sobota, 1 listopada 2025

LAC OBSERVATION - "A CITY OF GANDHARVAS" (Almost Halloween Time Rec.) "Muzyczne miraże"

 

   W dzisiejszej odsłonie bloga, tworzonej w pośpiechu, kilka wycieczek, przynajmniej metaforycznych - chociaż, jeśli ktoś ma czas i ochotę, może odwiedzić Neapol, Wiedeń i Brukselę, gdzie był nagrywany materiał, który przyjął tytuł - "A City Of Gandharvas". Autorem tego albumu jest międzynarodowy skład LAC OBSERVATION, który przy okazji reprezentuje wyżej wspomniane miasta oraz regiony, a także specjalni zaproszeni do studia goście. Tytułowe "Miasto Gandharwów" odnosi się bezpośrednio do tekstów buddyjskich, które przedstawiają to miasto, jako obraz mitycznego piękna, krainy szczęścia, usytuowanej gdzieś nad morzem lub na pustyni i zamieszkałej przez Gandharwów (niebiańskie istoty, żywią się zapachem drzew i kwiatów, do tego świetni muzycy). Ciekawą cechą tego miasta jest fakt, że kiedy zbliżasz się do jego bram, miasto raptownie oddala się, a w konsekwencji znika, staje się kolejnym złudnym mirażem.






Z całą pewnością nie jest to płyta dla zwolenników sterylnego czystego dźwięku. "A City Of Gandharvas"  nagrywany był na magnetofonie kasetowym i szpulowym, wykorzystano 4 -ścieżki i swobodę rejestracji. Na kolejnych etapach produkcji dołączyły do tego nagrania terenowe oraz te dokonane w domowych warunkach, co oczywiście przełożyło się na jakość dźwięku. Z drugiej strony dzięki temu uzyskano pogłębiony psychodeliczny nastrój, który jest punktem wspólnym wszystkich tych kilkunastu kompozycji. Oprócz psychodelii znajdziemy tutaj całe mnóstwo stylistyk - rock, pop, noise-pop, dream-pop, folk, indie-folk, eksperyment, ale również ambient i elektronikę. Czyli, jakby nie patrzeć, mamy tu do czynienia z nieskrępowaną podróżą pomiędzy gatunkami i formami.

Celowe zabrudzenia dźwięku nie są w muzyce czymś nowym, szczególnie w niezależnej niszy bywają chętnie wykorzystywane, i zazwyczaj stanowią dodatkowy atut. Już w otwierającym płytę utworze "Flown Past The Floating Fields" napotkamy sporo charakterystycznych dla tego materiału szumów i układów odniesienia. Oprócz tego dają o sobie znać dźwięki instrumentów akustycznych, gitar, organów i nagrań terenowych. Stanowi to całkiem niezłe wprowadzenie czy wstęp do pierwszego etapu podróży wiodącej do mitycznego miasta i wymarzonej krainy. W dalszej części płyty jest podobnie. Warto podkreślić, że kluczowy dla tego wydawnictwa pierwiastek różnorodności został zachowany.




Raz atmosfera kolejnych odsłon będzie się zagęszczać, w ramach wykorzystania eksperymentalnej rockowo-folkowej hybrydy. To znów przestrzeń dźwiękowa nieco się rozrzedzi, przywołując skojarzenia ze snem, onirycznym nastrojem, subtelnym pograniczem pomiędzy tym, co realne, a tym, co mgliste i jedynie wyobrażone.

Na poziomie produkcji tego albumu warto odnotować celowe wykorzystanie analogowej techniki rejestracji. Do tego dołącza całkiem bogate instrumentarium - gitary, mniej  lub bardziej przesterowane, perkusja, bas, saksofon, flet, banjo, efekty taśmy, itd. Ta wspomniana już dziś przeze mnie różnorodność manifestuje się także w stylistyce i dość płynnych przejściach - od psychodelicznego folku do akustycznego grania, poprzez ambientowe odsłony. Ta najdłuższa, o której trzeba wspomnieć, liczy sobie aż dwadzieścia minut. W moim prywatnym odczuciu stanowi jednak "pusty przebieg" lub niezbyt dobrze wykorzystany fragment, albo po prostu niepotrzebny dodatek, który musi obniżyć ocenę całości tego wydawnictwa. 

"Nasza gwiazda północy zgasła, wyruszamy na poszukiwanie przez unoszące się pola, gdzie cienie oddychają jak wiatr, a świt pachnie żelazem i snem". W kolejnych mniej lub bardziej udanych fragmentach tej płyty znajdziemy więcej poetyckich prób uchwycenia kluczowych etapów podróży, tej długiej malowniczej drogi, z bogactwem świata fauny i flory, który jest niczym więcej, jak tylko odbiciem ludzkiej świadomości. Na koniec dodam, że grupa Lac Observation to nie debiutanci, choć do tej pory jeszcze nie gościli na łamach tego bloga. Warto skorzystać z okazji i nieco bliżej przyjrzeć się ich twórczości.

(nota 7-7.5/10)

 



W minionych dniach nie miałem zbyt wiele czasu na odsłuchiwanie płyt. Obowiązki, pochłonął mnie turniej ATP Masters 1000 w Paryżu, ale przede wszystkim wciągająca lektura i serial - kolejna odsłona przygód Jacksona Lamba, który powstał na motywach świetnej powieści. Całkiem nieźle dzisiejszy główny temat powinna dopełnić wczoraj wydana płyta "Puritan Themes" amerykańskiego artysty, który gościł już na łamach bloga i ukrył się pod nazwą HOLY SONS.




Cóż, że ze Szwecji - dość silna reprezentacja. Mój ulubiony skandynawski bard niespodziewanie dla mnie wczoraj opublikował nowy album zatytułowany "Ex Voto/The Silent Love". Niestety nie jest to płyta na miarę świetnych poprzedniczek, które zrecenzowałem na tym blogu. Większość piosenek opartych została tylko na tonach gitary i śpiewie. Dla oddanych fanów twórczości CHRISTIANA KJELLVANDERA.




Kolejny szwedzki akcent zapowiadałem kilka tygodni temu. ANNA VON HAUSWOLFF wczoraj opublikowała całkiem udany album zatytułowany "Iconoclasts". Choć noty w stylu 9/10, są w moim odczuciu mocno przesadzone. Artystka przez ostatnie lata nie publikowała wydawnictw płytowych. Była zajęta komponowaniem muzyki do filmów i przedstawień teatralnych, co dość dobrze słychać na wydanym wczoraj albumie.




Francja i Eric Dele Porte, który dowodzi zespołem PERIO. Niedawno ukazała się jego nowa i całkiem przyjemna płyta zatytułowana "The Sharp Bones Of My Sleep".





KĄCIK IMPROWIZOWANY - miasto Melbourne, a w nim grupa TEMPORARY BLESSING i fragment z albumu "Sumbisori". Premiera całego wydawnictwa 5 grudnia. 





sobota, 25 października 2025

BRAINWASHER - "39 LIGHTYEARS FROM HEAVEN" (Mothland Rec.) "Mentalny reset"

 

   Zwykle ciepło i z otwartymi ramionami witamy, nie tylko na tym blogu, debiutantów. Czasem warto z uwagą przyglądać się, jak artysta lub zespół stawia swoje pierwsze jeszcze niepewne kroki. Jak się waha i błądzi w gęstwinie możliwości, żeby w końcu odnaleźć - albo nie - wymarzoną dla siebie formę. Nie jest to proste zadanie. To prawda. Niekiedy z upływem lat i z przykrością odkrywamy, że poza udanym debiutem formacja czy twórca nie miał już niczego interesującego do zaproponowania na późniejszym etapie tak zwanej kariery, że jego czas minął szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Miejmy nadzieję, że nie będzie to przypadek amerykańskiego duetu z Oklahomy, który przyjął niezbyt fortunną, moim zdaniem, z pewnością mało oryginalną, nazwę - BRAINWASHER.





Skoro w składzie amerykańskiego duetu mamy znanego perkusistę - Mathhew Duckwortha Kirkseya (gra również w zespole The Flaming Lips), to można spodziewać się, że w ich kompozycjach napotkamy charakterystyczne podziały rytmiczne. BRAINWASHER nie szukają zaskakujących rytmów, ale lubią niektóre utwory oprzeć na tonach basu. Stąd też wyczuwalny tu i ówdzie dobry groove, który czasem stanowi siłę napędową ich kompozycji. Te nieraz posiadają drobne i rozpoznawalne MOTYWY. Jeśli taki uda się stworzyć i odpowiednio wyeksponować, kompozycja z pewnością się obroni, a nieraz nawet wyróżni na tle podobnych do siebie przebiegów. 

W notkach prasowych znajdziemy wzmiankę, że prace nad debiutanckim krążkiem trwały aż dziesięć lat. Całkiem sporo, szmat czasu. Kiedy to zleciało. Nie oznacza to jednak, że ktoś siedział niemal dekadę w studiu nagraniowym, żeby tydzień po tygodniu spróbować zlepić ze sobą różne dźwięki. I to tak, żeby te w finalnym efekcie dały jedną najlepiej spójną całość. Wiadomo, że taki ktoś musiał robić sobie przerwy. To oczywiste. Jeśli nie na czytanie dobrej książki, czy na smaczny posiłek, to chociaż na przesłuchanie nowych płyt, itd. Świat potrafi rozproszyć niejedną, nawet najbardziej skupioną uwagę -  szczególnie ten informacyjny bełkot, który atakuje nas każdego dnia.

Kiedy tak długo czekasz na opublikowanie materiału, istnieje ryzyko, że ten w ostatecznym rozrachunku przyjmie jakąś nazbyt fantazyjną patchworkową formę, i będzie kojarzyć się z pierwszą lepszą na siłę skleconą zbieraniną przypadkowych pomysłów. W wypadku albumu "39 Lightyears From Heaven" udało się uniknąć tej pułapki. Płyta brzmi intrygująco, co najważniejsze dość różnorodnie jak na przyjętą formułę.




To prawda, duet z Oklahomy przygotował przyjemny i całkiem pożywny muzyczny koktajl. Poszczególne odsłony są ciekawe, przyciągają uwagę wymownym nastrojem, raczej  mrocznym, zanurzonym w psychodelicznej mgle. Twórczość  BRAINWASHER nosi ślady różnych stylistyk, które czujne ucho od razu wyłapie. Trzeba przyznać, że w ostatnich latach przyzwyczaili nas do tego młodzi artyści, niekoniecznie wiekiem, również duchem. Przy wielu okazjach wspominałem, że dla nich jest to sytuacja oczywista, niejako zastana, a nie wynik przemyślanych koncepcji estetycznych. Innymi słowy, młodzi, czy też ci nieco tylko od nich starsi, muzycy tworzą tak, jak dziś zwykło się tworzyć. I również dlatego nikt specjalnie się nie zdziwi, że w twórczości amerykańskiego duetu słychać wątki zaczerpnięte z tylu różnych gatunków: new-wave, psychodelii, elementy trip-hopu i trochę eksperymentalnych elektronicznych tonów. 

Dość wyraźnie czuć, że twórcy z Oklahomy we wczesnej młodości nasłuchali się klasycznych dziś płyt czołowych przedstawicieli sceny bristolskiej. A teraz te młodzieńcze fascynacje i doświadczenia próbują przełożyć na własny język muzyczny. W kolejnych aranżacjach zwracają na siebie uwagę także różne, zwykle elektroniczne dodatki, brzmieniowe drobiazgi, które pokazują, w jaki sposób Matthew oraz Tommy myślą o dźwięku.

Jeśli chodzi o tę niezbyt szczęśliwą, przynajmniej dla przeglądarek, nazwę zespołu McKenzie tłumaczy ją w taki sposób: "Chodzi o wypłukiwanie z siebie szumu - z mediów, z cudzych opinii - i pozostawienie tylko tego, co prawdziwe(...). Wszyscy mamy głowy pełne śmieci - chcieliśmy znaleźć muzykę, która działa jak mentalny reset". "Dla mnie brzmienie BRAINWASHER to te szumy i pętle w tle, które tworzą fundament dla większości rzeczy.  A potem budujemy na tym wszystko, co nas pociąga".

(nota 7.5/10)

 
 



Nasi znajomi z Londynu, grupa BABEHEAVEN oraz fragment, który znalazłem na ich niedawno wydanej epce zatytułowanej "Slower Than Sound".





Bardzo ładnie brzmi nowy singiel artystki z Minneapolis, która przyjęła nazwę RUNO PLUM. Ta urocza piosenka zapowiada  album "Patching", premiera 14 listopada.




Przeniesiemy się do amerykańskiego miasteczka New Hope w stanie Pensylwania, żeby posłuchać fragmentu niedawno wydanej płyty - "Best Of" - lokalnego twórcy GENERIFUSA.




Psychodeliczne tony gitar odnajdziemy na ostatniej płycie - "X - AEON", mało znanej formacji z Mediolanu - GIOBIA.




Raz jeszcze Włochy, tym razem miasto Bolonia, a w nim zespół BEBALONCAR, który zapowiada publikację nowej płyty zatytułowanej "Love To Death".





Brzmienie gitar dominuje także na wydanej wczoraj płycie "We Were Just Here", naszych dobrych znajomych (recenzja ich poprzedniego albumu na blogu), z irlandzkiego miasta Dundalk, czyli formacji JUST MUSTARD.




Kolejny nasz dobry znajomy STEVE GUNN z Brooklynu 7 listopada opublikuje nowy album zatytułowany "Daylight, Daylight". Przyznam, że czekam na to wydawnictwo. Póki co można posłuchać takiego oto singla.




MISS TYGODNIA - w tym przypadku to również poważna zachęta, żeby zajrzeć do wydanej w połowie września całkiem udanej płyty - "THE WINDOW" (gdzie znalazłem ten wyborny singiel) - londyńskiego duetu PET DEATHS. A kiedy już zapoznacie się z tym materiałem, warto go zestawić z poprzednim wydawnictwem zespołu "Unhappy Ending" (2022). A potem możecie rozstrzygnąć, która z nich jest ciekawsza.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim garść egzotycznych dźwięków. Przy tego typu produkcjach, jak ta amerykańskiej formacji, naszych dobrych znajomych z Brooklynu - ANTIBALAS - wydanej wczoraj pod tytułem "Hourglass", aż chce się powiedzieć - "Kanał lewy... Kanał prawy...". W ten klasyczny sposób realizuje swoje propozycje oficyna Daptone Records.




KOMPOZYCJA TYGODNIA - należy do duetu Raed Yassin oraz Paed Conca, z Libanu, który gościł już niegdyś na łamach bloga - PRAED ORCHESTRA! - i fragment z wczoraj wydanej płyty "The Dictionary Of Lost Meanings".




sobota, 18 października 2025

THE APARTMENTS - "THAT'S WHAT THE MUSIC IS FOR" (Talitres Records) "W jesieni życia"

 

   Do albumu  grupy THE APARTMENTS przyciągnęła mnie sugestywna i zapadająca w pamięć okładka. Kiedy ujrzałem fragment zatoki, mokry trotuar wąskiej promenady rozświetlony wieczornym światłem latarni, błyskawicznie przeniosłem się do tego miejsca. Z pewnością nie jest to Caso Del Lago w Mexico City, jak sugerują to notki prasowe, (zdjęcia stamtąd są w środku i na końcu książeczki, którą znajdziemy z płytą CD). Raczej obstawiałbym, z dużym marginesem błędu, że może to być okolica portu w Birsbane, gdzie urodził się i mieszka, lider oraz wokalista PETER MILTON WALSH. Kiedy tak spoglądałem sobie na tę fotografię, przy okazji odsłuchując wybornego promocyjnego singla, pomyślałem, że było by miło, gdyby nastrój tego zdjęcia odpowiadał klimatowi całego albumu. Po przesłuchaniu całości "THAT'S WHAT THE MUSIC IS FOR", mogę  stwierdzić, że moje nieśmiałe życzenie zostało spełnione.





W 1 minucie i 17 sekundzie tej przepięknej pieśni następuje pierwsze i nie ostatnie odsłonięcie się oblicza głównego bohatera tego albumu, przy okazji twórcy kompozycji oraz tekstów. To jeden z kilku drobnych momentów kulminacyjnych tego wydawnictwa. Tak łatwo je przegapić, kiedy nie jest się odpowiednio nastrojonym, żeby obcować z tym albumem. Jego autor w prosty sposób wyraża swoje troski i wątpliwości, często wykorzystuje niedopowiedzenia, co pogłębia kameralną więź. Prosta jest również oprawa muzyczna. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że miejscami nawet nieco "archaiczna". Dlatego trzeba przestawić myślenie, i nie oczekiwać od tego zestawu ośmiu kompozycji aranżacyjnych fajerwerków. To jest zwykły, lakoniczny przekaz, który powinien przemówić do nas nastrojem. Jeśli tego nie robi, trzeba spróbować zmierzyć się z nim przy innej okazji.

Zygmunt Bauman napisał przed laty, że: "Starość jest niewygodna, ponieważ nie jest atrakcyjna, nie produkuje i nie konsumuje na taką skalę jak dyktują to reguły rynku". We współczesnej kulturze starość wydaje się być po prostu i coraz bardziej zbędna. Zmęczone i pomarszczone twarze, naznaczone przez upływający czas i trudy życia, nie trafiają na chlapiące barwami mniejsze lub większe ekrany albo zostają z nich usunięte, gdyż przypominają o nieuchronności zdarzeń, kresie każdej ludzkiej drogi.

Ta dotycząca bezpośrednio Petera Miltona Walsha rozpoczęła się kilka dekad temu -  nie znalazłem wzmianki o dokładnej dacie jego urodzin. Wiadomo, że zespół THE APARTMENTS powstał w 1978 roku, można wiec łatwo obliczyć, ile mniej więcej ma obecnie lat australijski artysta. Nazwa grupy wzięła się od znanego filmu "Garsoniera" w reżyserii Billy'ego Wildera.

"Im więcej lat, tym bardziej odczuwa się wagę rzeczy naprawdę ważnych. Pojawia się poczucie bezradność, braku czasu by je naprawić, podczas gdy w młodości zawsze się myśli, że lepszy czas dopiero nadejdzie " - napisał nieodżałowany Javier Marias w artykule "Trudność tracenia młodości".

O tym również jest album "THAT'S WHAT THE MUSIC IS FOR" - o upływie zdarzeń, o czasie minionym. O sile pamięci oraz MUZYKI, która jest w stanie przenieść nas do dawnych lat, zabrać na wycieczkę do ulubionych miejsc, cofnąć nas do tamtych nocy, tamtych dni. "Śpiewam piosenkę, żeby zobaczyć to, co minęło" - taki wers znajdziemy w tekstach nowych nagrań australijskiego barda. Ten mocno doświadczony życiowo i przez życie człowiek, w kolejnych kompozycjach najnowszego albumu odsłania fragmenty swojego oblicza. W nasycony emocjami sposób zdradza nam prywatne lęki oraz tęsknoty. W tych lakonicznych zdaniach mówi wiele. Z pewnością może nam opowiedzieć o ludzkiej egzystencji dużo więcej, niż przesycony skrajnymi emocjami i pretensją do świata rapujący nastolatek. Przekroczywszy wiek sześćdziesięciu kilku lat Peter Milton Walsh już wie, że w "kasynie życia" częściej  się przygrywa, niż zgarnia całą pulę. A mówi to ktoś, kto właściwie jest jedynym stałym członkiem grupy THE APARTMENTS, przez której skład przewinęło się kilkanaście osób, a zespół parę razy zawieszał działalności, i to tak, że nie było wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek powróci. Może dlatego australijska formacja przez niemal pół wieku obecności na scenie zdołała opublikować tylko osiem płyt.






Wymowa tych ośmiu najnowszych urokliwych kompozycji jest słodko-gorzka, zaprawiona od czasu do czasu nutą goryczki. Nie ma tu smętnego narzekania, wytykania popełnionych błędów, opłakiwania straconego czasu, z którego obecnie potrafiłoby się dużo lepiej skorzystać. To jest zdecydowanie jasna strona melancholii, leniwy strumień pięknej nostalgii, przy okazji spory ładunek emocjonalny, ale również dystans do samego siebie. Jak chociażby w wersie, który zabrzmiał na wstępie naszego dzisiejszego spotkania -"Śmierć byłaby najlepszym posunięciem w mojej karierze".

"Uderza mnie, że to być może jedna z różnic między młodością, a starością: gdy jesteśmy młodzi, wymyślamy dla siebie różne przyszłości, gdy jesteśmy starzy - wymyślamy różne przeszłości dla innych" - napisał Julian Barnes we wspaniałym "Poczuciu kresu".

Stąd w kolejnych odsłonach najnowszej propozycji THE APARTMENTS tyle wspomnień. Tak wiele oglądania się wstecz, na to, co było, co minęło, pomimo próśb czy zaklęć, i co już nigdy nie wróci. A tak niewiele kreślenia śmiałych wizji tego, co mogłoby się stać, co dopiero nadjedzie.

Za subtelną produkcję tej jesiennej płyty odpowiada Tim Kevin (dodatkowo zagrał na kilku instrumentach). W dwóch kompozycjach usłyszymy dźwięki trąbki  Jeffa Crawleya. Jak już wspomniałem, nie ma tu żadnych  fajerwerków - dobrze brzmiąca gitara, bas, perkusja, syntezator, od czasu do czasu instrumenty dęte, zanurzone w chamber-popowej oprawie. Wszystko jest na swoim miejscu i nie zamierza go opuścić. Na tym końcowym etapie kariery trudno spodziewać się rewolucji ze strony australijskiego wokalisty i jego zespołu. Zresztą w żadnym okresie działalności grupy THE APARTMENTS nie wychodzili przed szereg, nie wytyczali nowych szlaków, nie próbowali pójść pod prąd. Raczej od lat z uporem maniaka grają swoje. W tym urzekającym długimi fragmentami dźwiękowym otoczeniu świetnie odnalazł się dojrzały głos Petera Miltona Walsha. Nadal słychać w nim sporo emocji, próby nawiązania intymnego kontaktu ze słuchaczem, jakby kolejnymi wersami jego właściciel chciał zachęcić: "Zbliż się, podjedź. Opowiem ci historię".

Te zebrane na płycie "THAT'S WHAT THE MUSIC IS FOR" mienią się barwami jesieni. W końcu powstały w jesieni życia ich autora. Mogą przypaść do gustu tym, którzy polubili twórczość Tindersticks, Marka Hollisa, Red House Painters, czy Marka Eitzela. 

"Historia to nie kłamstwa zwycięzców (..). To raczej wspomnienia ocalałych, którzy w większości ani nie odnieśli zwycięstwa, ani nie doznali klęski" - Julian Barnes - "Poczucie kresu"

(nota 8/10)

 


Pozostaniemy w Australii. Z miasta Sydney pochodzi grupa, właściwie duet BERYL, którzy przed tygodniem opublikowali płytę "Body Break". Prześliczne nagranie!




Po raz kolejny Australia, miasto Melbourne, a w nim grupa ACOPIA , fragment z ich najnowszej płyty "Blush Response".




Raz jeszcze Melbourne, tym razem zapowiedź płyty "Beanpole" - GEORGI KNIGHT, która ukaże się 31 października.




W ostatnich miesiącach sporo osób z Meksyku, Argentyny i Brazylii przegląda strony tego bloga. Dlatego dziś, także w ramach pozdrowień dla tamtego rejonu świata, coś z Brazylii. Zespół THE US, z wokalistką Daysi Pacheco.




Miasto Brest w północno-zachodniej Francji, kompletnie nieznana grupa MOTIFS oraz fragment ich ostatniej epki "If This House Bigger".




Brytyjczycy obraziliby się, gdyby pośród "Dodatków..." nie znalazła się żadna propozycja z ich stron. Miasto Newcastle reprezentuje grupa Healing Trends,. Oto fragment z ich najnowszej płyty "Exsanguinated Roommate".




Do Beirutu zaglądamy rzadko, jest okazja, żeby nieco poprawić statystyki. W ubiegłym tygodniu pojawił się nowy album grupy SNAKESKIN - zatytułowany "Blindsided".




MISS TYGODNIA - należy do grupy LIFE WITHOUT BUILDINGS, funkcjonowali bardzo krótko, ledwie rozpoczęli działalność już ją zakończyli, pewnie również dzięki temu zyskali w wąskich kręgach status kultowego zespołu. Kilka dni temu pojawił się ich oczyszczony singiel.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - bardzo dobrze brzmi zapowiadana przeze mnie kilka tygodni temu, a wczoraj wydana, płyta artystki z Vermont - Hannah Frances - zatytułowana - "Nested In Tangles".




Na koniec egzotyczna wyprawa do Jakarty (Indonezja), zespół BABON, który dwa tygodnie temu opublikował płytę "Tropical Desert".





sobota, 11 października 2025

OTHER LIVES - "VOLUME V" (Pias Recordings) "Monumentalny minimalizm"

 

   Pięć lat czekaliśmy - jeśli chodzi o nasz kraj, nie przesadzałbym z tym gorączkowym oczekiwaniem - na nowy, jakby nie patrzeć, piąty w dyskografii album amerykańskiej formacji OTHER LIVES. Poprzednie dzieło zatytułowane "For Their Love" (2020) załogi dowodzonej przez wokalistę Jesse Tabisha, pozostawiło wśród nielicznych fanów - szczególnie tych rozrzuconych po naszym kraju - odrobinę niedosytu. Przy okazji najnowszego wydawnictwa - "VOLUME V" - pojawiły się wypowiedzi w prasie, że ta płyta ma stanowić także swoisty punkt zwrotny w karierze zespołu. "Początek drugiego aktu" - tak dokładnie brzmiało to kluczowe zdanie. Gdzieś w tle wypłynęły sugestie czy swobodne deklaracje dotyczące potrzeby szybszego wydawania kolejnych albumów. Fani rozsiani po całym globie - oraz bardzo mizerna garstka sympatyków Other Lives z naszego regionu - z pewnością czekali na takie słowa.




Jesse Tabish zebrał swoją sympatyczną załogę w dawnym kościele przekształconym na muzeum - "Stillwater History Museum". Przede wszystkim chodziło o specyficzną akustykę tego miejsca, która później przeniosłaby się na brzmienie całej płyty. Już po pierwszym przesłuchaniu albumu - "VOLUME V" - można odnieść wrażenie, że ten niecny plan udało się zrealizować. Brzmienie poszczególnych kompozycji przykuwa uwagę przestrzenią, rozmachem, pełnią. W niektórych momentach nawet mocą oddziaływania. Rozbudowane orkiestrowe aranżacje - smyczki, instrumenty dęte, chórki i pogłosy - od dawna były znakiem rozpoznawczym twórczości OTHER LIVES. W przypadku albumu "VOLUME V" mamy tego zdecydowanie najwięcej. Można wiec bez przeszkód powiedzieć, że najnowsza propozycja jest zarazem tą najbardziej ikoniczną, jeśli chodzi o styl zespołu. Można także pokusić się o kolejne porównanie mówiąc, że wydana wczoraj płyta jest indie-folkową odpowiedzią na jazzowe propozycje Kamasi Washingotna. Ten drugi również lubi i chętnie wykorzystuje orkiestracje na dużą skalę.




Ktoś sceptycznie nastawiony do tego typu propozycji może wytknąć grupie OTHER LIVES pewną schematyczność metodologii działania. Funkcjonowanie w obszarze minimalistycznego trybu - "zwrotka/refren/orkiestracja". Z drugiej strony te kojarzące się z filmowymi muzyczne barwne ilustracje mają swój dyskretny urok, wzbogacają brzmienie, i od samego początku działalności grupy ze stanu Oklahoma były obecne w ich modus operandi. Trudno więc zarzucać Jesse Tabishowi, że sztucznie i niejako na siłę dokleił je na etapie produkcji. Po prostu taki jest jego styl, w ten sposób postrzega własny akt twórczy.

"Staramy się pisać trochę jakby muzykę klasyczną (...). Każdy dźwięk, każde uderzenie perkusji musi mieć jakiś sens" - oświadczył lider grupy, przy okazji gitarzysta oraz wokalista.

Po kolejnych przesłuchaniach najnowszej propozycji "VOLUME V" można dojść do wniosku, że w gruncie rzeczy niewiele na nim zmian, z pewnością tych gwałtownych. Od czasu do czasu znajdziemy dramatyczne tony, owszem, czy drobne momenty kulminacyjne, jednak te są do siebie nieco podobne. W ostatecznym rozrachunku zabrakło większego stopniowania napięcia, nieco szerszej skali różnorodności. W moim odczuciu zabrakło także i być może przede wszystkim klasy kontrastu, która sprawiłaby, że album "VOLUM V" stałby się jeszcze ciekawszą propozycją.

 Dobrych momentów nie brakuje, to prawda. Można nawet powiedzieć, że cała ta płyta w dużej mierze składa się z samych tylko dobrych momentów. Trudno zaprzeczyć, że nie jest to spójne wydawnictwo. Ciężko jakoś szczególnie wyróżnić któryś pojedynczy fragment. Po udanym otwarciu "Mystic", kolejne kompozycje "Versailles", "What's It Gonna Take" (znana ze singla), i reszta utrzymuje jego poziom. Bardzo ładnie, wręcz filmowo, zabrzmiał temat "Heading West" czy krótki "Outro". A całość zgrabnie zakończył oparty na taktach gitary akustycznej "The Wake". A jednak i pomimo tego, mam wciąż pewien niedosyt.

(nota 7.5-8/10)


 


Również wczoraj ukazała się nowa płyta duetu, od mniej więcej sześciu lat, - THE ANTLERS zatytułowana "BLIGHT". Tematycznie skupiona wokół wątków szeroko pojętej ekologii. I także, jak w przypadku propozycji Other Lives, odczuwam po jej przesłuchaniu pewien niedosyt. Chyba jeszcze większy niż przy albumie "Volume V'. The Antlers, to coraz bardziej jednoosobowy projekt Petera Silbermana. Trochę brakuję dźwięków trąbki lub gitary, wkładu nieobecnego już w tym personalnym zestawianiu dawnego członka formacji multiinstrumentalisty Darby'ego Cicci, który odszedł z grupy w 2019 roku. Aż chciałoby się powiedzieć: "Darby, wróć!".





Przed nami wycieczka do Berlina, gdzie działa artysta, który przyjął pseudonim MOSCOMAN, wczoraj ukazała się jego indie-popowa płyta - "CAVIAR". Tradycyjnie wybrałem mój ulubiony fragment.




Przeniesiemy się do Walii, grupa WHY HORSES kilka dni temu opublikowała nową epkę zatytułowaną "YEAH, HI?".




Brooklyn często gości na łamach tego bloga. Tym razem dzielnicę Nowego Yorku reprezentuje zespół HOLY SONS. 31 października ukaże się album zatytułowany "PURITAN THEMES".




Dobrze mieć pod ręką jakiś francuski akcent, tym razem z amerykańską mieszanką. Grupa DELEYAMAN i fragment płyty "The SUDBURY INN".




Raz jeszcze Berlin, a w nim zespół SNAKE ORANGE CAKE, który kilka dni temu podzielił się nowym singlem.




Tylko na tym blogu już dziś znajdziecie zapowiedź płyty z 2026 roku (luty). To wtedy ukaże się album twórcy z miasta Los Angeles - RUSTY SANTOSA, zatytułowany "PSYCHO HORSES".




MISS TYGODNIA - nie samymi nowościami żyje człowiek. W tym tygodniu przesłuchałem kilka starszych płyt. W tym także album HOLGERA CZUKAYA, JAKI LIEBEZEITA, JAHA WOBBELA zatytułowany "FULL CIRCLE". Premiera tego wydawnictwa miała miejsca w 1982 roku. Mój ulubiony fragment? Właśnie ten!




KĄCIK IMPROWIZOWANY - przy tej okazji dotarłem również do płyty wydanej 18 września 1966 roku, amerykańskiego perkusisty CHICO HAMILTONA zatytułowanej "THE DEALER". Wciąż brzmi świetnie.




Na zakończenie fragment płyty "CICERO NIGHTS", której premiera miała miejsce w połowie września tego roku. Amerykański trębacz z miasta Chicago i jego formacja BLUE FARTH SOUND.





sobota, 4 października 2025

ROSA ANSCHUTZ - "SABBATICAL" (Heartworm Press) "Listy, które czekają na wysłanie"

 

  Czasem trzeba cierpliwie szukać własnej przestrzeni, indywidualnego sposobu wyrażania się na niwie szeroko pojętej sztuki. Nie poddawać się po pierwszych niepowodzeniach, konsekwentnie rozwijać się i znajdować wciąż nowe źródła inspiracji. Swoje przekonania i przyzwyczajenia zderzać z tym, co z pozoru wydaje się obce. Podejmować ryzyko wyjścia poza dobrze znane terytorium. Myślę, że wiele z tych elementów stało się udziałem niemieckiej artystki - ROSY ANSCHUTZ, która kilka dni temu opublikowała nowe wydawnictwo zatytułowane "SABBATICAL". Żadna z trzech wcześniejszych jej płyt nie wskazywała, nawet nieśmiało, że ta najnowsza propozycja mieszkanki Berlina będzie aż tak ciekawa. Narzuca się więc pytanie, co takiego wydarzyło się tym razem, że udało się poskładać wszystko w jedną zgrabną całość?




Nie wiem, czy potrafię udzielić jednoznacznie odpowiedzi na tak postawione pytanie. W najnowszej biografii Rosy Anschutz nie znalazłem żadnego przełomowego momentu, który mógłby sugerować poważne zmiany. Te ostatnie czasem wiążą się ze zmianą otoczenia. Ktoś gdzieś wyjeżdża, albo poznaje kogoś, kto otworzy przed nim nowe perspektywy. Czasem jest to większa grupa osób, które potrafią wzajemnie się inspirować. W przypadku Rosy Anschutz jest to stała współpraca z dobrze jej znanym producentem Janem Wagnerem, i zabawa z dźwiękami w berlińskim studiu "Hiti Papa"(dzielnica Kreuzberg). Ten ostatni towarzyszy artystce od kilku lat, więc żadna to wielka zmiana. 

Jan Wagner pomagał jej przy powstawaniu przedostatniej płyty "Interior" (2024). Każdy utwór zawarty na tym wydawnictwie miał swoją ilustrację, w postaci krajobrazu haftowanego cekinami. Przy tej okazji powstały również ceramiczne rzeźby. Nic dziwnego, skoro ich autorka jest absolwentką Sztuk Transmedialnych na Uniwersytecie w Wiedniu. W swojej twórczości próbuje połączyć muzykę, sztukę wizualną oraz eksperyment.

Do tej pory kompozycje naszej dzisiejszej głównej bohaterki były oparte na elektronicznym brzmieniu. Prym wiodły syntezatory, w tym ten, który artystka zmodyfikowała dla własnych potrzeb, o którym powiedziała, że to: "byt z własną osobowością, który reaguje na mój nastrój". Proszę bardzo, są takie syntezatory! W przypadku wydanej przed tygodniem płyty "Sabbatical" brzmienie jest znacznie bogatsze. Przede wszystkim pojawiły się dźwięki gitary, kojarzone z nurtem cold wave czy post-punk. Dzięki czemu nastrój płyty mocno się pogłębił, a poszczególne kompozycje zyskały dodatkowe barwy. 

Pojawiła się również znacznie bardziej rozbudowana wokaliza, w stosunku do poprzednich dokonań artystki. Mamy więc dodatkowe głosy, chórki, czy chóralne zaśpiewy, momentami można odnaleźć kilka warstw. Zainteresowanie chórem i muzyką sakralną Rosy Anschutz przyszło wraz z edukacją w katolickiej szkole. Obecnie artystka pozostaje agnostykiem, nie utożsamia się z żadną religią, choć interesuje się rytuałami, obrzędami, symboliką religijną jako elementami artystycznymi. Oprócz tego mamy także melorecytację - tego słowa mówionego jest w moim odczuciu nieco zbyt dużo. Wokalistka z Berlina zbyt często wykorzystuje ten środek werbalnej ekspresji, jakby z jakichś powodów chciała uniknąć śpiewu.




Skąd wziął się ten nagły zwrot w stronę estetyki cold wave? Możliwe, że przyczyn tego zainteresowania należy szukać w fascynacji artystki muzyką z lat 80-tych i płytami czołowych przedstawicieli bliskiej także dla mnie stylistyki. "Czuję więź emocjonalną z muzyką lat 80-tych, z muzyką gotycką, wave'ową" - oświadczyła Rosa Anschutz. Bez cienia przesady można powiedzieć, że  najnowszym wydawnictwem wokalistka z Berlina wniosła sporo świeżego powietrza do nieco skostniałej w ostatnich latach przestrzeni. 

Jej sposób prowadzenia wokalizy jest bardzo emocjonalny i to również emocje odgrywają istotną rolę w tekstach piosenek. Nie analizowałem ich aż tak dokładnie, ale jedną frazę szczególnie zapamiętałem. "I Spit On The Roots That I Come". "Pluję na korzenie, z których się wywodzę" - śpiewa w utworze "Watch Me Disappear". Ta fraza i kolejne słowa stanowią swoistą manifestację odrzucenia przeszłości, która już nie buduje, ale uwiera lub więzi, tłamsi dalszy rozwój. Nie chodzi tutaj o kolejny głupi młodzieńczy bunt, z którego nic nie wynika - Rosa ma dwadzieścia osiem lat . Tylko raczej o zamknięcie następnych niegdyś ważnych drzwi.

Na całym albumie "Sabbatical" dominuje nastrój nostalgii, mroku i niepokoju. W tekstach napotkamy wspomnienia z przeszłości, próby dystansowania się do miejsc oraz ludzi. Opowieści o zakończeniu pewnego etapu i ruchu dalej. Płyta jest bardzo spójnym wydawnictwem, które w sugestywny sposób stopniuje napięcie, posługując się ciszą i wspomnianą wcześniej warstwą emocjonalną. W niektórych fragmentach mogą przypomnieć się dokonania formacji Grouper. Chociaż Rosa Anschutz jest bardziej emocjonalna, niekiedy dramatyczna. Swoją muzykę traktuje jako: "poetyckie ujście dla moich doświadczeń życiowych". Warto podkreślić, że artystka sama zagrała na wszystkich instrumentach, samodzielnie zrealizowała teledyski - typowa "Zosia-samosia".

Rosa Anschutz to córka mgły, opustoszałych ulic, wieczornych tramwajów, które wiozą zmęczonych życiem pasażerów. Jej wokaliza czasem brzmi jakby odczytywała listy, których nigdy nie wysłała. Z kolejnych odsłon płyty "Sabbatical" wyłania się postać kobiety nieco bardziej pogodzonej ze światem, z własnym losem. Kobiety, która już tak się nie szarpie jak przed laty, nie jest rozrywana przez skrajne emocje. Nie chce walczyć za wszelką cenę, ale również nie potrafi całkowicie zapomnieć.

(nota 8/10)


 


Wesoła czwórka bez sternika, z koszykarskiego miasta Milwaukee, czyli grupa SSAANN, oraz ich nowy singiel.







Londyn reprezentuje nowy artysta - THOMAS PROTHERO, który tym singlem zapowiada jesienną premierę debiutanckiego albumu zatytułowanego "Unhappy To Be Here". 




Pozostaniemy w Londynie, grupa THE LITTLE UNSAID przed tygodniem opublikowała bardzo interesujący album "Stay Fragile All Across This Cold Frontier" .




Wciąż Wyspy Brytyjskie, gdzie rezyduje nasz dobry znajomy Paul Osborne, twórca Project Gemini, który niedawno zaprosił do współpracy Wendy Martinez. Przed tygodniem wspólnie wydali epkę zatytułowaną "Time Stands Still".





Miasto Los Angeles. Zespół AUTOMATIC, który przed tygodniem opublikował album zatytułowany "Is It Now".




Raz jeszcze  Los Angeles. Zespół PEEL DREAM MAGAZINE gościł już niegdyś na łamach bloga. 1 października ukazał się ich krótki album - "Taurus", z którego wybrałem ulubiony fragment.




Austin w stanie Texas. SAM COOPER jakiś czas temu opublikował album zatytułowany "Town & Country". Jeden ze stałych Czytelników, prywatnie kolega - HUBERT - zwrócił moją uwagę na pewną kompozycję. Serdeczne pozdrowienia i podziękowania.





MISS TYGODNIA - ta pani jest w moim typie, mógłbym powiedzieć, słuchając najnowszego singla wokalistki z Dublina - AILBHE REDDY. Czy w związku z tym nadchodzi jakaś nowa płyta? Póki co, trudno powiedzieć.




KĄCIK IMPROWIZOWANY -  wciąż Wielka Brytania, i znajoma grupa ALFA MIST, która przypomniała o sobie wczoraj nowym albumem - "Roulette".




Również wczoraj ukazał się zapowiadany przeze mnie album grupy THE DWARFS OF EAST AQUOZA zatytułowany "Sasquatch Landslide".




sobota, 27 września 2025

PATRICK WATSON - "UH OH" (Secret City Records) "Poetyka ludzkiego głosu"

 

   Czekałem na nowy album PATRICKA WATSONA. Szczególnie, gdy na kilka tygodni przed premierą płyty "UH OH", jej autor był na tyle uprzejmy, że ujawnił niemal połowę zawartości krążka. Zdecydowanie było się czym karmić, było czego posłuchać. Poziom tych kompozycji był na tyle dobry (trzy znakomite piosenki), że można było dużo sobie obiecywać po drugiej części materiału. Dwa utwory pojawiły się już wcześniej na tym blogu, a jedna otrzymała prestiżowe wyróżnienie MISS TYGODNIA.  Dziś mogę bez przeszkód powiedzieć, że piosenka "The Wandering" wykonana w ducie z Maro, była jedną z najpiękniejszych pieśni minionego lata. Warto wspomnieć, kim jest MARO. To absolwentka prestiżowej uczelni - Berklee College Of Music, w Bostonie. Reprezentowała Portugalię na Konkursie Eurowizji (utwór "Saudade, Saudade).





Mniej więcej sześć lata temu na łamach bloga pojawiła się recenzja płyty dzisiejszego bohatera zatytułowanej "Wave" (2019). Zwróciłem wtedy uwagę na symbolikę "wody" przewijającą się w tekstach piosenek kanadyjskiego wokalisty. Laureat nagrody Canadian Polaris Music Prize przeżywał wtedy niekorzystny okres - stracił matkę, rozstał się z żoną. Emocje, które towarzyszyły tym wydarzeniom przelał na papier, w postaci nut oraz słów. 

Tym razem tuż przez rozpoczęciem prac na albumem "OH UH" Patrick Watson miał poważne problemy z głosem, które trwały trzy miesiące. Nie wiedział, jak zakończy się jego potyczka z kapryśnymi strunami głosowymi i czy zdąży odzyskać pełną gotowość wokalną. Stąd pomysł, żeby zaprosić do współpracy znajomych artystów, którzy byliby także swego rodzaju zabezpieczeniem na wypadek problemów z głosem.

"Dla mnie wydawnictwo "UH OH" stało się całkiem realne, kiedy straciłem głos. Nie wiedziałem wtedy, czy i kiedy znów będę mógł śpiewać. Nowy album przybrał wtedy inną formę: stał się zbiorem kolaboracji z przyjaciółmi i osobami, których śpiew chciałem usłyszeć".




Nie są to powszechnie znani wokaliści, nawet w alternatywnym półświatku - może poza Martą Wainwright czy November Ultra. Jednak to dzięki nim album "UH OH" zyskał dodatkowe barwy. Pojawił się także kontekst kulturowy, w postaci języków: francuskiego, hiszpańskiego czy portugalskiego. Tak sobie pomyślałem - szkoda, że gdzieś w chórkach nie zabrzmiał choć na moment skromny polski akcent. Może następnym razem.

Bohaterem płyty "UH OH" jest z pewnością ludzki głos. To on w różnym stopniu i  w dwóch głównych  postaciach - kobiecej oraz męskiej - opowiada kolejne historie, które stanowią coś w rodzaju krótkich refleksji nad chwilami, kiedy: "coś w naszym życiu przebiega nie tak, jakbyśmy tego chcieli".


Każdy z zaproszonych gości, oprócz barwy głosu, wniósł do tego wydawnictwa własny koloryt, sposób frazowania, odczuwania muzyki, indywidualną wrażliwość. Warto w tym miejscu podkreślić, że wszystkie te głosy pojawiają się na różnych planach, jako główni aktorzy, jako chórki, czy "swoiste duchy", które tylko przez moment wynurzają się z materii dźwiękowej i rozpływają się z nastaniem kolejnej frazy. Ta mieniąca się barwami wokalna wstęga krąży przez cały czas trwania albumu "UH OH" nad głową słuchacza.

Chyba najlepiej słychać ją w utworze "Peter And Wolf". To jeden z najbardziej rozbudowanych aranżacyjnie fragmentów. Mnóstwo tu elektroniki, przekształceń, dodatków, cyfrowych modyfikacji. Pomysł powstał w trakcie spaceru po lesie z partnerką, a rozwinął się w Nowym Orleanie. W nocy Patrick Watson wyruszył na przechadzkę po mieście. "Byłem sam, a potem z oddali nadjechał samochód. To był elegancki pojazd, w którym dudnił bas. Wpatrywałem się w niego jak w ducha. Pomyślałem: "Napiszę tę piosenkę tak, jakby to samochód był wilkiem, a ja Piotrusiem". Podobnie brzmią "Choir In The Waves", gdzie wykorzystano chórek oraz tony trąbki, czy tytułowy "UH OH", z gościnnym występem Charlotte Oleeh, którą Patrick Watson po raz pierwszy spotkał w kawiarni, w której wokalistka pracowała.

Niby pozornie nic nadzwyczajnego nie dzieje się w kolejnych odsłonach płyty, ale tu i ówdzie napotkamy na ciekawą brzmieniową głębię, jakby grała przed nami cała orkiestra, a nie kanadyjski artysta, i dwóch jego wiernych kompanów - Misha Stein i Olivier Fairfield. Te momenty bujnego rozkwitu przywołują skojarzenia z muzyką filmową. Kompozycje Patricka Watsona pojawiały się w serialach - "Chirurdzy", czy w filmach Wima Wnedersa i Denisa Villeneuve'a.  Warto podkreślić, że wydawnictwo "UH OH" nie szuka chwytliwych refrenów. Raczej dyskretnie poszukuje drobnych napięć, dramaturgii czy zwrotów akcji. Dla niektórych ta płyta może wydać się niezbyt oczywista, przy okazji nazbyt subtelna, ale chyba nie dla stałych Czytelników tego bloga.


(nota 8/10)


 


Postaram się podtrzymać podobny nastrój. Londyn, w nim Jennifer Walton, która w ten sposób zapowiada pojawienie się debiutanckiej płyty "Daughters" 24 października.




Stan Kentucky, miasto Louisville, a w nim grupa DOOM GONG, która całkiem niedawno wydała płytę "Megagong".



Przeniesiemy się do Kanady, wokalistka o polsko brzmiącym nazwisku - Felicia Sekundniak, i grupa Floor Cry w najnowszym singlu.



 
Pozostaniemy na kanadyjskiej ziemi,  miasto Toronto to siedziba grupy TORRENT, która kilka dni temu opublikowała taki oto pyszniutki singiel.




Dublin jest siedzibą formacji Sprints, która wczoraj opublikowała album zatytułowany "All That Is Over". Wybrałem taki skoczny singiel.




Przed tygodniem ukazał się zapowiadany przeze mnie album Joanny Robertson - "BLURRR", który zdążył zebrać bardzo dobre recenzje. Mój ulubiony fragment? Właśnie ten!




Przed Wami miasto Chicago, które reprezentuje Jeff Tweedy, który wczoraj hojnie opublikował aż trzydzieści nowych utworów zebranych na płycie "Twilight Override".




MISS TYGODNIA - na początku września mieszkanka Londynu - OLIVIA JONES - zaprezentowała nową całkiem udaną piosenkę. Przy tej okazji i po jej wysłuchaniu postanowiłem sprawdzić, jak wygląda dyskografia tej nieznanej artystki. Do tej pory co kilka miesięcy publikowała nowe single, które potem zebrała na jednej epce. I tak natrafiłem na ten, który oczarował mnie najbardziej. Nie jest to gorąca nowość - raczej spóźnione przepyszne odkrycie.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - załoga, która przyjęła dźwięczną nazwę NENE HEROINE bywa kojarzona z Trójmiastem. W ten sposób promują swoją nową płytę zatytułowaną "4".




Wytwórnia Daptone Records i artysta z Nowego Yorku - Cochemea, który wczoraj opublikował album zatytułowany "Vol. III; Ancestros Futuros".




sobota, 20 września 2025

POT-POT - "WARSAW 480KM" (Felte Records) "Kronika pewnej podróży"

 

  Przed Wami kolejni debiutanci w naszym powiększającym się z tygodnia na tydzień katalogu. Niektórzy członkowie irlandzkiej grupy POT-POT na miejsce do życia wybrali piękne otoczenie miasta Lizbony, stąd w opisach tej formacji pojawia się określenie: "irlandzko-portugalski kwintet". Do wydanej wczoraj płyty zwabił mnie przede wszystkim tytuł - "Warsaw 480km". Pomyślałem, że mam do czynienia z niemieckim zespołem, gdyż mniej więcej w tej odległości na zachód od stolicy Polski znajduje się Berlin. Nazwa płyty wzięła się od pewnej opowieści, którą lider zespołu wysłuchał w trakcie podróży samochodem. Ta zgrabna metafora drogi, bycia w ruchu, przemieszczania się, dobrze oddaje charakter muzyki grupy POT-POT.




Historia, o której wspomniałem wcześniej, dotyczyła podróży kierowcy, który jechał z Irlandii do Polski, przez wiele długich godzin, coraz bardziej zmęczony, aż wreszcie gdzieś z ciemności nocy wyłonił się znak z napisem "Warsaw 480 KM". Ów znak był jak nadzieja, że ta męcząca podróż wreszcie się zakończy. Lider grupy Mark Waldron-Hyden usłyszał tę opowieść, kiedy w towarzystwie kierowcy przewoził prochy zmarłego ojca. Śmierć najbliższego członka rodziny stanowiła dla irlandzkiego wokalisty główne źródło inspiracji. Wiele z tych utworów powstało jako solowe próbki demo, które później zostały rozwinięte w szerszym gronie.

"Ogromnym wpływem dla mnie jest James Brown, dużo wczesnego soulu i funku, te głębokie rytmy i zaśpiewy, powtarzane minutami bez końca. Powstały w bardzo inteligentny sposób, w dodatku są wystarczające proste, żeby do nich się przyzwyczaić" - oświadczył Mark Waldorn-Hyden.




W tym kontekście nie dziwi specjalnie wykorzystanie w prostych aranżacjach powtarzanych gitarowych riffów, użycie specyficznej motoryki, gdyż to właśnie jednostajny rytm odmierzany skrupulatnie przez perkusje oraz bas stanowi podstawę dla większości kompozycji grupy POT-POT. W wielu z nich napotkamy rzucającą się w uszy krautrockową bazę, wokół, której rozbudowane zostały kolejne struktury poszczególnych odsłon. Jedynym wyjątkiem na mapie wydawnictwa "Warsaw 480 km" jest utwór "Fake Eyes", gdzie grupa pokazał nieco bardziej psychodeliczne oblicze. Wykorzystano tutaj jednostajne dronowe tony, kilka głosów zarówno kobiecych jak i męskich.

Przy tego typu powtarzalnym, żeby nie powiedzieć schematycznym, graniu - niewiele zmian tonacji, ograniczona ilość dźwięków - trzeba być ostrożnym, żeby uniknąć pułapki monotonii, i nie znudzić odbiorcy. Na szczęście grupa POT-POT od czasu do czasu zmienia podziały rytmiczne, przekształca wokalizy, używa skromnych dodatków. Hipnotyczna atmosfera tych nagrań dobrze oddaje nastrój podróży nocą. Słuchając kolejnych kompozycji nie trudno wyobrazić sobie drogę znikającą pod kołami samochodu, wydobytą z gęstego mroku snopami reflektorów, drobne rozbłyski świateł mijanych aut czy majaczących gdzieś w oddali domów.

Najdłuższy fragment na płycie, czyli "WRSW", wydaje się być również tym najlepszym. Choć jego dobry poziom utrzymuje także singlowy "Sextape", "I AM', gdzie zespół zbliżył się do gitarowego grania kojarzonego z twórczością My Bloody Valetine lub Spiritualized. W moim odczuciu płyta "Warsaw 480km" zbyt szybko odsłania wszystkie swoje atuty. W drugiej części wydawnictwa, szczególnie pod jego koniec zabrakło nieco bardziej  wyróżniającego się fragmentu, mocnego akcentu, do którego z radością chciałbym wielokrotnie powracać. 

(nota 7-7.5/10)

 



 
Nowa grupa w mieście, nowy urokliwy singiel, czyli zespół z miasta Fredrikstad (Norwegia) - TWIRLIES - który tworzą Sara, Christoffer oraz Sigurd.




Od czasu do czasu zaglądamy także do Meksyku, tym razem reprezentuje go zespół Macuarro Indie, który pod koniec sierpnia opublikował singiel "Fix It".




Nowy York, a w nim Toby Goodshank i Leslie Graves, fragment z niedawno opublikowanej płyty zatytułowanej "Between Worlds".




Pod nazwą Telomante ukrywa się artysta Jose Guerrero, który pochodzi z Walencji. Niedawno ukazała się jego trzecia w dorobku płyta "Al Margen De La Vision".



 
Australia i formacja DEN, która 30 października opublikuje nowe wydawnictwo całkiem zgrabnie zatytułowane "Post Pink".
 



Wczoraj ukazała się płyta "Underwater" grupy z Brooklynu, która przyjęła nazwę Cuddle Magic. Całkiem przyjemne granie.




Z Nowego Yorku przeniesiemy się szybko do Chicago, gdzie można spotkać członków grupy Starcharm, którzy kilka dni temu opublikowali nowy singiel.




MISS TYGODNIA -  "Stolica skonfederowanych stanów Ameryki", czyli miejscowość Richmond (stan Virignia), a w nim artystka - LAURA ANN SINGH - która w naszym kraju jest kompletnie nieznana. Przyznam, że czekam na jej album zatytułowany "MEAN REDS", który ukaże się 24 października. Póki co, z przyjemnością powracam do tego wybornego fragmentu.




KOMPOZYCJA TYGODNIA - trio pochodzące z Kairu, czyli Alan Bishop, nasz dobry znajomy -  Maurice Louca, i Sam Shalabi - czyli The Dwarfs Of East Agouza, płyta "Sasquatch Landslide" ukaże się 3 października nakładem zacnej oficyny Constellation Rec. Do tego czasu można cieszyć się tym cudownym kawałkiem.








sobota, 13 września 2025

COLD VENUS REVISITED - "IN THE GARDEN" (Oracula Records) "Echo w praskim ogrodzie"

 

    Nasz muzyczny pociąg mknie przed siebie, dociera do różnych zakątków świata. Nie wybiera modnych tras, od czasu do czasu zapuszcza się w rzadko odwiedzane rejony. Z pewnością należą do nich kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Często i nadal nazywane przez dojrzałych zachodnich dziennikarzy pamiętających dawne geopolityczne podziały - "blokiem wschodnim". W tym miejscu warto szczególnie podkreślić, że siła przebicia grup pochodzących ze  Słowacji, Słowenii, Czech lub Węgier, nawet w dobie Internetu, jest dużo mniejsza w porównaniu z ich odpowiednikami z Kanady, USA czy Wysp Brytyjskich. Właściwie trudno tutaj o jakiekolwiek porównanie. Brytyjskie zespoły zwykle mają za sobą całą wielką tubę marketingową, która z przeciętnego artysty w oka mgnieniu potrafi zrobić sezonową gwiazdę rocka lub popu (pół biedy, jeśli artysta rzeczywiście posiada jakiś choćby szczątkowy talent). Amerykanie, Kanadyjczycy, Brytyjczycy przede wszystkim mają bogate doświadczenie - na rejestracji płyt zjedli zęby. Przy okazji dostęp do profesjonalnego studia nagraniowego i sprawdzonych w boju fachowców lub producentów. A ci, jak wiadomo, mogą, choć nie muszą, zrobić niekiedy znaczącą różnicę. Ta najczęściej manifestuje się pod postacią oryginalnego brzmienia - zachodnie krążki wciąż dobrze brzmią, brzmią dużo lepiej, szczególnie na szarym tle smętnych krajowych produkcji. Członkowie grup reprezentujących tak zwany "blok wschodni" wiele rzeczy muszą robić samodzielnie, również popełniać błędy.


Cold Venus Revisited to trio reprezentujące kraj naszych południowych sąsiadów, na który zwykle spoglądamy życzliwym okiem. Praga stała się ciekawym miejscem do życia dla Oli Koles (wokal, bas, teksty), Vladimira Dunaytseva (gitary), i Kaana Bingola (perkusja). Jak widać po nazwiskach nie jest to czeski skład, artyści pochodzą również z Turcji czy z dalekiej Syberii. 

Początek lat 90-tych był momentem, kiedy w efekcie przemian społeczno-politycznych u naszych południowych sąsiadów zaczęło powstawać więcej zespołów gitarowych. Przed laty wspominał o tym dziennikarz The Gaurdian, który dwa lata temu napisał kilka słów o czeskiej scenie niezależnej z tamtego okresu. W tym miejscu można wymienić chyba najbardziej znaną grupę The Ecstasy Of Saint Theresa, czy moich ulubieńców The Naked Souls. Ci ostatni grali na jednej scenie ze Stereolab lub Adorable. W tym roku ukazała się reedycja ich nagrań zatytułowana "Reverb From The Depths".




Muzyka tria Cold Venus Revisited wpisuje się w nurt gitarowego grania, które nawiązuje do brzmienia lat 90-tych. Przy okazji ich kompozycji mogą przypomnieć się dokonania formacji My Bloody Valetine czy Spaceman 3. W całkiem zgrabny sposób próbują połączyć psychodeliczne tony z elementami post-punka lub shoegaze'u. Nie ma tu specjalnie nad czym się rozwodzić. Albo lubi się takie granie, albo przechodzi się obok podobnych propozycji zupełnie obojętnie. Nagrania zebrane na wydanej przed tygodniem płycie zatytułowanej "In The Garden" powstawały w okresie 2022-2024. Trio z Pragi szuka gitarowych  przestrzeni, które umiejętnie potrafi przybrudzić i zagęścić. W kolejnych odsłonach płyty przywołują atmosferę mroku oraz niepokoju. W tle można doszukać się także drobnej fascynacji stylistyką gotycką.

W  tytułowym utworze "In The Garden" przeplatają się wątki shoegaze'u i post-punka. "Keep Breathing" członkowie grupy określili mianem - "miłosnej pieśni dla smutasów" ("very sad people"). Otwierający całość "Underwater" zgodnie z tytułem zabiera słuchacza w mroczne otchłanie samotności i ponurych myśli. Dobrze jest słuchać tych nagrań z odpowiednią głośnością - oczywiście z należną troską o wrażliwe nerwy słuchowe - żeby w pełni odczuć brzmienie tria. Na szczęście - dla polskich odbiorców - wokaliza jest w języku angielskim, choć momentami bywa mocno nieczytelna. Nawet siarczyste przekleństwa wykrzyczane w języku Kundery czy Zelenki, budzą u moich rodaków szczery uśmiech.

(nota 7/10)

 




Cóż, że ze Szwecji - Anna Von Hausswolf zapowiada nadejście nowego albumu. Płyta "Iconoclasts" ukaże się 31 października.




Przeniesiemy się do Kanady, miasto Toronto, a tam Jonathan Relph, który ukrywa się pod szyldem Indoor Voices. Oto jego nowa propozycja.




Również z Toronto pochodzi kolejny duet, w dodatku bliźniaków, który przyjął nazwę Heaven For Real. 7 listopada ukaże się album zatytułowany "Whe Died & Made You The Dream".




Nasz dobry znajomy zespół z Nowego Yorku, (recenzja poprzedniej płyty na blogu) - Constant Smiles 7 listopada opublikuje nowe wydawnictwo zatytułowane "Moonflowers". Jest okazja posłuchać mojego ulubionego przeboju tej formacji.




Na ulicach miasta Chicago przy odrobinie szczęścia znajdziemy Carla Haucka, który 17 października opublikuje nowy album "Death Farm". Oto smaczny singiel, który promuje to wydawnictwo.




Przed Wami reprezentanci Australii. Nasz dobry znajomy Mick Turner (chwalony przeze mnie zespół Mess Esque, Dirty Three), Mick Harvey (Nick Cave And The Bad Seeds, The Birthday Party), wokalistka Adalita, i Marty Brown, czyli nowa grupa w mieście - Bleak Squad. W sierpniu ukazała się ich debiutancka całkiem przyjemna płyta "Strange Love". 



  
Beirut i nowa grupa SANAM, która dopiero w przyszłym tygodniu, a nie wczoraj, opublikuje album zatytułowany "Sametou Sawtan". Jednak sympatycznego singla można posłuchać już dziś.




Nagrania brytyjskiej grupy Maruja pojawiały się już kilka razy. Nadarzyła się kolejna okazja, wczoraj ukazał się ich długo wyczekiwany album zatytułowany "Pain to Power". Wydawnictwo całkiem udane, choć mocno nasycone skrajnościami.




 Nowy York, a w nim Toby Driver, którego bardzo udaną płytę zrecenzowałem kilka lat temu. Artysta jest również liderem i wokalistą formacji Kayo Dot, która niedawno wydała płytę "Every Book, Every Half - Thruth Under Reason". Oto mój ulubiony fragment.




KĄCIK IMPROWZOWANY - cóż, że ze Szwecji, zajrzymy na wydaną niedawno płytę naszego dobrego znajomego szwedzkiego pianisty Martina Tingvalla oraz jego tria - "PAX".