sobota, 12 lipca 2025

PETER SALETT - "SUITE FOR THE SUMMER RAIN/DANCE OF THE YELLOW LEAF" (Dusty Shoes Music) "MIEJSKI KRAJOBRAZ"

 

  Wszystko zaczęło się od suity składającej się z kilkunastu utworów, zatytułowanej "Suite For The Summer Rain", nad którą muzyk z Brooklynu - Peter Salett pracował w latach 2012-2018. Artysta w ostatnim czasie postanowił uzupełnić ten materiał dodatkowym zestawem nagrań, które w liczbie czternastu przyjęły tytuł "Dance Of The Yellow Leaf". Dzięki temu, w dniu wczorajszym ukazało się aż dwupłytowe wydawnictwo, zawierające te dwa wyżej wspomniane albumy, łącznie dwadzieścia sześć kompozycji, blisko siedemdziesiąt minut poruszającej muzyki.





Peter Salett to amerykański muzyk i kompozytor, znany co niektórym lepiej zorientowanym fanom, z prostych nastrojowych ballad, także twórca ścieżek dźwiękowych do filmów, spektakli teatralnych i baletowych, co w kontekście opublikowanego wczoraj wydawnictwa ma spore znaczenie. Jego kompozycje zabrzmiały w filmach "Zakazany owoc" (2000), "Dolina Iluzji" (2005), czy "The Ten" (2007). Sam również chętnie próbował sił jako aktor, grając tu i ówdzie u boku Edwarda Nortona, z którym uczęszczał do tej samej szkoły średniej. 

Od pierwszych taktów płyty "Dance Of The Yellow Leaf", zwraca na siebie uwagę plastyczność formy, filmowy jej charakter. Peter Salett uwielbia tworzyć malownicze dźwiękowe krajobrazy, podkreśla także wizualny charakter swojej muzyki. Inspiracje do powstania kolejnych  kompozycji stanowiła dzielnica Nowego Yorku - Brooklyn, gdzie dzisiejszy bohater znalazł jakiś czas temu bezpieczną przystań. To jej barwny portret Salett postanowił odmalować w kolejnych odsłonach wydanego wczoraj krążka.

Singlowy, i jakże udany, "Vision Of The Sky", został zainspirowany wieżowcami powstającymi na Brooklynie. Jeden z nich, liczy sobie sześćdziesiąt pięć pięter, miał niedokończoną ostatnią kondygnację. "Kiedy wiał wiatr, po okolicy roznosił się przejmujący, zawodzący dźwięk. Nie mogłem przestać myśleć o tych niewykończonych przestrzeniach, które kiedyś będą pełne życia" - oświadczył Peter Salett.

Pierwszy album zawiera znacznie więcej fragmentów nagrań terenowych, które pełnią funkcję ilustracyjną. Z drugiej strony stanowią one pomosty łączące kolejne kompozycje. W tych krótkich odsłonach usłyszymy wspomniany szum wiatru, padający deszcz, tony kolejki podmiejskiej, dźwięki pochodzące z najbliższego otoczenia autora tych utworów.






Drugi album, który powstał niejako wcześniej - "Suite for The Summer Rain", skupiony wokół tematyki natury, zmienności i cykliczności aury, zawiera dużo więcej klasycznych kompozycji, rozpisanych pierwotnie na gitarę akustyczną oraz głosy, które wzbogacono orkiestrowymi aranżacjami. 
W tym kontekście historia muzyki popularnej podsuwa skojarzenia ze suitą "Behemian Rapsody", rozbudowanymi nagraniami grupy The Beatles, jak chociażby "A Day In The Life", dokonaniami duetu Simon And Garfunkel, czy Briana Wilsona. W przestrzeni artystycznego rocka, szczególnie tego z przełomu lat 60/70-tych, znajdziemy mnóstwo przykładów tak rozbudowanych kompozycji - grupa Yes - "Close To The Edge", Jethro Tull - "Thick As A Brick", twórczość King Crimson,  Pink Floyd, czy późniejsze płyty Kate Bush, itd. Obecnie można zauważyć jedną tendencję. Im bliżej 2025 roku, tym znacznie mniej ukazuje się takich wydawnictw lub złożonych kompozycji.


Obraz autorstwa Dereka Bucknera


Przy okazji najnowszego wydawnictwa Petera Saletta warto wspomnieć niektórych muzyków, którzy przewinęli się przez studio nagraniowe, w trakcie rejestracji poszczególnych nagrań, gdyż nie są to nazwiska przypadkowe. Jeff Hill, współautor smakowitych  aranżacji zagrał na basie (znany ze składu Rufusa Wainwrighta), Bill Dobrow - instrumenty perkusyjne ( grupa Black Crowes), kwartet  smyczkowy - Chris Carmichael (współpracował z Taylor Swift), Maxim Mostini ( z Anhoni), Kati Kresek ( Norah Jones), Chris Hoffman (Mark Ribot), i Erin Hill zagrała na harfie.

Peter Salett określił swoje prace jako "Cinematic - adjacent". Od pierwszych taktów jednego i drugiego krążka słychać wyraźnie, że ulubione miejsce amerykańskiego kompozytora to pogranicze muzyki filmowej i kameralnego folku. Tym razem źródło inspiracji, oprócz świata przyrody, urbanistycznego krajobrazu, artysta z Brooklynu odnalazł w muzyce sprzed ponad pół wieku. Wtedy to liczni twórcy pop-u czy rocka bardzo chętnie eksperymentowali z formą oraz z treścią, dzięki czemu zaczęły powstawać długie i bardzo złożone kompozycje.


Obraz autorstwa Dereka Brucknera


Nastrój obydwu wydawnictw Petera Saletta jest podobny, przeważają delikatne tony, gładko płynące melodie, pełne prostych harmonii, w których otoczeniu świetnie odnalazł się głos wokalisty. Pierwsza płyta bardziej  skupiona jest wokół jednego tematu. Sugestywnie przetwarza motywy zaprezentowane na samym początku, w udanym wstępie - "A Walk Through The Park", i uzupełnia je nagraniami terenowymi. Drugi krążek - "Suite For The Summer Rain"  - jest o wiele bardziej różnorodny i klasycznie piosenkowy. Wspólnym mianownikiem wszystkich kompozycji jest z pewnością poetycka wizja ich autora. Na uwagę zasługuje również zapadająca w pamięć okładka płyty "Dance Of The Yellow Leaf" -  to obraz Dereka Bucknera, dla którego miejski pejzaż był jednym z podstawowych tematów jego prac. Podczas odsłuchiwania kolejnych piosenek, warto zerknąć na te cudne obrazy.

(nota 7.5-8/10)


 



Żeby podtrzymać nastrój, zajrzymy na trzeci w dorobku, niedawno wydany album grupy z miasta Seattle - Great Grandpa, który nosi tytuł "Patience, Moonbeam".




Przed nami Austria, grupa BRUCH, oraz fragment z ich niedawno wydanej płyty zatytułowanej "The Harbour Of The Broken Hearted".




Pozostaniemy w Europie. Cóż, że ze Szwecji - czyli grupa Maidavale, która kilka tygodni temu opublikowała płytę "Sun Dog".




Leuven to miasto w Belgii, skąd pochodzi grupa  Tannhauser Orchestra, która kilka dni temu wydała płytę zatytułowaną "Low Tide".




Stan Colorado reprezentuje wspomniany niedawno Matt Jencik i grupa Midwife, którzy wczoraj wydali całkiem udaną płytę "Never Die".




Zasłużona załoga z miasta Uniontown (stan Meryland), czyli grupa Half Japanese, również wczoraj opublikowała nowe wydawnictwo "Adventure".




Coś dla "tańczących inaczej", czyli grupa z miasta Winnipeg, która przyjęła nazwę Sundayclub oraz ich ostatni singiel.




Rzadko odwiedzamy Filipiny, a z miasta Manili pochodzi grupa Squaretoe, która niedawno opublikowała bardzo urokliwą piosenkę.




MISS TYGODNIA - tym razem pochodzi z krajowego podwórka. Basia, Ola, Agata i Michał tworzą grupę KISU MIN, która 29 września opublikuje album zatytułowany "Rudolf Steiner House". Oto wyborny singiel promujący to wydawnictwo.





KĄCIK IMPROWIZOWANY -  przeniesiemy się do Londynu, (gdyż tam na kortach Wimbledonu wielki dzień w historii polskiego tenisa, ogromne gratulacje dla Igi Świątek!!! Właśnie tak tworzy się historię sportu), żeby posłuchać póki co jedynego fragmentu z album "Red Sand Raag" - The Jonny Halifax Invocation.




sobota, 5 lipca 2025

PETER MANHEIM - "EARLY WAVES" (Nu Bossa Recordings) "Rytmy Brooklynu"

 

    Kiedy Piotruś miał dwanaście lat, przyszedł taki dzień, gdy stanowczym gestem odsunął krzesło od pianina, które stało w salonie domu rodzinnego. Rozprostował obolałe plecy, rozłożył szeroko ramiona i wziął głęboki wdech. Kiedy powoli wypuszczał wykorzystane już powietrze, spojrzał złowrogo w kierunku znienawidzonego instrumentu. Obmył wzrokiem znany na pamięć strumień czarnych i białych klawiszy, i powiedział głośno: "Nigdy więcej!". Jakiś czas później, zasiadł, tyle że przed zestawem perkusyjnym. Ten pierwszy, który ciepło wspomina, kupiony za ciężko zarobione pieniądze, to była Yamaha Stage Custom Advantage Standard (pięć części), w kolorze butelkowej zieleni, z 22-calowym bębnem basowym. Od tamtej pory amerykański perkusista - Peter Manheim - kilka razy zmieniał zestaw perkusyjny, jednak granie na bębnach wciąż pozostaje jego wielką pasją.




Pochodzi z Evanston (Illinois), w 2012 roku ukończył muzyczne studia licencjackie w Konserwatorium Oberlin. Potem była wyprawa do Brazylii, gdzie mieszkał przez sześć miesięcy i pilnie ćwiczył grę na perkusji pod okiem lokalnych artystów - Nene i Nei Sacramento. Zebrawszy doświadczenie wrócił był do Chicago, a w 2016 roku przeniósł się do Nowego Yorku, tam znalazł bezpieczną przystań na Brooklynie. W ostatnim czasie udziela się również jako muzyk sesyjny (przewinął się przez składy artystów związanych z oficyną International Anthem), producent oraz autor kompozycji. Jego znakiem rozpoznawczym jest prosta melodyka oraz rytm, czemu daje wyraz również jako członek eksperymentalnego składu Resavoir.

"Kiedy znajdę odpowiedni rytm lub rodzaj muzyki, który naprawdę do mnie przemawia, lubię czerpać z niego inspirację i znaleźć własny sposób na jego wykorzystanie".

Najnowsza wydana w czerwcu płyta nosi tytuł "Early Waves", i jest kontynuacją pomysłów, które pojawiły się na epce - "In Time" (2023). Od samego początku tego udanego materiału zwraca na siebie uwagę jego lekkość i finezja. Peter Manheim nie łączy stylistyk, żeby uzyskać pusty efekt. To jego sposób na wyrażanie siebie oraz tkwiących w nim emocji.

"Lubię ucieleśniać emocje muzyki tak bardzo, jak to tylko możliwe, ale staram się robić to bardziej mentalnie niż fizycznie (...). Pracowałem nad techniką Alexandra, która uczy lepszej postawy i ruchu, oraz nad kilkoma innymi rzeczami związanymi ze świadomością ciała".




W podkreślaniu emocjonalnej strony muzyki pomagają mu goście zaproszeni do studia - Dan Pieson (klawisze), Tim Benett (saksofon altowy), Rich Stein (perkusja), Dan Stein (bas), Eric Burns (gitara).
Album "Early Waves" w inteligentny sposób zaciera stylistyczne granice, łącząc przekształcone brazylijskie rytmy z elektroniką i nowoczesnym jazzem. Widać wyraźnie, że Peter Manheim to autor, którego bardziej interesują kształty i faktury, barwy i odczucia, niż solowe przebiegi.

"Najbardziej obserwowaną przeze mnie zmianą w ciągu ostatniej dekady, jest wykorzystanie elektroniki. Jazz zawsze brał rytm muzyki popularnej i mieszał go z innymi rzeczami. W ciągu ostatnich dziesięciu lat muzyka pop była głównie rytmem elektronicznym - zaprogramowanymi bębnami. I była bardziej sztywna. Dlatego ludzie zaczęli grać coraz bardziej jak maszyny" - zauważył amerykański perkusista.

I tak odsłona "Joy", od której zacząłem dzisiejsze spotkanie, zgrabnie przeplata jazzowy swing z elektroniką i dobrym groovem. Najlepszy na płycie "Moon Is Gone" przynosi dawkę melancholii, sugestywną pogłębioną przestrzeń, post-jazz i skrawki ambientu, a także zmysłowe wypowiedzi saksofonu Alexa Cumminga. Dalej jest podobnie i całkiem różnorodnie, co stanowi dodatkową wartość tej płyty. Wydawnictwo "Eraly Waves" to bogaty dźwiękowy świat, w dużej mierze oparty na zderzeniu struktur rytmicznych różnych kultur - brazylijskiej, afroamerykańskiej. Minimalistyczne tematy rozwijają się stopniowo i łagodnie, niczym tytułowe "Fale" muskające brzeg. Co warte podkreślenia, perkusja Petera Manheima w żadnym momencie nie wychodzi przed szereg, czego można było się spodziewać po albumie sygnowanym imieniem i nazwiskiem perkusisty. 

"Early  Waves" to bardzo udany kolaż jazzu i nienachalnej elektroniki (subtelne delaye, filtracje, płynne przejścia, dobry miks, szeroka przestrzeń), momentami zbliżający się do rejonów twórczości Makaya McCravena, z którym to perkusista z  Brooklynu niegdyś współpracował.

(nota 7.5-8/10)


 


 
Cóż, że ze Szwecji, czyli formacja Dag Och Natt prosto ze Sztokholmu. Album "Dear And Years" ukaże się 15 sierpnia.




Sydney Minsky Sargeant to brytyjski wokalista i gitarzysta, znany wcześniej z grupy Working Men's Club. 12 września ukaże się jego album zatytułowany "Lunga".




Australijską ziemię reprezentuje formacja Floodlights, która jakiś czas temu opublikowała album zatytułowany "Underneath".




Z New Jersey pochodzi grupa, która przyjęła nazwę Lightheaded (gościli już kiedyś na łamach bloga), w ubiegłym tygodniu opublikowali nowy album zatytułowany "Thinking, Dreaming, Scheming !".




Taylor Meier to muzyk ze stanu Ohio, który tworzy zespół Caamp. Oto letni fragment z jego ostatniej płyty "Copper Changes Color".




Była Szwecja, najwyższa pora na reprezentanta Danii - to gitarzysta Niels Ronsholdt (który niedawno koncertował w Warszawie). Oto fragment z jego najnowszej płyty "Aftermath".




I wracamy na Brooklyn, skąd pochodzi grupa Sister, która w przyszłym tygodniu opublikuje najnowsze wydawnictwo zatytułowane tak, jak ta piosenka" Two Birds".




Z Filadelfii pochodzi wokalista i gitarzysta Jeffrey Alexander, który przy pomocy grupy The Heavy Lidders, zarejestrował materiał na wydaną w czerwcu epkę "Synchronous Orbit".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - w nim reprezentant stanu Massachusetts, trębacz Aaron Shragge oraz jego kwartet, z niedawno wydanej płyty "Cosmic Cliffs". Oto moja ulubiona kompozycja.




sobota, 28 czerwca 2025

PFR RECORDS -"PARADIGMS II" (PFR Rec.) "Muzyczny narybek"

 

   Niegdyś wydawnictwa prezentujące zestawienia nagrań mało znanych artystów były całkiem popularne, szczególnie kiedy obejmowały wykonawców, którzy mieli podpisany kontrakt z określoną wytwórnią. W ten sposób promował się słabo znany label, a przy okazji nieliczni fani muzyki alternatywnej mogli zabłysnąć w towarzystwie, gdyż dowiadywali się o istnieniu młodych kompletnie nieznanych zespół, które stawiały dopiero pierwsze kroki na scenie. Podobny szczytny cel przyświecał amerykańskiej wytwórni PFR Records (pełna nazwa to: "Postseason Franchise Records"), z siedzibą na Brooklynie. Oficynę założyli Ttilawoki (amerykański producent i fotograf) oraz The Space Wanderer (Eric Wirjanatr z Indonezji). Panowie zamierzali stworzyć platformę wydawniczą dla twórców eksperymentalnych, poruszających się w kręgu muzyki elektronicznej, techno, minimal house, psychodelicznej, shoegazeowej.





Początkowo PFR był kolektywem muzycznym, zbierającym pod tym szyldem grupę przyjaciół. "Każda scena muzyczna zaczyna się od społeczności. Wiele z tych utworów nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdybyśmy nie wspierali się wzajemnie i nie zachęcali do jej tworzenia oraz wydania. Po prostu nie było dla tej twórczości platformy, więc stworzyliśmy własną" - oznajmił współzałożyciel oficyny TJ Perrine.

Pierwsza kompilacja zatytułowana "Paradigms 1" została wydana w 2020 roku i przedstawiała mało znanych artystów reprezentujących scenę techno. Druga, czyli prezentowana w dzisiejszej odsłonie bloga - "PARADIGM II", ukazała się przed tygodniem. Swoją tematyką obejmuje szeroko pojęte pogranicze gitarowej sceny niezależnej. Poszczególne odsłony tego udanego, co warto podkreślić, zestawienia pokazują młode zespoły, które w swoim dorobku doczekały się wydania zaledwie singla lub epki. Całość zamyka najbardziej doświadczona w tym układzie szwedzka załoga KUNGENS MAN, mająca całkiem bogatą dyskografię (wytwórnia PFR ma również swoją filię w Sztokholmie, stąd ten wymowny skandynawski akcent).





Oprócz wspomnianego powyżej: "Cóż, że ze Szwecji", na płycie "Paradigms II" znajdziemy także reprezentantów Bostonu i Portland. Z dalekiej  Japonii pochodzi żeński zespół ReRun Lance (widoczny na zdjęciu powyżej), założony w 2019 roku w Tokio, z jedynym mini albumem zatytułowanym "Miss Her" na koncie. Shoegaze'owa formacja GC Candy powstała w malowniczych okolicznościach przyrody na Hawajach (Honolulu). Grupa Skye Matlock reprezentuje Nowy York i niedawno opublikowała album o tym tytule. Pośród pomruków mniej lub bardziej przesterowanych gitar trzeba wspomnieć o formacji Duel Ferms, w której ochoczo udziela się autor tej kompilacji.

Wydawnictwo PFR Records - "PARADIGMS II" to całkiem ciekawa inicjatywa. Przy okazji stanowi coś na kształt portfolio małej niezależnej oficyny. Poszczególne jego odsłony dobrze się uzupełniają i współgrają w trybie muzycznej korespondencji. Czas pokaże, który z tych mało znanych zespołów w niedalekiej przyszłości nieco bardziej rozwinie skrzydła. Ci z Was, którzy 12 lipca będą przebywali w okolicach Nowego Yorku, mogą wybrać się na specjalny koncert promujący to wydawnictwo.

(nota 7/10)

 



Strefę "Dodatki..." rozpoczniemy cudownym akcentem! Providence (Rhode Island) dało początek formacji BLUESHIFT SIGNAL - której skład zawiązał się w 1993 roku. Najnowsze wydawnictwo zbierające klasyczne nagrania tej chyba mało znanej grupy nosi tytuł "Eventide" i ukaże się 8 sierpnia.




Całkiem możliwe, że oglądamy zmierzch niegdyś świetnej formacji Blonde Redhead. Zwykle świadczą o tym wydawnictwa w stylu "The Best Of" lub symfoniczne wersje znanych przebojów. Amerykańskie trio postawiło na przygodę z chórem i wczoraj opublikowało album "The Shadow Of The Guest". Jak mawiał klasyk: "Nie będzie kabaretu, będzie chór!".




Na chór postawił również artysta z miasta Los Angeles - MOCKY. Wczoraj wydał całkiem udaną płytę zatytułowaną "Music Will Explain". Szkoda tylko, że tak wybornych pomysłów, jak w tym niezwykłym nagraniu, które zabrzmi poniżej, nie starczyło na całe to wydawnictwo. Jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni (Vice Miss Tygodnia).

 


Pozostaniemy w mieście Los Angeles, skąd pochodzi żeńskie trio, które przyjęło nazwę Automatic, kilka dni temu ukazał się ich bardzo ożywczy i uzależniający singiel.




Bardzo urokliwe miasto Lozanna jest siedzibą formacji TORPEDO, która 4 lipca, a więc już w przyszłym tygodniu opublikuje najnowsze wydawnictwo zatytułowane "What The Fucked Do We All Do Now?".




Dundalk w Irlandii jest siedzibą dobrze nam znanej grupy, recenzowanej na łamach tego bloga - Just Mustard. Kilka dni temu ukazał się ich nowy singiel.




Jeden z albumów, na który czekam, nosi tytuł "Dance Of The Yellow Leaf" (właściwie jest to dwupłytowe wydawnictwo, tytuł drugiego krążka nosi tytuł "Suite For The Summer Rain"), i ukaże się 11 lipca. Jego autorem jest muzyk z Nowego Yorku - Peter Salett. Już sama okładka tej płyty to małe dzieło sztuki. 





MISS TYGODNIA - należy słuchać głośno oraz intensywnie. Trzeba przyznać, że Madeline Kenney (z Oakland) trafiła w punkt tym jakże wybornym singlem, z którym się nie rozstaję. Ta urocza piosenka zapowiada premierę całej płyty - "Kiss From The Balcony", która ukaże się 18 lipca.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim australijski trębacz Peter Knight, który już za tydzień opublikuje najnowszą płytę zatytułowaną "Too Long; Didin't Read" (album będzie zawierał cztery bardzo długie kompozycje, trochę w manierze The Necks)). Z pewnością powrócę do tego wydawnictwa, może nawet jako "danie główne". Na zachętę drobny fragment.





Nasz dobry znajomy - Rob Mazurek i jego Exploding Star Orchestra. Nowy opublikowany w dniu wczorajszym album nosi tytuł "Holy Mountains". Oto moja ulubiona kompozycja..







sobota, 21 czerwca 2025

TAN COLOGNE - "UNKNOWN BEYOND" (Labrador Records) "Spójna płyta"

 

    Duet Tan Cologne od kilku lat pojawia się częściej lub rzadziej w strefie "Dodatki...".Świadczy to o tym, że na każdej z czterech wydanych do tej pory płyt, począwszy od niezłego debiutu - "Cave Vaults On The Moon In New Mexico" (2020), a skończywszy na wczoraj opublikowanym wydawnictwie zatytułowanym "Unknown Beyond", można znaleźć intrygujące nagrania. Niewątpliwie dwie sympatyczne, miejmy nadzieje, panie tworzące Tan Cologne - czyli Marissa Macias oraz Lauren Green, z miejscowości Taos w stanie Nowy Meksyk - mają talent do tworzenia sugestywnych i zapadających w pamięć singli. Wiele z nich mogłoby bez przeszkód ozdobić ścieżki dźwiękowe wypełniejące mniej lub bardziej charakterystyczne obrazy. Pogranicze stylistyczne dream-pop/shoegaze, po którym artystki sprawnie się poruszają, to wymarzone pole dla tego typu doświadczeń.


Nieco gorzej przedstawia się sytuacja, kiedy utwory Tan Cologne zestawi się obok siebie i zbierze w jedną całość. W tym kontekście przypomniał się przypadek formacji Cigarettes After Sex. Kiedy raz na pół roku lub jeszcze rzadziej wypuszczali "magiczne single", całość brzmiała świeżo i oryginalnie, a słuchacz po kilku taktach wiedział, z czym ma do czynienia. Kiedy wreszcie po wielu długich miesiącach oczekiwań zespół opublikował cały album, błyszczące niegdyś nagrania nieco wyblakły, i straciły na sile oddziaływania. Wszystko to przez łudzące podobieństwo poszczególnych piosenek, stworzonych w oparciu o jeden przyjęty z góry szablon. Stała również za nim wyraźnie wyczuwalna obawa, żeby ów założony z góry i wygodny model jakoś przełamać, wyjść poza narzucone sztywne ramy.

W muzyce Tan Cologne pozornie wszystko się zgadza. Mamy tu powtarzające się partie gitar, połączone z tonami syntezatorów, elektroniczną perkusję oraz eteryczną wokalizę. W poszczególnych odsłonach można znaleźć nawiązania do melodyki grupy Slowdive z okresu płyty "Pygmalion", fragmenty nawiązujące do twórczości grupy Zelienople czy My Bloody Valentine.

"Kiedy zaczynałyśmy Tan Cologne, miałyśmy podobną obsesję na punkcie wokali i dźwięków, które unosiły się w przestrzeni. Połączenie naszych głosów w ten sposób miało sens, ponieważ nauczyłyśmy się harmonizować, a także używać wokali jako instrumentów, które towarzyszą naszym podwojonym gitarom" - oświadczyła Marisa Macias.




Jednak po wysłuchaniu całości albumu "Unknown Beyond", można odczuć drobne znużenie lub spory niedosyt. Dwa niebezpieczne stany, które często idą w parze.

Przepis na klasyczną piosenkę Tan Cologne jest prosty. Trochę przetworzonych tonów gitary (efekty pogłosu, chorusu, tremolo) dwa, trzy akordy, niewielkie zmiany w obrębie frazy oraz wokaliza, także ze sporą ilością pogłosu. Przypuszczam, że taki stan rzeczy wynika z ograniczonych możliwości gitarzystek. Nie chcę wyjść na szowinistę, ale w niektórych żeńskich składach czuć wyraźnie niekoniecznie szlachetną skromność warsztatu. Wiele artystek wychodzi z tej pułapki obronną ręką. Drobne niedobory techniki skutecznie maskują przez wybór takiej, a nie innej formy przekazu. 

Być może panie tworzące Tan Cologne w końcu dojdą do przekonania, że przydałoby się od czasu do czasu zerwać z przyzwyczajeniami, i dodać nowy instrument, który do tej pory bywał rzadko - jeśli w ogóle - wykorzystywany. Muzyka Tan Cologne kojarzy się z upałem i kurzem, wyschniętymi od słońca płatami ziemi, po której kapryśny wiatr przetacza kule biegaczy. W takich okolicznościach zwykle sprawdzają się dźwięki trąbki, chociażby sztucznie wygenerowane przy pomocy syntezatora. Można również raz po raz zmienić rytm, odmierzać takty w innym sposób. Wprowadzić dodatkowe głosy i wzajemne interakcje pomiędzy nimi. Mówiąc krótko, zrobić coś, żeby kompozycje zaczęły różnić się od siebie. Nie jestem członkiem duetu Tan Cologne, i nie mam zamiaru układać im aranżacji, ale nowy materiał można by z pewnością odrobinę urozmaicić.

(nota 7/10)


 


Przeniesiemy się do ulubionego miasta Javiera Mariasa - Madrytu, gdzie działa zespół STATIC, który na początku czerwca opublikował epkę zatytułowaną "Echo Atlas".




Przed nami Dublin, ale ten w stanie Ohio, przy okazji siedziba zespołu o długiej nazwie - We Are Only Human Once - który 11 lipca opublikuje płytę "Summer Luv".





Brytyjskie Bradford i mało znana grupa Abandoned Buildings, która przed tygodniem opublikowała bardzo urokliwy singiel.





Kolorado reprezentuje Matt Jencik (znany ze składu grupy Slint), oraz znana z wpisów na tym blogu formacja Midwife. Ich album zatytułowany "Never Die" ukaże się 11 lipca.





W kanadyjskim Vancouver znajdziemy Alfreda Hermida, który ukrywa się pod nazwą In The Afterglow. Oto jego ostatni singiel.




Do Nowej Zelandii zaglądamy bardzo rzadko. Przed tygodniem ukazała się płyta Jazmine Mary zatytułowana "I Want To Rock And Roll". Oto mój ulubiony fragment.




Jeszcze rzadziej odwiedzamy Lizbonę, gdzie mieszka i tworzy Tamara Qaddoumi. Kilkanaście dni temu opublikowała całkiem udane wydawnictwo zatytułowane "The Murmur".




MISS TYGODNIA  - powstała w wyniku połączenia sił dwóch amerykańskich bardzo słabo znanych artystów - Layzi (czyli Carissa Myra z  Bostonu) oraz Coolhand Jax (Jake Weissman z Los Angeles). Czy wyniknie z tej współpracy coś więcej niż jeden singiel, czas pokaże.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - przed tygodniem ukazała się płyta "All The Quiet (Part 3)", brytyjskiego producenta i klawiszowca, znanego z wpisów na tym blogu, Joe Armon Jonsesa, podczas pracy nad kompozycjami przez studio nagraniowe przewinęło się sporo ciekawych gości. Oto mój ulubiony fragment.



 
Odrobinę naginam zasady, gdyż przed Wami polska formacja, choć skład jak najbardziej międzynarodowy - Zdjęcia Robione Słońcu i fragment z niedawno wydanej płyty "Tylko nieświadomi przeżyją".




sobota, 14 czerwca 2025

TRA PHAIDIN - "AN 424 (EXPANDED)" (Hivemind Records) "Podróże małe i duże"

 

    Świat przyrody, rozległe pejzaże - mówiąc krótko piękno krajobrazu - od zawsze inspirowało wszelkiej maści artystów. Jakiś czas temu przedstawiłem na łamach bloga znakomitą płytę Williama Doyle'a - "Your Wilderness Revisited", który pozostawał pod wrażeniem urokliwych fragmentów przedmieść. Sufjan Stevens rozpoczął muzyczną przygodę od mocnego postanowienia, żeby na swoich płytach oddać specyfikę kolejnych stanów USA. Jak czas pokazał, skończyło się głównie na szumnych  zapowiedziach i ambitnych planach. Nasi dzisiejsi główni bohaterowi - członkowie kolektywu TRA PHAIDIN - pozostają pod wrażeniem malowniczej trasy autobusowej linii numer 424 (stąd taka, a nie inna okładka tego albumu). W kolejnych odsłonach płyty zatytułowanej "An 424", przy pomocy sporej ilości instrumentów, postarali się odmalować kluczowe, ich zdaniem, fragmenty trasy wiodącej z irlandzkiego miasta Galway do Cois Farraige. Pierwszy żółto-niebieski autobus spółki Bus Eireani odchodzi o godzinie 6 rano, ostatni kurs rozpoczyna się o 23.30. Proszę wsiadać, drzwi zamykać!





Po drodze miniemy sporo atrakcyjnych miejsc - niebezpieczne i zapierające dech w piersiach klify, torfowiska, przejedziemy w pobliżu jeziora Eagle. Będziemy mogli podziwiać wzgórze Mordain i wzniesienia Maamturk. Przemkniemy przez nieskalane wpływem cywilizacji wiejskie tereny i część Parku Narodowego Connemara. Z Connemary do Galaway jest mniej więcej 62 km, czyli godzinę i kwadrans wycieczki autobusem, za cenę ok. 30 funtów. Oczywiście możemy pojechać znacznie dalej. Wspominam o tej pierwszej miejscowości również z tego powodu, gdyż to właśnie tam zawiązał się dziewięcioosobowy skład kolektywu Tra Phaidin. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że reprezentują oni nadmorski region zachodniej Irlandii, gdzie "gaeilge" wciąż pozostaje podstawowym językiem. Stąd takie, a nie inne teksty poszczególnych kompozycji, zaśpiewane w tym egzotycznym regionalizmie. Przekładając to na polskie warunki, to trochę tak, jakbyśmy słuchali piosenek w gwarze kaszubskiej.

Członkowie TRA PHAIDIN używają na co dzień tradycyjnego języka "Gaelic", również w trakcie bardzo nielicznie udzielanych wywiadów. Udało mi się rozszyfrować nazwę zespołu, co nie było takie proste. "TRA PHAIDIN" - to przede wszystkim tytuł irlandzkiej piosenki ludowej wykonywanej w tradycyjnym języku gaelic. "Tra" oznacza plażę lub brzeg, zaś "Phaidin" to forma imienia Patryk.

Kolejną inspiracją do powstania płyty "AN 424" była pionierska praca psychogeograficzna artysty oraz kartografa - Tima Robinsona, który upodobał sobie piesze wycieczki nad brzegami Connemary. Przy okazji skrupulatnie tworzył szczegółowe zapiski dotyczące tej podróży. "Psychogeografia bada wpływ geografii krajobrazu konkretnego obszaru na psychologię". W tym kontekście nie dziwią szczególnie takie słowa członków grupy: "Mając na uwadze krajobraz, podróż autobusem stanowi formę wspaniałej medytacji nad różnymi tematami, które przynosi życie".




Album "AN 424" otwiera świetny "Cain Chairr", który dobrze wprowadza w stylistykę tego wydawnictwa. Jego pełne rozwinięcie znajdziemy na końcu albumu, w odsłonie "Can Chairr Athrach". Mamy tutaj krautrockowy napędzający całość rytm, poddają się mu gitary i sekcja rytmiczna, do tego dochodzą wymowne akcenty instrumentów dętych, oraz polifoniczne wokalizy, które odrobinę przypomniały mi dialogi formacji Novi Singers. Wszystkie wymienione powyżej elementy to stałe punkty programu tej płyty. Dochodzą do tego fragmenty swobodnej improwizacji, gdzie saksofon, trąbka, harfa, klarnet, flet i skrzypce, znajdują dla siebie nieco więcej swobody.

Od samego początku czuć, że znajdujemy się w ruchu - bycie w drodze - przemieszczamy się szybciej lub nieco wolniej, znajdując na trasie podróży momenty postoju, wyciszenia. Symbolizują je krótkie utwory, zawierające część nagrań terenowych lub kolaży dźwiękowych.

Barwny krajobraz przesuwa się za oknem w rytm, w którym pojawiają się i wybrzmiewają kolejne kompozycje, gdzie folkowa irlandzka tradycja zgrabnie łączy się z nowoczesnością. Jeden z nielicznych krytyków, który zdołał dotrzeć do tego albumu, określił jego zawartość jako: "Dopieszczony/wygładzony chaos". Całkiem możliwe, że tych momentów zagęszczenia narracji mogłoby być nieco więcej - ale to tylko moje prywatne odczucia.

Trzeba również wspomnieć, że to kolejna próba prezentacji tej płyty. Album "AN 424" ukazał się już jakiś czas temu. Jakoś nie miał szczęścia do recenzji czy odbiorców. Ponad pół roku czekał na prezentację w serwisie Spotify. Pod koniec maja 2025 roku ukazała się wersja winylowa, przy okazji rozszerzona o trzy dodatkowe utwory, w stosunku do pierwotnego wydania, którą można znaleźć także na stronie Bandcamp. I to właśnie do tego wydawnictwa warto dotrzeć.

Przyznam, że wysłuchałem tego udanego materiału z dużą przyjemnością. Od pierwszych taktów, aż po ostatnie gasnące akcenty, czuć tutaj radość i swobodę wynikającą ze wspólnego grania. Podróż autobusem po zachodnim wybrzeżu Irlandii stanowi także transgatunkową wycieczkę. Egzotyczne brzemienia języka - w tekstach mamy zabawy słowem, żarty, surrealistyczne skojarzenia - dodaje tylko specyficznego kolorytu tej oryginalnej propozycji.

(nota 7.5-8/10)

 



Pozostaniemy na irlandzkiej ziemi, skąd pochodzi Glen Hansard, który znów na swojej drodze spotkał Marketę Inglovą. 11 lipca ukaże się nowe wydawnictwo zatytułowane The Swell Season - "Forward". Oto singiel promujący ten album.




Szybka podróż do Oslo przyniesie spotkanie z grupą, która przyjęła niezbyt wyszukaną nazwę IV. Oto ich najnowszy singiel.




Grupa THE WANT pochodzi z Nowego Yorku, w dniu wczorajszym ukazała się ich nowa płyta zatytułowana "Bastard". Oto jedno z wyróżniających się nagrań.




Portland w stanie Oregon, dwie panie w towarzystwie trzech panów tworzą formację DUSTBUNNY. Przed tygodniem ukazał się ich singiel zatytułowany "Sheltering".




Po ulicach miasta Toronto porusza się kolejnym artysta - Ryan Wayne, który niedawno opublikował album zatytułowany "Functioning Dysfunctionals".




Brooklyn jest siedzibą mało znanej formacji SEX WEEK, która 1 sierpnia może zmienić nieco ten stan rzeczy, bowiem tego dnia ukaże się epka "Upper Mezzanine".




SUDDEN VOICES to znany czytelnikom bloga kolektyw z Londynu, dowodzony przez Bena Morrisa, który w w kompozycjach łączy krautrockowe podejście z elementami spacejazzu. Ich najnowszy album - "Scruples" - ukaże się 18 lipca.




Powracam do albumu "Anthems...". Kolejna propozycja to pełen uroku typowego dla grupy The Weather Station cover utworu Broken Social Scene.




MISS TYGODNIA - Nie ukrywam, że lubię formację OTHER LIVES, pochodzącą ze miasta Stillwater (Oklahoma). Dlatego poczekam cierpliwie do 10 października, kiedy to ukaże się nowy album zatytułowany "Volume V'. Oto jeszcze ciepły singiel z tego wydawnictwa.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim wyborny fragment pochodzący z wydanej wczoraj płyty ulubionej harfistki (recenzowałem niegdyś jej wcześniejszą propozycję) - Brandee Younger - "Gadabout Season".





sobota, 7 czerwca 2025

LUCY GOOCH - "DESERT WINDOW" (Fire Records) "Po tamtej stronie chmur"

 

    Słuchanie muzyki brytyjskiej wokalistki Lucy Gooch przypomina oglądania nieba, po którym niespiesznie przesuwa się strumień puszystych obłoków. Czasem ten błękitny lazur lśni czystością, innym razem rzeka chmur zagęszcza swój nurt tak, że z trudem przebijają się przez niego pojedyncze promienia światła. W ośmiu bardzo udanych kompozycjach, które wypełniły opublikowany wczoraj debiutancki album zatytułowany "Desert Window", jest metafizyczny spokój i głębia, staranność i rzadko spotykana wrażliwość, której z pewnością mogą jej pozazdrościć inne artystki nieudolnie próbujące wykreować niezwykłą atmosferę oraz momenty poruszające zmysły. Warto podkreślić, że wokalistce z Yorku udało się to osiągnąć bardzo skromnymi środkami. I pewnie również na tym polega urok oraz siła jej kompozycji, że przy niewielkiej liczbie instrumentów (wśród nich trąbka, skrzypce i kornet w rękach Harry'ego Furnissa) uzyskała taką moc oddziaływania.






Wielkie brawa dla Lucy Gooch, że odważyła się zrobić ten kluczowy krok na przód, i wyszła ze strefy komfortu. Trzeba wiedzieć, że jest to artystka, która rozpoczynała od tworzenia muzyki ambient (wcześniej studiowała sztuki wizualne i teatralne, obecnie pełnie funkcję pracownika administracyjnego na Uniwersytecie w Bristolu). Najbardziej słychać to w kompozycjach "Night Window Part 1 i 2", jeśli chodzi o wczoraj opublikowane wydawnictwo.

 Jedno z pierwszych jej zdjęć, które ujrzałem, przedstawia wokalistkę siedzącą obok syntezatora Roland SH 201. To przy jego pomocy tworzyła muzyczne pejzaże. Często w oparciu o kilka wydłużonych lub zapętlonych prostych dźwięków, bez żadnych modyfikacji, udziwnień czy gwałtownych zmian tonacji oraz rytmu. Powoli rozlewający się strumień łagodności. Przykłady tego typu estetyki znajdziemy na jej dwóch pierwszych epkach "Rushing" (2020), i kolejny mini album "Break" (2021). W skromnym dorobku napotkamy także wydawnictwo "Thesis 18" - tria Black Brunswicker/Lucy Gooch/Zake. Zwiera ono dwie dziesięciominutowe kompozycje, gdzie ambientowe tekstury łączą się z oniryczną wokalizą. Ciekawostkę stanowi fakt, że okładkę tej płyty zaprojektował Gregory Eucllide, ten sam, który jest autorem okładki do drugiego albumu Bon Ivera. 

Lucy Gooch operuje wokalem w bardzo charakterystyczny sposób. Lubi posługiwać się długimi tonami, bez ozdobników. Lubi również powtarzać fragmenty tekstów. Dlatego jej kompozycje nie zawierają żadnych rozbudowanych opowieści przesiąkniętych celnymi metaforami. Zdecydowanie bliżej artystce do ulotnego języka poezji. To podkreślanie tylko wybranych słów czy zwrotów ma również wprowadzić słuchacza w błogi trans. Przy okazji uzmysłowić fakt, że w muzycznym świecie Gooch liczą się głównie momenty. Wybrane chwile, powiększone w oku kamery artystki i nanizane starannie na oś czasu.

 Brytyjska kompozytorka lubi także powielać własną wokalizę. Drobne odpryski jej głosu pojawiają się w jej kompozycjach w postaci echa, chóru, szklistych wokalnych dialogów. Taka właśnie multiplikacja wokalna stanowi jeden z moich ulubionych momentów na płycie "Desert Window". Mam tu na myśli utwór "Keep Pulling Me", kiedy po wygaszeniu perkusji, wokaliza nagle rozkwita, rozmienia się na kilka głosowych okruchów. Właściwie mógłbym stworzyć listę właśnie takich poszczególnych poruszających momentów, ale nie będę odbierał Wam tej przyjemności. W tego typu estetyce, która hołduje manierze minimalizmu, bardzo łatwo wychwycić każdą nawet najmniejszą zmianę, każdy pojedynczy wyróżniający się moment. Jak chociażby poruszające tony trąbki, w niezwykłym "Clouds" - jakby przed słuchaczem otwierała się bezkresna przestrzeń błękitnego nieba. "Jesteś pomiędzy chmurami(...) Stąpasz po nich". Trudno nie uwierzyć w tak sugestywnie oprawione zapewnienia wokalistki.





 Gdybym koniecznie musiał wskazać jakieś tropy, wymieniłbym atmosferę niektórych nagrań Angelo Badalamentiego, Vangelisa, połączoną z próbkami wokalnymi Kate Bush, Elizabeth Fraser, Lisy Gerard, Julii Holter, Laury Marling, (fragment "Jack Hare" może kojarzyć się z krajową mocno niedocenioną grupą Księżyc),  Karin Oliver lub pań, które przewinęły się niegdyś przez skład formacji His Name Is Alive. To ostatnie porównanie chyba najlepiej pasuje do magicznego utworu "Like Clay", gdzie obok wiodącej wokalizy pojawia się dodatkowy głos ulepiony na podobieństwo śpiewu klasycznego. Z pozostałych inspiracji, do których chętnie przyznała się Lucy Gooch, warto wspomnieć powieść "The Hearing Trumpet" (1974), wokalistki i malarki Leonory Carrington, czy film "Black Narcissus" (1947), dwa Oskary za scenografię oraz zdjęcia.

Przyznam, że pierwotnie pomyślałem o nazwie "Holteryzm", jako ewentualnym tytule do dzisiejszego wpisu. Jednak uznałem, że byłoby to zbyt schematyczne, w pewnym stopniu poniekąd krzywdzące dla talentu Lucy Gooch. Brytyjska artystka z pewnością ma swój prywatny świat, odrębną estetyczną niszę, po której sprawnie się porusza. Podobieństwa do dokonań Julii Holter, szczególne z okresu bardzo dobrego albumu "Aviary" (2018) , również łatwo dostrzec. Wpływ Holter na współczesną kulturę muzyczną jest innego rodzaju. Oto po znakomitych recenzjach jej płyt, a także dobrym odbiorze wśród słuchaczy, szefowie niewielkich wytwórni zobaczyli i zrozumieli, że publikowanie tego typu albumów ma sens, gdyż jest zapotrzebowanie właśnie na taką twórczość.






"Straciłam kontakt ze swoim głosem, a potem musiałam go na nowo odkryć, co było ekscytujące. Były takie erupcje energii, kiedy się wygłupiałam, i od czasu do czasu na coś wpadałam" - wyznała Lucy Gooch.

W jej świecie głos pełni rolę podstawowego instrumentu. Nie trudno sobie wyobrazić, że w kolejnych fragmentach płyty "Desert Window" artystka posługuje się nim, jakby używała gitary elektrycznej lub basowej, wiolonczeli lub skrzypiec. Od pierwszych taktów debiutanckiego albumu urzeka świadomość tego, co autorka kompozycji zamierza osiągnąć. Z drugiej strony nie czuć, że poszczególne odsłony są sztucznie wciśnięte w jakąś ograniczającą je formę. Swoboda w operowaniu głosem przekłada się na sposób artystycznej wypowiedzi. Warto także podkreślić różnorodność akcentów postawionych  na tym spójnym materiale. Znajdziemy tu dream-popowe naleciałości, fragmenty nawiązujące do folku - wspomniany wcześniej "Jack Hare", czy muzyki klasycznej.

Kolejnym charakterystycznym elementem stylu brytyjskiej wokalistki jest sposób, w jaki rozwijają się kompozycje. Po mglistym wstępie trudno określić, którą z możliwych dróg wybierze artystka dla dalszego rozwoju linii melodycznej. Stąd wrażenie meandrycznych zmian, ciągłego przeobrażania się, poszukiwania właściwej ścieżki. U podstaw jej utworów leży doświadczenie, które zebrała śpiewając w chórach od siódmego roku życia oraz swobodne improwizacje; drobne pomysły, które rozwinęły się w ich trakcie.

Jedno poważne moje zastrzeżenie dotyczy układu płyty. Wydaje się niemal oczywiste, że dwie najbardziej ambientowe, poniekąd filmowe, odsłony "Night Window Part 1 i 2", powinny znaleźć się w finale tego wydawnictwa. Aż dziwne, że nikt z wytwórni nie zwrócił uwagi na ten istotny dla odbioru całości szczegół.

Wszystko na tym albumie jest delikatne, kruche, zwiewne. Pomimo zmieniającego się nastroju, chwil zatrzymań, dominuje atmosfera nostalgii, oniryzmu. Jakby brytyjskiej wokalistce udało się uchwycić moment pomiędzy resztkami snu, a pierwszym sekundami tuż po przebudzeniu.

"Dzień otwiera dłoń, troje chmur, i tych kilka słów. O świcie to, co się rodzi, szuka dla siebie wyrazu (...) Jest wiatr i urodziwe nazwy w jego szumie". (Octavio Paz - "O świcie...").

(nota 8.5/10)

  


W dzisiejszej odsłonie "Dodatków..." pojawi się nieco więcej śpiewających pań. W ostatnim czasie nazbierało się trochę nowych płyt oraz singli artystek, które poruszają się w alternatywnym kręgu. Postaram się podtrzymać podobny nastrój, dlatego na dobry początek zajrzymy na płytę mieszkanki Minneapolis - Nony Invie - i posłuchamy fragmentu płyty "Self-Shoothing".



Kolejna wokalistka  - Elisabeth Klinck - pochodzi z Belgii, w dniu wczorajszym opublikowała najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Chronotopia".



Wczoraj ukazała się najnowsza propozycja artystki z Glasgow - Pippy Blundell - zatytułowane "Common Thread", jak przyznaje wokalistka, inspirowane twórczością Laury Marling, This Is The Kit, czy The Weather Station.



Kolejna pani reprezentuje Kolumbię, choć obecnie mieszka w Berlinie - Lucrecia Dalt. Niektórzy mogą kojarzyć ją z niedawnej współpracy z Davidem Sylvianem. We wrześniu ukaże się jej album "A Danger To Ourselves". Oto singiel promujący to wydawnictwo.




Z miasta Joshua Tree (stan Kalifornia), pochodzi nasza znajoma Eve Adams, która 22 sierpnia opublikuje wydawnictwo zatytułowane "American Dust".




W Nowym Yorku mieszka Clara Joy, która pod koniec maja wydała album "What We Have Now". Współprodukował to wydawnictwo nasz dobry znajomy - Kramer.




Montreal, a w nim dwa filary - Brigitte Naggar i Devon Bate - grupy, która przyjęła nazwę Common Holly. Wczoraj ukazała się ich płyta "Common Holly".




Przeniesiemy się do Norwegii, wczoraj ukazała się epka - "I'm In The Palm Of Your Hand", naszego znajomego zespołu YNDLING. Materiał stanowi pierwszą część płyty "Time, Time, Time", która w całości pojawi się na rynku w październiku.




Wczoraj ukazała się płyta "Anthems: A Celebration Of Broken Social Scene's You Forgot It In People", na którym to wydawnictwie artyści związani ze sceną alternatywną wykonali piosenki formacji Broken Social Scene. Jedni poradzili sobie z tym trudnym wyzwaniem lepiej, pozostali nieco gorzej. Najbardziej rozczarował mnie duet Mikey Coltun i Mdou Moctar - może dlatego, że zabrali się za jedną z moich ulubionych kompozycji. Dużo lepiej wypadł ten zespół.




MISS TYGODNIA - w zwiewnej letniej szacie. Kanadyjski, znany z poprzednich prezentacji na tym blogu, duet BIBI CLUB oraz fragment pochodzący z ich niedawno wydanej płyty - "Feu De Garde (Les Braises)".




KĄCIK IMPROWIZOWANY -  skoro dziś panie pojawiły się w przeważającej (może dla niektórych zastraszającej) liczbie, to czas na duńską saksofonistkę - Cecil Strange - i fragment z jej ostatniej płyty "BEECH".




sobota, 31 maja 2025

FAITH ELIOTT - "DRYAS" (Lost Map Records) "Diabeł tkwi w szczegółach"

 

   "Dryas" - to roślina, która w języku polskim znajduje swój odpowiednik jako: "Dębik ośmiopłatkowy". Można ją spotkać w górach stanów Kolorado, Idaho, Oregonu, tundrze oraz na Islandii. W naszym kraju występuje jedynie w Tatrach, ponieważ bardzo lubi surowy klimat. Kwitnie tylko od czerwca do lipca. Nazwa pochodzi od kształtu liści, które podobne są do liści dębu. Właśnie od tej egzotycznej rośliny wziął się tytuł najnowszej, drugiej w niezbyt bogatym dorobku, płyty szkockiej wokalistki Faith Eliott. Przy pomocy tego określenia autorka kompozycji chciała podkreślić metaforę wytrwałości, odporności czy swoistego hartu ducha, które to cechy przydają się w surowym środowisku współczesnego świata.




Faith Eliott poznałem przypadkiem, odsłuchując udany i zrecenzowany niegdyś przeze mnie na łamach tego bloga album grupy Fair Mothers - "Monochrome". Zastanawiałem się, jakie to dwie wokalistki zostały zaproszone jako goście specjalni do studia, w trakcie trwania sesji nagraniowych. Jedną z nich okazała się być bohaterka dzisiejszego wpisu.

Pochodzi z Minneapolis, ale będąc nastolatką przeniosła się do Szkocji. Już jako dziewczynka próbowała swoich sił w chórach. Stąd jej gładkie górne rejestry, upodobanie do długich dźwięków. Za młodu słuchała głównie nagrań Placebo i Manic Street Preachers, (aktualnie zafascynowała się pieśniami Richarda Dawsona). Później odkryła uroki gry na gitarze akustycznej. Od samego początku była zdeterminowana, żeby wszystko robić samodzielnie, ale jej wiedza na temat rejestracji i produkcji nagrań była znikoma. Obecnie posiłkuje się bogatszym doświadczeniem zaprzyjaźnionych artystek.

"Ludzie często romantyzują proces artystyczny. Bardzo rzadko doświadczasz tego legendarnego momentu, kiedy przychodzi ci do głowy pomysł, bierzesz długopis i wychodzi z niego idealna całość. Znacznie częściej napisanie piosenki może być prawdziwą harówką i zająć całe wieki" - oświadczyła Faith Eliott.

Te zawarte na wydanym wczoraj albumie "Dryas" zaczęły powstawać jako szkice pięć la temu. Całość materiału nagrano w studiu The Big Shed w  Perthshire. Mógłbym powiedzieć, że zebrał się tam żeński skład, gdyby nie jeden męski rodzynek - Paul Northcott, zagrał na flecie. Wśród zaproszonych do studia gości znajdziemy także polski akcent - przy klawiaturze fortepianu zasiadała Katarzyna Wiktorska.




Album "Dryas" całkiem udanie łączy wątki pieśni folkowych z elementami dream-popu i elektroniki. Najbardziej przykuwają uwagę rozbudowane aranżacje - oczywiście w tych najlepszych  fragmentach - za którymi stoi przyjaciółka autorki kompozycji, skrzypaczka Robyn Ann Dawson, znana ze składu grupy Meursault. Szkoda tylko, że nie zechciano w ten sposób ozdobić większości utworów. Z tego powodu w finalnym efekcie wyszedł album dość nierówny, z kilkoma poważnymi mieliznami, gdzie ewidentnie zabrakło pomysłów - banalny "Company Car", czy przewidywalny, inspirowany historią "Potwora z Rawenny" - "Thys Creatur".

Większość kompozycji rozpoczyna się od dźwięków gitary akustycznej oraz głosu Faith Eliott. Jeśli w dalszej części nie dochodzą do tego tandemu pozostałe instrumenty, utwory wypadają płasko, blado i dość przeciętnie. Dobrze w tym indie-folkowym otoczeniu odnalazła się barwa głosu wokalistki, która już przed laty przypadła mi do gustu. Jednak śpiewających pań, w towarzystwie akompaniamentu gitary akustycznej, jest całkiem sporo, i ciężko wyróżnić się na ich tle pocierając palcami metalowe lub nylonowe struny, przy okazji smętnie zawodząc. Nie twierdzę, że każda odsłona płyty "Dryas" powinna zawierać rozbuchane, filmowe aranżacje. Czasem chodzi po prostu o detale, o drobne niuanse... Jak chociażby klarnet, delikatnie muskane blaszki perkusji, w sugestywnym, poetyckim "Egg, Mountain, Montana". Tytuł "Cursed & Ancient Memes" nie jest przypadkowy. Autorka od dawna inspiruje się historią starożytną i średniowiecza, często zderza jej wątki lub umieszcza w nieco bardziej współczesnym, poetyckim kontekście. "Moi rodzice są historykami, więc ta figuratywna, folklorystyczna estetyka, jest wpisana w sposób, w jaki patrzę na rzeczy".

Możliwości Faith Eliott są spore, choć cały problem polega na tym, żeby umiejętnie i w pełni je urzeczywistnić. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Może przy okazji następnego wydawnictwa będzie dużo lepiej. Oby!

(nota 7/10)

 



Skoro padła nazwa grupy Fair Mothers, musi zabrzmieć ta wspaniała kompozycja, szczególnie w drugiej jej magicznej części, kiedy pojawia się kobiecy głos. Cudo!!




Floryda i zespół Autumn's Grey Solace, mój ulubiony fragment z płyty "The Dark Sapce", w specjalnej radiowej wersji.




Cóż, że ze Szwecji, coś dla fanów avant-popu, duet z miasta Lund - Sally Shapiro. Fragment pochodzi z wczoraj wydanej płyty "Ready To Live A Lie".




Cóż, że ze Szwecji odsłona druga. Zajrzymy na niedawno wydaną płytę wokalisty Jay Jay Johansona, żeby posłuchać tytułowego fragmentu "Backstage".




Przeniesiemy się do Grecji, skąd pochodzi grupa Sugar For The Pill (nazwa pochodzi od piosenki grupy Slowdive). Przed tygodniem ukazała się płyta "Sugar For The Pill - Luv", która tak urokliwie się kończy.




W ostatnich oraz najbliższych dniach moje oczy będą zwrócone na paryskie korty. Warto więc mieć pod ręką jakiś francuski akcent. Tak się złożyło, że przed tygodniem ukazał się album Almy Elste - "Welcoming The Maze", która rezyduje w Paryżu.




Wczoraj ukazało się sporo nowych płyt: Matt Berninger (wokalista The National) opublikował drugi solowy album "Get Sunk", grupa Moonrisers - "Hers & Exciting", Alan Sparhawk - "With Trampled By Turtles", chwalony przez krytyków zespół Caroline - "Caroline 2" (jakiś czas temu zaprezentowałem znakomity singiel z tego wydawnictwa), oraz formacja Swans - "Birthing". Tymczasem przeniesiemy się do Reykjaviku, żeby posłuchać fragmentu niedawno opublikowanej epki - "Let It Burn" - grupy Virgin Orchestra. 




Steven Brown (Tuxedomoon) gościł już jako solista na łamach bloga. Tym razem towarzyszy mu John Herndon (Tortoise), oraz pozostali koledzy. Materiał opublikowany kilkanaście dni temu nosi tytuł Coffin Prick - "Loose Enchantment". Najbardziej z tego zestawu przypadła mi to gustu ta kompozycja.



 
MISS TYGODNIA - żal mi takich wybornych piosenek, w których wszystko się zgadza, subtelne brzmienie, smaczna aranżacja, dobry tekst, wyraz ogólny... Prawdopodobnie przepadną bez echa, i mało kto do nich dotrze, ponieważ nikt im nie da szansy. Nie pojawią się w popularnych rozgłośniach radiowych (są jeszcze takie?), albo na streamingowych playlistach, itd. Postanowiłem więc, że ocalę od zapomnienia ten wybory fragment, który przy okazji otwiera niezły album zatytułowany "Natural Light", artysty z miasta Vancouver - Dana Mangana. Przespacerujcie się z tą pieśnią pod rękę, ramię w ramię, u boku, wieczorową porą, w słońcu i w deszczu, przez kilka dni.



 
KĄCIK IMPROWIZOWANY - rozpocznie kolektyw z USA, prezentowany już nieraz The Budos Band, który szczególnie upodobał sobie gatunek afro-beat, czemu daje wyraz na kolejnych płytach. Ta ostatnia ukazała się wczoraj, nosi krótki tytuł "VII".




Skoro moduł Sztucznej Inteligencji przed tygodniem utrzymywał, że na moim blogu można znaleźć również nagrania polskich artystów,(wyjątkowo rzadko), odrobinę nagnę zasady i zaprezentuję świetny fragment płyty "Horizons Of Events", polskiej grupy MORE EXPERIENCE.


sobota, 24 maja 2025

SNOWPOET - "HEARTSTRINGS" (Edition Records) "Zaciągnięty hamulec"

 

    Tuż po opublikowaniu znakomitego albumu "Wait For Me", z radością zaprosiłem grupę SNOWPOET do grona tych najbardziej ulubionych artystów. Przyjąłem ich w tym ekskluzywnym klubie ciepło i serdecznie. I spokojnie wyczekiwałem na wieści o kolejnych nagraniach brytyjskiej formacji. Na płycie wydanej w 2021 roku wszystko się zgadzało w rzadko spotykany sposób. Na uwagę zasługiwało bardzo oryginalne połączenie elementów muzyki pop, indie-folku oraz jazzu. W pamięci pozostały rozbudowane warstwy wokalne - słowo mówione, recytacja, zabawy dźwiękiem, chórek, jazzowe ornamenty, itd. Członkom całej grupy - nie tylko, jak chcieliby niektórzy źle poinformowani recenzenci, duetowi Chris Hyson/Lauren Kinsella - udało się wybornie odmierzyć wszelkie proporcje, i nie zagubić przy tym świetnego brzmienia oraz lekkości melodii. Gdybym doświadczenie związane ze słuchaniem poprzedniej płyty Snowpoet miał przenieść na grunt malarstwa, powiedziałbym, że w twórczości Lauren Kinselli i jej kolegów, odnalazłem swobodę obrazów Jacksona Pollocka, abstrakcję Kandinsky'ego, subtelność kreski Renoira, spokój bijący z dzieł Edwarda Hoppera, szczegółowość Brierley'a i kolorystykę Andre Hemera. Przesadziłem? Jeśli tak, to tylko odrobinę.

W tym kontekście aż prosi się, żeby zadać pytanie: co znalazłem na wydanym wczoraj albumie zatytułowanym "Heartstrings"?. Zanim padnie odpowiedź, powróćmy na chwilę do krążka "Wait For Me".




Wydaje mi się, że przede wszystkim dotarła do mnie osobliwa powściągliwość. Bez obaw. Nadal jest to grupa SNOWPOET. I wszystko, co się kojarzy z ich kompozycjami, wciąż można w mniejszym lub większym stopniu w nich odnaleźć. Innymi słowy, chcę przez to powiedzieć, że twardy rdzeń twórczość został zachowany. Jednak te proporcje różnych składników, które tak świetnie udało się odmierzyć przy okazji poprzedniego wydawnictwa, tym razem zostały nieco zaburzone.

Na albumie "Heartsrtings" jest dużo mniej wyjścia poza, szukania nieoczywistych rozwiązań, ciekawych dróg, pójścia na przekór lub pod prąd, prób zerwania z rozmaitymi przyzwyczajeniami. Dużo mniej jest urozmaiconych linii wokalnych Lauren Kinselli, rozwijania bogatego wachlarza jej możliwości, co stało się znakiem rozpoznawczym wielokrotnie nagradzanej i wyróżnianej wokalistki. To trochę tak, jakby szef wytwórni Edition Records - Dave Stapleton (przy okazji reprezentant grupy Slowly Rolling Camera), w trakcie prywatnej rozmowy zasugerował jej - w co oczywiście nie wierzę - "Lauren, skarbie, zaśpiewaj to zwyczajnie. Bez tych wszystkich udziwnień, ok?". 

Członkowie formacji podkreślają, że tym razem skupili się na brzemieniu. I pewnie z tej przyczyny poniekąd stracili z oczu pozostałe tak istotne elementy ich kompozycji. "Chcieliśmy uchwycić moment, żeby stworzyć coś, co wydaje się prawdziwe, niefiltrowane i żywe" - oznajmił Chris Hyson. Stąd mniej tutaj studyjnych dodatków, zmysłowych drobiazgów pieczołowicie doklejanych na kolejnych etapach produkcji, owej charakterystycznej dla poczynań brytyjskiej piątki płynności gatunkowej.




Wcześniej tworzyli fragment po fragmencie, dużo w tym było żmudnej dłubaniny przy stole mikserskim. Tym razem postawiono na wzajemną interakcję członków grupy, długie rozmowy, wspólne improwizacje. I zrozum tu recenzenta. Nieraz - zdaję sobie z tego sprawę - narzekałem, chociażby, że Justin Vernon (Bon Iver) zaplątał się w studyjne kable czy inne techniczne zabawki, i nie potrafił się z tego żmijowiska przewodów oraz elektroniki wydostać. A teraz wspominam, że brakuje mi tych "egzotycznych" studyjnych przypraw, przy okazji nagrań SNOWPOET. Nieładnie, panie Karolu. Nieładnie.

Prawda jest również taka, że ci nieliczni najlepsi artyści tworzą własną rozpoznawalną muzyczną przestrzeń, z którą potem bywają kojarzeni. Dla Justina Vernona tym idealnym - moim zdaniem - estetycznym środowiskiem były indie-folkowe nostalgiczne pieśni, z początkowego okresu działalności grupy Bon Iver. Kiedy na późniejszych wydawnictwach wyraźnie zabrakło melodii oraz pomysłów, amerykański muzyk próbował zapchać powstałą w ten sposób dziurę elektronicznymi dodatkami, (że niby taki on nowoczesny). Przy tej okazji kanciasta forma zaczęła przerastać nad treścią. Studyjne dodatki, oczywiście o wiele bardziej subtelne, w wydaniu Snowpoet, ubogacały aranżacje, podkreślały ciekawie poprowadzone linie wokalne. Dlatego muszę pokusić się o stwierdzenie, że jeśli nowy album "Heartstrings" nie jest krokiem wstecz, to z pewnością nie stanowi wyraźnego kroku naprzód.

W składzie brytyjskiej formacji znajduje się saksofonista Josh Arcoleo. Można było zdecydowanie lepiej i pełniej wykorzystać jego obecność na pokładzie studia. Ta ostatnia niestety ograniczyła się do cierpliwego asystowania, do drobnych akcentów, czy nieśmiałych saksofonowych szeptów. Oczywiście nie twierdzę, że płyta "Heartstrings" jest złym lub słabym wydawnictwem. Nie ulega wątpliwości, że powstał intrygujący, przynajmniej fragmentami, dość różnorodny, jak na obecne możliwości grupy, album, który momentami niebezpiecznie, takie mam wrażenie, zbliża się do strefy "alternatywnego środka". Całkiem możliwe, że jest to płyta, od której warto rozpocząć przygodę z twórczością Snowpoet. Upływający czas pokaże, jaka jest jego rzeczywista wartość. Póki co...

Oddajmy głos "Sztucznej Inteligencji", którą zapytałem, co sądzi na temat grupy Snowpoet.

 "SNOWPOET to zespół dla słuchaczy ceniących muzykę pełną emocji, artystycznej odwagi i poetyckiego wyrazu. Ich twórczość to podróż przez różnorodne style muzyczne, zawsze z naciskiem na głębie i autentyczność. Jeśli lubisz artystyczne podejście do muzyki z elementami jazzu, elektroniki i folku, SNOWPOET z pewnością Cię zainteresuje".

(nota 7.5/10)

 



Przyznam, że ciekawość mnie zżerała i zapytałem "Sztucznej Inteligencji", co sądzi na temat bloga "Muzyczny Świat KK". Odpowiedź mnie... oczarowała. Chyba nawet się zarumieniłem... Zdaje się, że moduł AI uwielbia prawić komplementy, których przez fałszywą skromność nie przytoczę. Muszę jednak dodać jedno sprostowanie do trafnego opisu tej strony. Raczej nie recenzuję tutaj polskich płyt i nie prezentuję polskich artystów. Tych ostatnich można znaleźć w wielu różnych miejscach.

Tak się złożyło, że wczoraj inna ulubiona niegdyś grupa opublikowała nowe wydawnictwo. Mam tu na myśli STEREOLAB oraz krążek zatytułowany "Instant Holograms In Metal Film". Wydaje się, że stary, dobry styl został zachowany. Chyba nikt nie oczekiwał po tym albumie niczego innego.




W ostatnich dniach nowym ślicznym singlem podzielił się nasz dobry znajomy mieszkaniec belgijskiego Hasselt, czyli Joachim Lieberss, ukrywający się pod szyldem The Haunted Youth.




Z miasta Los Angeles pochodzi grupa, a właściwie jednoosobowy projekt muzyczny, który przyjął nazwę N8NOFACE. Kilka dni temu ukazał się nowy singiel.




W Melbourne znajdziemy mieszaną czwórkę przyjaciół, którzy postanowili stworzyć zespół. Nazwa już jest - FADE EVARE. Pierwszy singiel również już się ukazał.




Francusko-belgijska grupa BED jest jedną z moich ulubionych. Szczególnie cenię sobie ich dwie pierwsze płyty, o czym napisałem niegdyś na blogu. Międzynarodową grupę BED tworzą: argentyński basista Sol Astolfi, wokalista z Chile i gitarzysta z Niemiec. Wczoraj ukazał się album zatytułowany "Everything Hurts". Oto mój ulubiony fragment. 



Również w Berlinie znajdziemy członków grupy Twins. I także wczoraj ukazała się ich najnowsza propozycja zatytułowana "Healing Dreams".







Cóż, że ze Szwecji, w podwójnej sile - dobrze nam znany wokalista Christian Kjellvander oraz jego rodaczka Vilma, we wspólnym urokliwym singlu.





Pojawił się kolejny fragment z epki "Promigna", prezentowanego już przeze mnie zespołu Sherpa The Tiger, która w całości ukaże się 13 czerwca.




MISS TYGODNIA - to prawdziwe cudeńko(!!!), które odkryłem, ku własnej uciesze, kilka dni temu. Odliczam dni i godziny do publikacji całej płyty, zatytułowanej "DESERT WINDOW". Jej autorką jest brytyjska wokalistka LUCY GOOCH, i będzie to jej debiut płytowy (wcześniej były tylko single i epka). Premiera tego eterycznego albumu 6 czerwca. MAGIA!!




KĄCIK IMPROWIZOWANY  - rozpocznie fragment z wcześniej zapowiadanej przeze mnie płyty - "TRACES" - kolektywu COSMIC EAR, dowodzonego przez Matsa Gustafssona. Premiera albumu miała miejsce wczoraj.



Na koniec zajrzymy na nową płytę "Accidental Tourists" niemieckiego pianisty Markusa Burgera, stworzoną przy pomocy perkusisty - Petera Erskine'a, basisty Boba Magnussona, saksofonisty Jana Von Klewitza, i mikrofonów Microtech oraz DPA. Oto moja ulubiona kompozycja.