie widać, że w tym roku, o jakikolwiek dobry wynik, na kortach Rolanda Garrosa, będzie bardzo ciężko. Nie istnieje nic na czym można by oprzeć grę - ani mentalności, ani pracy nóg, która w tenisie odgrywa kluczową rolę, brak planu, taktyki, ani nawet chęci samej gry (totalna i rzadko spotykana na tym poziomie dekonstrukcja). Cóż począć w takiej sytuacji? Jak mawiał za czasów mojego dzieciństwa pan Dariusz Szpakowski, utyskując nad kolejną porażką polskiej reprezentacji - "Potrzebne są głębokie zmiany".

Muzyka alternatywna ze słonecznej Italii nie jest ogromnym skarbcem, w którym o każdej porze roku możemy swobodnie przebierać. Tak się złożyło, że dwa tygodnie temu ukazała się ciekawa propozycja włoskiej formacji Mamuthones zatytułowana "From Word to Flesh". Album wydała zacna wytwórnia Rocket Recordings. Propozycje z tej oficyny regularnie goszczą na łamach bloga. Poza tym, o tej grupie niegdyś wspominał, zacny i ciekawy muzycznych nowinek, portal "The Quietus". Pomyślałem więc, że zerknę cóż tym razem przygotował dla słuchaczy Alessio Gasaldello oraz jego wesoła załoga.





Nazwa Mamuthones zabiera nas bezpośrednio do obchodów karnawału, które co roku mają miejsce na Sardynii. To właśnie wtedy w barwnym korowodzie, sunącym wąskimi uliczkami, można dostrzec groźnie i charakterystycznie wyglądające postacie, przebrane w stroje z owczej skóry, do których przymocowane zostały pasterskie dzwonki. Ich głowy ozdobione są chustami, a oblicza zasłaniają drewniane pomalowane na czarno maski. Choć przebierańcy kroczący w kolorowym pochodzie sami wyglądają jak sugestywna emanacja zła, ich zadaniem jest przepędzenie sił nieczystych.




To była jedna z pierwszych rzeczy, które Alessio Gasaldello ujrzał kilka lat temu, tuż po wylądowaniu na wyspie. Dokładniej mówiąc, na szybie dostrzegł plakat z groźnie wyglądającymi postaciami - Mamuthones - który reklamował rozpoczęcie karnawału. "To była pierwsza rzecz, którą zobaczyłem... Wisiał tam plakat i byłem zszokowany tymi postaciami" - wspominał.

Muzyka włoskiej formacji raczej nie szokuje, chyba jedynie tych, którzy na co dzień obcują z twórczością Zenka M. lub Sióstr G. Najnowszy album wytycza zupełnie nową ścieżkę, w stosunku do poprzedniego wydawnictwa "Fear On The Corner", którego tematem, jak sama nazwa wskazuje, był strach we wszelkich jego odmianach. Gasaldello wyraźnie ciągnie do odkrywania dawnych kultur, pogańskich rytuałów, tajemniczych obrzędów, mistycznych wierzeń i przesądów. Dlatego wiele z jego kompozycji posiada transowy, psychodeliczny charakter.




Funkcjonują one na bazie powtarzanego motywu, jednostajnie odmierzanego rytmu, wokół czego rozbudowuje się pozostałe elementy aranżacji. Tak jest również w przypadku dobrego otwarcia "Born From Inside", który może przypominać nastrojem dokonania grupy Swans. Najciekawiej, z całego zestawu siedmiu najnowszych odsłon, wydaje się brzmieć "A Cage Full Of Lions", nieco ambientowy w charakterze, o rzadko spotykanej, w wydaniu włoskiej grupy, fakturze dźwiękowej. Od pierwszych taktów przykuwa uwagę i wyprowadza słuchacza z kręgu rytualnego transu, roztaczając wokół niepokojącą przestrzeń.

"Can't Be Done" przypomniał mi fragment prezentowanej jakiś czas temu grupy GNOD, z powtarzanym niczym mantra zwrotem: "Nie można tego uczynić, dopóki dzień się nie skończy". Choć rozpoczął się dość banalnie, od sztampowego wkładu elektronicznie zaprogramowanej perkusji, rozpiętej gdzieś na pograniczu niefrasobliwego lo-fi, i smętnego amatorstwa. Po takim wstępie można było mieć uzasadnione obawy, w jaki sposób rozwinie się w kolejnych minutach. Jednak Alessio Gasaldello wyszedł z tej zastawionej na samego siebie pułapki obronną ręką. Kto wie, może przy tej okazji autor wysłuchał cennych rad pracowników Rocket Recordings, z którymi współpracę tak bardzo zachwalał. "Mają świetną wiedzę o kulturze muzycznej. To tak, jakbyś pracował z ekspertem od produkcji". 

W kolejnych fragmentach jako bazę wykorzystano gitarę akustyczna, co odrobinę zmiękczyło przekaz oraz żeński chórek. W "A Symmetry of Faith" oprócz podkreślonego basu znajdziemy także mocno zarysowany psychodeliczny akcent. Przy okazji "Sons Of Myself" posłużono się cytatem z filmu Werenera Herzoga - "Aguire - Gniew Boży" (1971). Całość tego intrygującego materiału przypominała mi długimi fragmentami recenzowany na łamach tego bloga album "Possession" - SPHARE'OS. Choć trzeba przyznać, że francuskiego muzyka nieco bardziej interesuje mistycyzm, okultyzm, kabała i przenikania się różnych światów, form rzeczywistości.

(nota 7.5/10)


 


Dziś wyjątkowo smakowita "KOMPOZYCJA TYGODNIA" - przed którą lojalnie ostrzegam, bo uzależnia, i to bardzo. Jednak zanim do niej dojdziemy, postaramy się nadrobić zaległości z krainy "Dodatków...". Na dobry początek Claire Molek i Jason Savasani, którzy w mieście Chicago tworzą duet Friend Of A Friend. Kilka dni temu ukazała się ich płyta "Desire!". Tak udanie się rozpoczyna.



 
Stolica Francji przyniesie nam spotkanie z grupą PEURS, która całkiem niedawno opublikowała epkę zatytułowaną "Self-Help".




Los Angeles, znana nam już grupa Deradoorian, z wokalistką Angel, oraz świetny fragment najnowszej, wydanej wczoraj, płyty zatytułowanej "Ready For Heaven".




Uniontown (Pensylwania), i zespół Half Japanese, na który często powołują się alternatywni artyści, wskazując, że to jeden z ich ulubionych. Właśnie pojawił się nowy singiel, który zapowiada album "Adventure" - premiera 11 lipca.




Ukraińskie zespoły rzadko goszczą w alternatywnych zestawieniach, nadarza się okazja, żeby to zmienić. 13 czerwca ukaże się epka - "Promigna" grupy Sherpa The Tiger.




Niegdyś jeden z moich ulubionych zespołów - Broken Social Scene - świętuje. Artyści skupieni wokół alternatywnej sceny, tacy jak: Toro Y Moi, Hand Habits, The Weather Station, Mdou Moctar, Benny Sings itd, postanowili uczcić rocznice wydania świetnego albumu "You Forgot It In People", i zagrać własne wersje zamieszczonych na nim kompozycji. Wydawnictwo nosi tytuł "Anthems: A Celebration Of Broken Social Scene's You Forgot It In People" i ukaże się 6 czerwca. Oto singiel promujący ten album.





Pojawiła się okazja, z której jako wierny fan grupy muszę skorzystać. Przywołam więc koncertową wersję tej wybornej piosenki.




Brytyjski perkusista Malcolm Catto gościł już na łamach bloga. Tym razem pojawi się w towarzystwie grupy Little Barrie, z którą pod koniec kwietnia opublikował album zatytułowany "Electric War".




Detroit w stanie Michigan jest siedzibą zespołu Moonrisers, który 30 maja opublikuje nowy album zatytułowany "Harsh & Exciting".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - rozpocznie reprezentantka Nowego Yorku - Eliana Glass, która kilka dni temu opublikowała ciekawy album zatytułowany "E".




KOMPOZYCJA TYGODNIA - należy do szwedzkiego perkusisty Dennisa Egbertha i jego międzynarodowego sekstetu, z Nikolasem Barno na trąbce i Fredrikiem Ljingkvistem na saksofonie (członkowie znanego kolektywu Fire! Orchestra). Niedawno ukazała się ich całkiem udana debiutancka płyta, łącząca spiritual jazz z modern jazzem oraz ambientem - "The Dennis Egbert Dynasty". Szkoda tylko, że nie udało się utrzymać tak fantastycznego nastroju, jak w tej mojej ulubionej kompozycji "Chichen Itza". Początkowo przyciągnął mnie do niej rytm perkusji, nie tyle metrum, co sposób jego odmierzania. A potem... Sprawdźcie sami... CUDO!!!









sobota, 3 maja 2025

JENNY HVAL - "IRIS SILVER MIST" (4AD) "Faktor zapachów"

 

   "W domach spokojnej starości czasem możemy znaleźć stacje sensoryczne, prawda? Myślę, że wąchanie różnych rzeczy to doskonałe ćwiczenie poznawcze. I oczywiście melodie, które znamy, naprawdę zapadają nam w pamięć, potrafimy pamiętać piosenkę dłużej niż nasze imiona". "Czasami bardzo wyraźnie pamiętam zapach kurzu na mikrofonie" - oświadczyła Jenny Hval. 

Te dwa wyżej przywołane zdania norweskiej artystki całkiem nieźle powinny wprowadzić nas zarówno w tematykę, jak i przybliżyć główne źródło inspiracji, wydanego wczoraj, bardzo udanego, albumu "Iris Silver Mist". Znaczenie jego tytułu zaprowadzi nas prosto do ulubionych perfum Jenny Hval, które produkuje francuska, jakżeby inaczej, firma Serge Lutens. Produkt obecny jest w sprzedaży mniej więcej od połowy lat dziewięćdziesiątych. Jego koszt oscyluje w pobliżu 320 dolarów za flakonik. Autorem tego niepowtarzalnego zestawienia jest Maurice Roucel. Zainteresowanych bliższym poznaniem tych perfum odsyłam do drogerii. Reszta może spokojnie zacząć słuchać świetnej płyty Jenny Hval.





Norweska wokalistka, performerka, także autorka powieści - gościła w 2023 na łamach bloga z projektem Lost Girls - "Selvutsletter" - od kilku lat lubi tworzyć albumy, które krążą wokół jednej tematyki. Dawniej takie wydawnictwa określano pojemnym terminem "koncept album". Przyznam szczerze, że miałem sporą słabość właśnie do takich płyt, z wyraźnie zaakcentowanym jednym wątkiem, kompozycjami płynnie przechodzącymi jedna w drugą, opowieściami, od których trudno było się oderwać.

Z tych wcześniejszych prób uchwycenia konkretnej problematyki, warto wspomnieć płytę "Innocence Is Kinky" (2013), gdzie Hval badała szeroko pojęte rejony erotyzmu. Trzy lata później, przy okazji albumu "Blood Bitch", próbowała przybliżyć różne formuły kobiecości. Dziennikarski świat po raz pierwszy szerzej odnotował jej obecność w 2011 roku, kiedy norweska wokalistka za pośrednictwem zacnej oficyny Rune Grammofon zaprezentowała krążek "Viscera".

Od samego początku, a te prowadzą nas do gotycko-metalowej załogi Shellyz Raven, Hval była artystką niepokorną. Niczym kot chadzała własnymi ścieżkami, cierpliwie budowała swój sceniczny wizerunek. Często przekraczała estetyczne granice, zderzała ze sobą elementy różnych, niekiedy skrajnych stylistyk. Nie obawiała się zadawać kontrowersyjnych pytań, i nie poszukiwała konkretnych jednoznacznych odpowiedzi. W jej kolejnych  poczynaniach przewijała się dziecięca ciekawość świata, pewien rodzaj bliżej nieokreślonego niepokoju, któremu sukcesywnie próbowała dawać wyraz. Nigdy nie ukrywała swojej fascynacji postacią i dokonaniami Kate Bush, jej ślady również możemy odnaleźć na wydanej wczoraj płycie "Iris Silver Mist".




Tym razem, w odróżnieniu od autorki znakomitej płyty "50 Words For Snow", w pierwotnych zamierzeniach norweskiej wokalistki nie pojawiła się wizja koncept albumu, tylko czegoś w rodzaju Mixtape. Przywołując dokładnie słowa Hval, pomyślała o: "Eseju muzycznym na jedną noc", skupionym wokół tematyki zapachów. W tej perspektywie sztuka jawiła się jako sposób na otwarcie i zamknięcie poszczególnych zmysłów. 

W domowym archiwum posiadała całkiem sporo materiału zarejestrowanego podczas próbnych sesji, bez użycia sekcji rytmicznej. Trzeba wiedzieć, że był to okres, kiedy Hval zaczęła odczuwać znużenie muzyką, zarówno własną, jak i nawet tych najbardziej ulubionych artystów. Po jednym z koncertów kolega zabrał ją do perfumerii, gdzie odkryła świat zapachów, i nabyła kilka niszowych aromatycznych  zestawów. "To zapachy przywróciły mnie do muzyki i dały nowe życie. Nos ożywił uszy" - stwierdziła. A jak pachnie ten ulubiony, od którego nazwy wziął się tytuł opublikowanego wczoraj wydawnictwa?

"Zapach jest bardzo, bardzo irysowy. Zwykle powstaje z korzenia rośliny, a nie z kwiatu. Pachnie ziemią, ale także mlecznym powietrzem, mgłą, marchewkami gotowanymi na parze...".





"Zapachy także zostały z nim na zawsze. Bo gdy tylko siadał w fotelu, z odchyloną w tył głową, zmykał oczy, by chłonąć aromat balsamów, lakieru, fiołków i jaśminu, wody różanej, pudrów i szamponu, które jako bardziej piżmowe i uderzające do głowy podkreślały jedynie potężnie alzackie wonie fryzjerki, gdy ta unosiła rękę, by bawić się grzebieniem i nożyczkami...".  "Serce nie ustaje" - Gregorie Bouillier.


Recenzenci zgodnie podkreślają talent wokalny, spójny charakter najnowszego materiału, przybliżają piosenkę za piosenką, próbują analizować teksty, poszukują zgrabnych metafor, itd. A ja chciałbym przede wszystkim skupić się na świetnym długimi fragmentami brzmieniu płyty Jenny Hval. W szczególności pragnę podkreślić wspaniale zrealizowaną perkusję. Myślę, że jest to również zasługa Kyrre Laastada, współproducenta - znają się z projektu Lost Girls - inżyniera dźwięku, także perkusisty, który pojawił się w singlowym utworze "To Be A Rose"; w kolejnych zagrał Christian Naess, rockowo- jazzowy perkusista z dwudziestoletnim stażem. 

Laastad znany jest ze współpracy z muzykami jazzowymi, jak chociażby z Matsem Gustafssonem. Tak już nieraz bywa, że perkusiści jazzowi grają nieco inaczej, słyszą więcej, pełniej i szerzej, niż pozostała reszta "pałkarzy", skupiona na precyzyjnym odmierzaniu rytmu. Dla nich bębny, kotły, werble, talerze to mikro świat, w którym z łatwością potrafią się odnaleźć. Dawno na "popowej" płycie nie słyszałem tak dobrze zrealizowanych bębnów. Potwierdzi tylko fakt, że od wczoraj album "Iris Silver Mist" kojarzy mi się przede wszystkim z wybornym brzmieniem zestawu perkusyjnego. 

Drugie dominujące skojarzenie, to gatunek artystyczny pop, który reprezentuje wydawnictwo "Iris Silver Mist" - nie mylić z płytą "Artpop" - Lady Gagi. To również dzięki tak dobrym płytom jak piątkowa propozycja Jenny Hval, w ostatnim okresie ten kierunek prężnie się rozwija. Kto by pomyślał  jeszcze kilka lat temu, że pop znajdzie w muzyce folkowej, eksperymentalnej, w przestrzeni jazzowej, ciekawe źródło inspiracji. Dlatego mogą pojawiać się następne magiczne cegiełki, w tym cierpliwie budowanym brzmieniowym zamku, obok dokonań Julianny Barwick, Snow Poet, Julii Holter - wszyscy artyści zostali odnotowani na tym blogu w poszczególnych recenzjach.

 Oczywiście można wskazać podobieństwa, podkreślić różnice, rozszerzając przy tym pojęcie art-pop. Propozycje Holter, szczególnie "Something In The Room She Moove", wydają się bardziej mroczne, pewnie również nieco bardziej złożone, szlachetnie precyzyjne, a przez to wyrafinowane, Juliana Barwick bywa oniryczna, a wokalistka Snow Poet - Lauren Kinsella - na swój indywidualny sposób flirtuje z jazzem, uwielbia swobodne zabawy głosem. Wszystkie te artystki z powodzeniem tworzą odłam muzyki popularnej, rozbudowują odrębny podgatunek, przeznaczony tylko i wyłącznie dla smakoszy. Regularnie publikują wydawnictwa zaadresowane dla tej nielicznej garstki fanów, którzy potrafią docenić wysublimowane brzmienie, wkład pracy, inteligencję oraz wrażliwość, formułę estetycznej konsekwencji. To wszystko bez wątpienia znajdziecie na tych płytach. 

Otwarte pozostaje pytanie, czy sklepy odnotują bardziej wzrost sprzedaży ostatniego albumu Jenny Hval, czy jednak perfum "Iris Silver Mist".

(nota 8/10)