sobota, 20 września 2025

POT-POT - "WARSAW 480KM" (Felte Records) "Kronika pewnej podróży"

 

  Przed Wami kolejni debiutanci w naszym powiększającym się z tygodnia na tydzień katalogu. Niektórzy członkowie irlandzkiej grupy POT-POT na miejsce do życia wybrali piękne otoczenie miasta Lizbony, stąd w opisach tej formacji pojawia się określenie: "irlandzko-portugalski kwintet". Do wydanej wczoraj płyty zwabił mnie przede wszystkim tytuł - "Warsaw 480km". Pomyślałem, że mam do czynienia z niemieckim zespołem, gdyż mniej więcej w tej odległości na zachód od stolicy Polski znajduje się Berlin. Nazwa płyty wzięła się od pewnej opowieści, którą lider zespołu wysłuchał w trakcie podróży samochodem. Ta zgrabna metafora drogi, bycia w ruchu, przemieszczania się, dobrze oddaje charakter muzyki grupy POT-POT.




Historia, o której wspomniałem wcześniej, dotyczyła podróży kierowcy, który jechał z Irlandii do Polski, przez wiele długich godzin, coraz bardziej zmęczony, aż wreszcie gdzieś z ciemności nocy wyłonił się znak z napisem "Warsaw 480 KM". Ów znak był jak nadzieja, że ta męcząca podróż wreszcie się zakończy. Lider grupy Mark Waldron-Hyden usłyszał tę opowieść, kiedy w towarzystwie kierowcy przewoził prochy zmarłego ojca. Śmierć najbliższego członka rodziny stanowiła dla irlandzkiego wokalisty główne źródło inspiracji. Wiele z tych utworów powstało jako solowe próbki demo, które później zostały rozwinięte w szerszym gronie.

"Ogromnym wpływem dla mnie jest James Brown, dużo wczesnego soulu i funku, te głębokie rytmy i zaśpiewy, powtarzane minutami bez końca. Powstały w bardzo inteligentny sposób, w dodatku są wystarczające proste, żeby do nich się przyzwyczaić" - oświadczył Mark Waldorn-Hyden.




W tym kontekście nie dziwi specjalnie wykorzystanie w prostych aranżacjach powtarzanych gitarowych riffów, użycie specyficznej motoryki, gdyż to właśnie jednostajny rytm odmierzany skrupulatnie przez perkusje oraz bas stanowi podstawę dla większości kompozycji grupy POT-POT. W wielu z nich napotkamy rzucającą się w uszy krautrockową bazę, wokół, której rozbudowane zostały kolejne struktury poszczególnych odsłon. Jedynym wyjątkiem na mapie wydawnictwa "Warsaw 480 km" jest utwór "Fake Eyes", gdzie grupa pokazał nieco bardziej psychodeliczne oblicze. Wykorzystano tutaj jednostajne dronowe tony, kilka głosów zarówno kobiecych jak i męskich.

Przy tego typu powtarzalnym, żeby nie powiedzieć schematycznym, graniu - niewiele zmian tonacji, ograniczona ilość dźwięków - trzeba być ostrożnym, żeby uniknąć pułapki monotonii, i nie znudzić odbiorcy. Na szczęście grupa POT-POT od czasu do czasu zmienia podziały rytmiczne, przekształca wokalizy, używa skromnych dodatków. Hipnotyczna atmosfera tych nagrań dobrze oddaje nastrój podróży nocą. Słuchając kolejnych kompozycji nie trudno wyobrazić sobie drogę znikającą pod kołami samochodu, wydobytą z gęstego mroku snopami reflektorów, drobne rozbłyski świateł mijanych aut czy majaczących gdzieś w oddali domów.

Najdłuższy fragment na płycie, czyli "WRSW", wydaje się być również tym najlepszym. Choć jego dobry poziom utrzymuje także singlowy "Sextape", "I AM', gdzie zespół zbliżył się do gitarowego grania kojarzonego z twórczością My Bloody Valetine lub Spiritualized. W moim odczuciu płyta "Warsaw 480km" zbyt szybko odsłania wszystkie swoje atuty. W drugiej części wydawnictwa, szczególnie pod jego koniec zabrakło nieco bardziej  wyróżniającego się fragmentu, mocnego akcentu, do którego z radością chciałbym wielokrotnie powracać. 

(nota 7-7.5/10)

 



 
Nowa grupa w mieście, nowy urokliwy singiel, czyli zespół z miasta Fredrikstad (Norwegia) - TWIRLIES - który tworzą Sara, Christoffer oraz Sigurd.




Od czasu do czasu zaglądamy także do Meksyku, tym razem reprezentuje go zespół Macuarro Indie, który pod koniec sierpnia opublikował singiel "Fix It".




Nowy York, a w nim Toby Goodshank i Leslie Graves, fragment z niedawno opublikowanej płyty zatytułowanej "Between Worlds".




Pod nazwą Telomante ukrywa się artysta Jose Guerrero, który pochodzi z Walencji. Niedawno ukazała się jego trzecia w dorobku płyta "Al Margen De La Vision".



 
Australia i formacja DEN, która 30 października opublikuje nowe wydawnictwo całkiem zgrabnie zatytułowane "Post Pink".
 



Wczoraj ukazała się płyta "Underwater" grupy z Brooklynu, która przyjęła nazwę Cuddle Magic. Całkiem przyjemne granie.




Z Nowego Yorku przeniesiemy się szybko do Chicago, gdzie można spotkać członków grupy Starcharm, którzy kilka dni temu opublikowali nowy singiel.




MISS TYGODNIA -  "Stolica skonfederowanych stanów Ameryki", czyli miejscowość Richmond (stan Virignia), a w nim artystka - LAURA ANN SINGH - która w naszym kraju jest kompletnie nieznana. Przyznam, że czekam na jej album zatytułowany "MEAN REDS", który ukaże się 24 października. Póki co, z przyjemnością powracam do tego wybornego fragmentu.




KOMPOZYCJA TYGODNIA - trio pochodzące z Kairu, czyli Alan Bishop, nasz dobry znajomy -  Maurice Louca, i Sam Shalabi - czyli The Dwarfs Of East Agouza, płyta "Sasquatch Landslide" ukaże się 3 października nakładem zacnej oficyny Constellation Rec. Do tego czasu można cieszyć się tym cudownym kawałkiem.








sobota, 13 września 2025

COLD VENUS REVISITED - "IN THE GARDEN" (Oracula Records) "Echo w praskim ogrodzie"

 

    Nasz muzyczny pociąg mknie przed siebie, dociera do różnych zakątków świata. Nie wybiera modnych tras, od czasu do czasu zapuszcza się w rzadko odwiedzane rejony. Z pewnością należą do nich kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Często i nadal nazywane przez dojrzałych zachodnich dziennikarzy pamiętających dawne geopolityczne podziały - "blokiem wschodnim". W tym miejscu warto szczególnie podkreślić, że siła przebicia grup pochodzących ze  Słowacji, Słowenii, Czech lub Węgier, nawet w dobie Internetu, jest dużo mniejsza w porównaniu z ich odpowiednikami z Kanady, USA czy Wysp Brytyjskich. Właściwie trudno tutaj o jakiekolwiek porównanie. Brytyjskie zespoły zwykle mają za sobą całą wielką tubę marketingową, która z przeciętnego artysty w oka mgnieniu potrafi zrobić sezonową gwiazdę rocka lub popu (pół biedy, jeśli artysta rzeczywiście posiada jakiś choćby szczątkowy talent). Amerykanie, Kanadyjczycy, Brytyjczycy przede wszystkim mają bogate doświadczenie - na rejestracji płyt zjedli zęby. Przy okazji dostęp do profesjonalnego studia nagraniowego i sprawdzonych w boju fachowców lub producentów. A ci, jak wiadomo, mogą, choć nie muszą, zrobić niekiedy znaczącą różnicę. Ta najczęściej manifestuje się pod postacią oryginalnego brzmienia - zachodnie krążki wciąż dobrze brzmią, brzmią dużo lepiej, szczególnie na szarym tle smętnych krajowych produkcji. Członkowie grup reprezentujących tak zwany "blok wschodni" wiele rzeczy muszą robić samodzielnie, również popełniać błędy.


Cold Venus Revisited to trio reprezentujące kraj naszych południowych sąsiadów, na który zwykle spoglądamy życzliwym okiem. Praga stała się ciekawym miejscem do życia dla Oli Koles (wokal, bas, teksty), Vladimira Dunaytseva (gitary), i Kaana Bingola (perkusja). Jak widać po nazwiskach nie jest to czeski skład, artyści pochodzą również z Turcji czy z dalekiej Syberii. 

Początek lat 90-tych był momentem, kiedy w efekcie przemian społeczno-politycznych u naszych południowych sąsiadów zaczęło powstawać więcej zespołów gitarowych. Przed laty wspominał o tym dziennikarz The Gaurdian, który dwa lata temu napisał kilka słów o czeskiej scenie niezależnej z tamtego okresu. W tym miejscu można wymienić chyba najbardziej znaną grupę The Ecstasy Of Saint Theresa, czy moich ulubieńców The Naked Souls. Ci ostatni grali na jednej scenie ze Stereolab lub Adorable. W tym roku ukazała się reedycja ich nagrań zatytułowana "Reverb From The Depths".




Muzyka tria Cold Venus Revisited wpisuje się w nurt gitarowego grania, które nawiązuje do brzmienia lat 90-tych. Przy okazji ich kompozycji mogą przypomnieć się dokonania formacji My Bloody Valetine czy Spaceman 3. W całkiem zgrabny sposób próbują połączyć psychodeliczne tony z elementami post-punka lub shoegaze'u. Nie ma tu specjalnie nad czym się rozwodzić. Albo lubi się takie granie, albo przechodzi się obok podobnych propozycji zupełnie obojętnie. Nagrania zebrane na wydanej przed tygodniem płycie zatytułowanej "In The Garden" powstawały w okresie 2022-2024. Trio z Pragi szuka gitarowych  przestrzeni, które umiejętnie potrafi przybrudzić i zagęścić. W kolejnych odsłonach płyty przywołują atmosferę mroku oraz niepokoju. W tle można doszukać się także drobnej fascynacji stylistyką gotycką.

W  tytułowym utworze "In The Garden" przeplatają się wątki shoegaze'u i post-punka. "Keep Breathing" członkowie grupy określili mianem - "miłosnej pieśni dla smutasów" ("very sad people"). Otwierający całość "Underwater" zgodnie z tytułem zabiera słuchacza w mroczne otchłanie samotności i ponurych myśli. Dobrze jest słuchać tych nagrań z odpowiednią głośnością - oczywiście z należną troską o wrażliwe nerwy słuchowe - żeby w pełni odczuć brzmienie tria. Na szczęście - dla polskich odbiorców - wokaliza jest w języku angielskim, choć momentami bywa mocno nieczytelna. Nawet siarczyste przekleństwa wykrzyczane w języku Kundery czy Zelenki, budzą u moich rodaków szczery uśmiech.

(nota 7/10)

 




Cóż, że ze Szwecji - Anna Von Hausswolf zapowiada nadejście nowego albumu. Płyta "Iconoclasts" ukaże się 31 października.




Przeniesiemy się do Kanady, miasto Toronto, a tam Jonathan Relph, który ukrywa się pod szyldem Indoor Voices. Oto jego nowa propozycja.




Również z Toronto pochodzi kolejny duet, w dodatku bliźniaków, który przyjął nazwę Heaven For Real. 7 listopada ukaże się album zatytułowany "Whe Died & Made You The Dream".




Nasz dobry znajomy zespół z Nowego Yorku, (recenzja poprzedniej płyty na blogu) - Constant Smiles 7 listopada opublikuje nowe wydawnictwo zatytułowane "Moonflowers". Jest okazja posłuchać mojego ulubionego przeboju tej formacji.




Na ulicach miasta Chicago przy odrobinie szczęścia znajdziemy Carla Haucka, który 17 października opublikuje nowy album "Death Farm". Oto smaczny singiel, który promuje to wydawnictwo.




Przed Wami reprezentanci Australii. Nasz dobry znajomy Mick Turner (chwalony przeze mnie zespół Mess Esque, Dirty Three), Mick Harvey (Nick Cave And The Bad Seeds, The Birthday Party), wokalistka Adalita, i Marty Brown, czyli nowa grupa w mieście - Bleak Squad. W sierpniu ukazała się ich debiutancka całkiem przyjemna płyta "Strange Love". 



  
Beirut i nowa grupa SANAM, która dopiero w przyszłym tygodniu, a nie wczoraj, opublikuje album zatytułowany "Sametou Sawtan". Jednak sympatycznego singla można posłuchać już dziś.




Nagrania brytyjskiej grupy Maruja pojawiały się już kilka razy. Nadarzyła się kolejna okazja, wczoraj ukazał się ich długo wyczekiwany album zatytułowany "Pain to Power". Wydawnictwo całkiem udane, choć mocno nasycone skrajnościami.




 Nowy York, a w nim Toby Driver, którego bardzo udaną płytę zrecenzowałem kilka lat temu. Artysta jest również liderem i wokalistą formacji Kayo Dot, która niedawno wydała płytę "Every Book, Every Half - Thruth Under Reason". Oto mój ulubiony fragment.




KĄCIK IMPROWZOWANY - cóż, że ze Szwecji, zajrzymy na wydaną niedawno płytę naszego dobrego znajomego szwedzkiego pianisty Martina Tingvalla oraz jego tria - "PAX".




sobota, 6 września 2025

CHARTREUSE - "BLESS YOU & BE WELL" (Communion Group Ltd. ) "Pamiątka z Islandii"

 

    Jak przełożyć osobiste traumatyczne doświadczenia na język muzyki? Nie jest to proste zadanie. Przekonało się o tym wielu artystów, którzy pomimo szczerych chęci utknęli na mieliźnie sztampowych rozwiązań. Odpowiedź na to pytanie przynosi album "Bless You & Be Well" brytyjskiej formacji Chartreuse. Wydaje się, że nie jest to grupa szczególnie znana w naszym kraju, jak i poza jego granicami. Co tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że warto jej bliżej się przyjrzeć. Szczególnie, że druga w dorobku płyta jest bardzo udana. W dodatku zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. O czym mogłem się przekonać, obcując z tym materiałem przez ostatnich dni. Od czego by tu zacząć? Może od głosu wokalistki - Harriet "Hattie" Wilson, który bardzo dobrze odnalazł się w tych gitarowo-syntezatorowych aranżacjach.





Początkowo, gdzieś w okolicach 2013 roku, Chartreuse był czymś w rodzaju indie-folkowego duetu - Mike'a Wagstaffa i Harriet Wilson. Dopiero po kilkunastu miesiącach do składu dołączył brat Mike'a - Rory (perkusista) i basista Perry Lovering, przyjaciel Harriet z dzieciństwa. To właśnie on stracił niedawno ojca, a jego przyjaciółka Harriet Wilson musiała poddać się zabiegowi operacyjnemu. Z takimi doświadczeniami czwórka znajomych wyruszyła w podróż na Islandię, gdzie w surowych okolicznościach przyrody, w nieźle wyposażonym studiu "Floki" (pięć godzin jazdy automobilem od Reykjaviku) nagrywano kolejne kompozycje.

"Sauna, darmowy bar, bogata para przylatująca prywatnym helikopterem, jeźdźcy na koniach, proszący o kufel piwa, policjant dowożący jedzenie. Tak, to było atmosfera" - wspominał gitarzysta i wokalista Mike Wagstaff.

Za konsoletą czuwał znany fachowiec z branży - Sam Petts-Davies, który współpracował z grupą The Smile, Thomem Yorkiem, Warpaint, Puma Blue czy Frank Ocean, itd. Nic więc dziwnego, że niektóre partie gitarowe mogą przypominać odmierzanie taktów przez grupę Radiohead. Wykorzystano analogowe techniki rejestracji, począwszy od mikrofonów vintage, aż po szpulowe taśmy. Dzięki czemu brzmienie albumu "Bless You & Be Well" zyskało ciepło oraz głębie.

"Naprawdę chcieliśmy napisać coś bardziej zespołowego, z nutą nadziei brzmieniowej, i mrocznego, ale z refleksyjnymi, czasem smutnymi, tekstami. Podczas nagrywania płyty słuchaliśmy dużo nagrań Talk Talk, Arthura Russela i Here We go Magic".




Album "Bless You & Be Well" wyrósł na żyznej, jak się okazało, glebie dramatycznych doświadczeń. Jednym z kluczowych słów, które przewija się w tekstach wprost oraz metaforycznie, jest szeroko rozumiana "strata". "Strata nie musi oznaczać końca. Nie musisz być przez nią pochłonięty" - zauważył Mike Wagstaff. Tworzenie poszczególnych kompozycji było więc pewnego rodzaju terapią. Próbą pogodzenia się z emocjami, które na dobry początek tego procesu trzeba było nazwać.

Mimo wspomnianego wcześniej ciepła i miękkości, w kolejnych odsłonach nie brakuje energetycznych gitarowych riffów, które przypominały mi dawne nagrania grupy Elbow. Utwór "More" przywołuje intensywny obraz samotności. "Bless You & Be Well" - to z kolei jeden z moich ulubionych, a zarazem najstarszych fragmentów na tej płycie. Delikatne warstwowe gitary zgrabnie przeplatają się z tonami syntezatorów i drobnymi elektronicznymi dodatkami. Na pochwałę zasługuje również linia wokalna, kobieca oraz męska, która w niektórych momentach rozwija się równolegle. Producent Sam Petts - Davies ograniczył swój udział do niezbędnego minimum. Przede wszystkim postawił na instynkt zespołu, a nie starał się narzucać własnej wizji. Wyszła z tego zaskakująco spójna i bardzo udana propozycja, której przesłuchanie gorąco Wam polecam.

(nota 7.5-8/10)


 


Sporo płyt ukazało się wczoraj - Cut Copy, Shame, Saint Etienne, Ghostwoman, Go Kurosawa. A my posłuchamy tria Dlina Volny, które pochodzi z Mińska, choć mieszka obecnie w Londynie. Niedawno ukazała się ich nowa płyta zatytułowana "In Between", która tak się rozpoczyna.




Tijuana Taxi to kanadyjska formacja poruszająca się w shoegazeowej stylistyce. Przed tygodniem ukazał się ich nowy singiel.




W wietrznym mieście Chicago rezydują członkowie grupy Ganser, którzy niedawno opublikowali album zatytułowany "Animal Hospital".




Najwyższa pora na piosenkę naszych dobrych znajomych - The Saxophones. 7 listopada ukaże się ich najnowsza płyta zatytułowana "No Time For Poetry".





Miasto Athens (stan Georgia), a w nim grupa Little Mae oraz fragment z ich ostatniej płyty zatytułowanej "Painted Like Dandelions".




Kolejna śpiewająca pani pochodzi z Nashville, przybrała pseudonim LB BEISTADS. Przed tygodniem wydala całkiem niezłą płytę "Tsunami", którą warto przesłuchać w całości.




I tak oto zupełnie niepostrzeżenie znaleźliśmy się w strefie zgrabnych melodii. Kolejna należy do amerykańskiej grupy  Big Thief, która wczoraj opublikowała płytę "Double Infinity".




Również wczoraj ukazała się nowa płyta - "A Danger To Ourselves" kolumbijskiej artystki Lucrecii Dalt, której przy miksie nagrań pomagał David Sylvian. Oto jedna z moich ulubionych kompozycji.




MISS TYGODNIA - rozkosznie zapowiada się nowy album Patricka Watsona - "UH OH", premiera za trzy tygodnie, co potwierdza kolejny singiel z tego wydawnictwa. Kanadyjski muzyk zaprosił do udziału w nagraniach sporo wokalistów, a efekt tej współpracy, póki co, brzmi znakomicie.





 KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim nasz kolejny znajomy, mieszkaniec Madrytu, Chip Wickham, reprezentant wytwórni Gondwana Records oraz fragment z jego wydanej wczoraj płyty - "The Eternal Now".



 

sobota, 30 sierpnia 2025

RACING MOUNT PLEASANT - "RACING MOUNT PLEASANT" (R&R Digital) "Dyskretny urok recenzji"

 

    Do przesłuchania płyty amerykańskiej formacji Racing Mount Pleasant zwabiała mnie krytyczna i niezbyt pochlebna recenzja Iana Cohena. Dziennikarz nie jest nowicjuszem w tym umierającym z wolna fachu. Od kilkunastu lat regularnie skrobie mniej  lub bardziej udane teksty muzyczne. Nie należy do grupy "młodych gniewnych" dziennikarzy, którzy przesłuchali 300 płyt w życiu, i w oparciu o tak zebrane imponujące doświadczenie, nieudolnie próbują sterować rynkiem muzycznym. Doświadczenie w tej materii to rzecz podstawowa, żeby nie powiedzieć święta, a z pewnością najważniejsza. Jak wiadomo, gust się kształtuje, a przynajmniej warto podejmować takie próby. 

Wspomniana wcześniej recenzja nie był zbyt radosna. To prawda. Autor wystawił płycie zawrotną notę 6.3. Ta ostatnia, w obecnej nomenklaturze oznacza -  kiepsko, mizernie, z tendencją do dłużyzny. Rzadko spotyka się tak marne noty. Dziennikarz wytknął formacji Racing Mount Pleasant sztuczność. Ochoczo napiętnował artystyczną wtórność oraz puste naśladownictwo. Siódemka przyjaciół ze stanu Michigan według opinii pana Cohena, zbyt mocno zapatrzyła się na grę zespołu Black Country, New Road. I z tego zapatrzenia-zasłuchania zapragnęła stworzyć coś podobnego. Cały problem polega na tym, że recenzent nie uwierzył w autentyczność tego pragnienia. Poczynania grupy odebrał jako pretensjonalny akt, niezbyt twórczy, obliczony na poklask niezbyt lotnej gawiedzi. Jako sztuczny twór, który próbuje się dopisać do obowiązującej obecnie mody, i w ten niecny sposób zamierza osiągnąć sukces. Po przeczytaniu tego tekstu i zapoznaniu się z albumem, doszedłem do wniosku, że od teraz każda krytyczna recenzja wspomnianego wcześniej autora będzie dla mnie jak nakaz lub wytyczna, żeby koniecznie zajrzeć do omawianego przez dziennikarza wydawnictwa. Sami ocenicie, czy takie pełne uroku kompozycje - "pretensjonalne twory" - jak ta zmieszczona poniżej, warte są marnych sześciu oczek.



 

Ależ pysznie to zabrzmiało, prawda?

Warto podkreślić, że to druga próba zaistnienia grupy Racing Mount Pleasant. Pierwszą była płyta zatytułowana "Grip Yoru Fist, I'm Heaven Bound", wydana w 2022 roku pod inną nazwą. Aktualna została zmieniona w kwietniu tego roku. Inspiracją do jej powstania był zjazd z autostrady w pobliżu Chicago, gdzie można napotkać taki właśnie znak: "Racing Mount Pleasant". Skład tej grupy związał się przed laty podczas spotkania wokalisty Sam Dubose i saksofonisty Samulea Uribe Botero, do których początkowo dołączyło jeszcze dziesięć osób. Wspominam o tym dlatego, żeby pokazać, że saksofon (oraz trąbka) od samego początku były wpisane w brzmienie zespołu. W trakcie tworzenia kolejnych kompozycji szukały dla siebie miejsca. Nie zostały sztucznie - czy też, jakby chciał recenzent - pretensjonalnie doklejone przez wynajętego producenta na etapie miksów lub w trakcie pracy w studiu nagraniowym.

Tych ostatnich członkowie grupy odwiedzili aż sześć w ciągu ostatnich trzech lat. Oprócz saksofonu tenorowego, jest również ten altowy w rękach Connora Hoyta, a także wspomniana już trąbka - Callum Roberts. Sekcja instrumentów dętych odgrywa w kompozycjach Racing Mount Pleasant kluczową rolę. Regularnie daje o sobie znać, w postaci bardzo smacznych ozdobników, gustownych pomostów łączących kolejne takty, czy drobnych solowych wstawek - tych akurat jest zdecydowanie najmniej. Do tego dochodzą przyjemne damsko-męskie chórki, nie drażniąca uszu barwa głosu wokalisty, mocne niekiedy akcenty gitar, utrzymane w post-rockowej manierze, poruszające filmowe orkiestracje... i paletę brzmienia załogi ze stanu Michigan mamy gotową.





Oczywiście zawsze mogą pojawić się skojarzenia z nagraniami różnych innych zespołów, chociażby grupy Black Country, New Road - jak koniecznie chciałby tego dietetyk i krytyk ze San Diego. A czyja to wina? Właśnie! Wystarczy nie znać dokonań tej formacji, żeby uniknąć takich  referencji.

 "Łatwiej powiedzieć, do kogo są podobni, ale trudniej wyjaśnić, jacy są". Wydaje się, że zespół jednak posiada swój styl, oczywiście nie w pełni ukształtowany, to miejmy nadzieję wciąż przed nimi. Wszystko dopiero rozwija się na drodze radosnych twórczych poszukiwań. Świadczą o tym kolejne kompozycje, w których możemy znaleźć te same znaki orientacyjne - zmienne tempo akcji, barwne ozdobniki, udane próby budowania napięcia oraz nieco prymitywne - w moim odczuciu - próby jego rozładowania. Stąd słuszne skojarzenia recenzenta z emo-rockiem.

 Z drugiej strony trudno wymagać od młodych ludzi, żeby swoje emocje wyrażali głównie poprzez ciszę. Kiedy czują, że musza podnieść głos - zazwyczaj krzyczą. Przy okazji odkręcają pokrętła wzmacniaczy, gwałtownie szarpią za struny gitary oraz basu. Kiedy wokalista i autor tekstów coś przeżywa - smutek, rozstanie, emocjonalne rozterki - wyraźnie daje o tym znać. Słychać to we fragmentach nagromadzonej energii, erupcjach brzmienia. Oczywiście wolałbym, że grupa Racing Mount Pleasant od czasu do czasu pograła więcej ciszą, kontrastami, te również potrafią przekazać emocje, posiadają swoją głębie i wymowę. Niektóre momenty tej skumulowanej energii są zwyczajnie drażniące. Krzyki wokalisty kultowego niegdyś Sunny Day Real Estate jakoś bardziej do mnie przemawiały.

Momenty kulminacyjne można stworzyć w oparciu o różne sposoby. Można wykorzystać dialogi trąbki oraz saksofonu, przeprowadzić coś w rodzaju wymiany ciosów. Albo zaproponować pojedynek trąbki z gitarą, itd. Ogranicza nas jedynie wyobraźnia...i umiejętności. Od wielu lat zespoły jak ognia unikają solówek gitarowych. Jakiś czas temu ktoś stwierdził, że jest to nudne i niemodne, plotka szybko obiegła studia nagraniowe i nagle przeobraziła się w twardy aksjomat. A ja z miłą chęcią posłuchałbym ciekawie zagranej partii gitarowej w kluczowym momencie kompozycji. Dlaczego nie!

Całą resztę materiału zawartego na płycie " Racing Mount Pleasant" można spokojnie pochwalić. Szczególnie pracę sekcji dętej - moi faworyci - bez której zespół byłby jedynie żałosnym klonem. Jedną z wielu kapel, która nieudolnie próbuje połączyć post-rock z jego emocjonalną wersją. Całkiem możliwe, że gdyby zabrakło dwóch lub trzech kompozycji, wydawnictwo jeszcze bardziej zyskałoby w moich oczach.

(nota 8/10)


 


Przy okazji zajrzymy na debiutancką płytę Racing Mount Pleasant, zatytułowaną "Grip Your Fist,  I'm Heaven Bound", nagraną w nieco innym składzie, gdyż znalazłem na niej utwór, który spokojnie mógłby dopełnić zestawienie najnowszego wydawnictwa. 




Artysta z Ohio przyjął pseudonim Kramies, przez jednego z dziennikarzy został nazwany jako: "trubadur dream-popu". W związku z tym, nie dziwi, że najnowsza płyta, która ukaże się 10 października będzie nosić tytuł "Goodbye Dreampop Troubadour".



Nasz dobry znajomy, kanadyjski wokalista Patrick Watson 29 września opublikuje nowy album zatytułowany "UH OH". Oto singiel promujący to wydawnictwo.



  Z Kanady przeniesiemy się do Ameryki Południowej. W stolicy Peru - Limie działa grupa Los Membrillos, która pojawiała się już w "Dodatkach, a przed tygodniem opublikowała nowy album zatytułowany "Disitmia". W ten sposób się rozpoczyna.




W ostatnim odcinku "The Grand Tour" wesołe trio głównych bohaterów pokonywało malownicze drogi i bezdroża Kolumbii. Głównym motywem muzycznym była bardzo smaczna kompozycja meksykańskiej grupy Dug Dug's, którą znajdziecie na płycie "Smog" wydanej w 1973 roku.





Nie śledziłem rozwoju brytyjskiej formacji Prolapse, która powstała w latach 90-tych, nagrała kilka płyt i słuch o niej zaginął. Powrócili po kilkunastu latach przerwy. Wczoraj ukazała się nowa płyta zatytułowana "I Wonder When They're To Destroy Your Face".




Bardzo ładnie brzmią nowe nagrania zebrane na wydanej wczoraj płycie "Animal Poem", amerykańskiej wokalistki (znanej z "Dodatków"), z miasta Portland - czyli Anny Tivel.




Moduł sztucznej inteligencji AI nic nie wie o grupie Fadaway (jeśli chodzi o muzykę alternatywną, ma spore braki, czasem konfabuluje, a po wytknięciu rażącego błędu grzecznie przeprasza za pomyłkę itd. Wciąż dużo nauki przed nim). Dlatego osobiście musiałem zanurzyć się głęboko w otchłań sieci, żeby uzyskać informacje, iż jest to amerykańska grupa reprezentująca Nowy York, z wokalistką Fade Hathaway i producentem Guyem Lebroskim. Niedawno ukazała się ich debiutancka epka "Let It Fade".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - przeniesiemy się na brytyjską ziemię, choć tym razem skład jest międzynarodowy. The Wands Collective i fragment z ich niedawno wydanej płyty "Fairies".




Finlandia i multiinstrumentalista Anti Vauhkonen, który dowodzi składem Oiro Pena. 26 września ukaże się ich nowy album zatytułowany "Beke".



sobota, 23 sierpnia 2025

MILD ORANGE - "THE//GLOW" "Gdzie oddycha letnia noc"

 

  Lato powoli dogasa, choć można odnieść wrażenie, że w tym roku i szczególnie w naszym kraju nie zdążyło w pełni się rozpalić. Jego upalny blask pojawił się tylko na krótko, więc kto lubi i potrzebuje, musiał korzystać z niego wyjątkowo zachłannie. Zawsze można spróbować przywołać atmosferę ciepłych letnich wieczorów, a także ich dyskretny blask (tytułowy "The Glow") - przy pomocy bardzo udanego albumu formacji MILD ORANGE zatytułowanego "The//Glow". Zespoły z Nowej Zelandii od czasu do czasu pojawiały się na tym blogu. Jednak żaden - chyba, że się mylę - nie stanowił głównego tematu muzycznych opowieści.





Historia powstania grupy jest całkiem typowa. Przyjaciele z dzieciństwa Josh Mehrtens oraz Josh Reid spotkali się ponownie po wielu latach, w trakcie studiów, i postanowili założyć zespół. Do składu dołączyli basista Tom Kelk, a za zestawem perkusyjnym zsiadł Jack Reguson. Po kilkunastu miesiącach działalności pojawił się debiutancki krążek "Foreplay" (2018). Nazwa Mild Orange w zamierzeniach jej autorów powinna kojarzyć się z latem, ciepłem, optymizmem. Podobnie jak zawartość ich kolejnych krążków. Skąpane w jasnym brzmieniu gitar piosenki przywoływały nastrój kończącego się dnia. Dominował w nich spokój i nostalgia. Nic więc dziwnego, że dziennikarz "Billboardu" określił poczynania reprezentantów Nowej Zelandii jako: "Muzykę dla fanów nostalgii".

Od samego początku głównym i jedynym producentem nagrań był Josh Mehrtens, który dużo słuchał, czytał mnóstwo branżowych czasopism, i krok po kroku poznawał tajniki pracy w studiu. Jak sam przyznał, w tamtym okresie popełniał mnóstwo błędów, zbyt chętnie ulegał wpływom lub podążał jednokierunkową ścieżką ślepego naśladownictwa. Jednak był to żmudny proces, w trakcie trwania którego sporo się nauczył.

Efekty zebranego doświadczenia możemy usłyszeć na czwartej w dorobku płycie, wydanej kilkanaście dniu temu i zatytułowanej "The//Glow". Warto podkreślić, że czwarty w dyskografii album rzadko bywa tym najlepszym. Statystycznie rzecz ujmując, gdzieś przy okazji trzeciego wydawnictwa zespół mniej lub bardziej umiejętnie zaczyna grać resztkami - pomysłów, ambicji i chęci. Zwykle w tym okresie grupy posiadają już ugruntowaną pozycję na rynku albo ich członkowie coraz bardziej się zniechęcają, że pomimo wysiłków i wydania dwóch poprzednich krążków, owej pozycji nie udało się uzyskać. 

Tym razem cała sympatyczna załoga, wraz z partnerkami - odważne posunięcie - przeniosła się do Londynu. W stolicy Anglii wynajęli dom, w którym przez kilka tygodni mieszkali i tworzyli. Najwyraźniej musiała panować tam dobra i twórcza atmosfera. Album "The//Glow" od samego początku urzeka dojrzałością i spójnym brzmieniem. W kolejnych odsłonach czuć koncentrację na celu, który zamierzano osiągnąć. Każdy utwór ma swój oddzielny aranżacyjny pomysł, od świetnego początku "Moonglade", który bardzo dobrze wprowadza w nastrój tego wydawnictwa, aż po mój ulubiony, nostalgiczny "There's No Rush".




Jak wskazuje Josh Mehrtens, tytuł "The//Glow" odnosi się do próby zachowania równowagi, pozostawania w spokojnym rytmie życia. Album można podzielić na dwie przystające do siebie części. Pierwsza - chyba nieco lepsza - odnosi się do "blasku przestrzeni" (szeroko pojęty świat natury), druga natomiast do "Blasku miasta" (krajobraz aglomeracji).

"Te piosenki, to albo tęsknota za blaskiem, przebywanie w jego aurze, albo ślady po jego braku (...). Pierwszą piosenką, którą zaczęliśmy tworzyć już w 2021 roku był "Right Or Wrong". Z kolei "Silver Star" to wyjątkowo osobista piosenka - napisałem ją dla mojej żony, która wychowała się na ranczu na Środkowym Zachodzie (...). Kiedyś przeczytałem o technice Jeffa Tweeda, który trzyma gitary w różnych pokojach, każda inaczej nastrojona, żeby wymusić na sobie chęć do eksperymentowania i odrzucenia utartych schematów. Myślę, że dzięki temu powstała progresja akordów w "Silver Star". - tyle Josh Mehrtens.

To właśnie praca gitar, z pomocą którym przyszły syntezatory, stanowi główną oś brzmienia tego wydawnictwa. Subtelnie rozmieszczone na szerokiej scenie - niezły miks, z dbałością o szczegóły - tworzą barwne tło, podkreślają istotne momenty. W kolejnych nagraniach, szczególnie tych zamkniętych w pierwszej części płyty, można odnaleźć podobieństwa do najlepszych nagrań grupy The War On Drugs ( zespół Mild Orange woli łagodniejsze tempo). Ta charakterystyczna motoryka tych piosenek łączy się z ich specyficznym nastrojem. Oto mamy schyłek dnia, w tle blask słońca, znikającego gdzieś za linią horyzontu, krajobraz natury lub miasta (druga część płyty), przesuwający się za oknem samochodu, radość wynikająca z poczucia spełnienia i bezpieczeństwa. To przy okazji główne tematy przewijające się w tekstach autorstwa Josha Mehrtensa. 

Ps. Jedno, co może odrobinę dziwić lub przynajmniej zastanawiać, to fakt, dlaczego dojrzały zespół, nagrywający bardzo udaną płytę, nie znalazł dla niej odpowiedniego wydawcy. Czego jak czego, ale dobrze prowadzonych tak zwanych niezależnych oficyn w ostatnim czasie raczej nie brakuje.

(nota 7.5-8/10) 
 





W dzisiejszych "Dodatkach..." zupełnie przypadkiem nieco więcej śpiewających pań. Zaczniemy od gorącej nowości, wczoraj pojawił się nowy świetny utwór naszej dobrej znajomej Anny Von Hauswolff, która przy pomocy Iggiego Popa, w ten uroczy sposób zapowiada nowy album "Iconoclasts". Premiera 31 października.




Kolejna nasza znajoma, gdyż jej utwory pojawiały się już na blogu. Bardzo lubię barwę głosu Eve Adams. Wczoraj ukazał się jej nowy album "American Dust", niestety dość przeciętny w moim odczuciu. Choć tak udanie się rozpoczyna.




Pozostaniemy w USA, ze skąpanego w słońcu Joshua Tree przeniesiemy się do Ohio, żeby posłuchać fragmentu z nowej płyty Emily Hines - "These Days".




Przed nami ulice Filadelfii, na nich możemy spotkać wokalistkę grupy Star Moles, która w połowie sierpnia wydała nową epkę zatytułowana "Snack Monster".




Czekając na rozpoczęcie US OPEN, po Brooklynie krążą członkowie formacji SEX WEEK, którzy na początku sierpnia opublikowali epkę "Upper Mezzanine".




W Berlinie napotkamy kolejnych naszych znajomych (recenzja ich płyty na blogu), grupę Kerala Dust, którzy w dniu wczorajszym wydali album "En Echo Of Love". Tak się rozpoczyna.




Duet, który przybrał nazwę Royel Otis pochodzi z Sydney, również w dniu wczorajszym pojawiła się premiera najnowszego wydawnictwa - "Hickey".




Znakomicie brzmi kompozycja "Terror Moon" irlandzkiego zespołu RUN, którą znalazłem na wczoraj wydanej płycie zatytułowanej po prostu "RUN".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - z wizytą w brytyjskim LEEDS, gdzie działa grupa The Sorcerers. Oto fragment z najnowszej płyty "Echos Of Earth".





sobota, 16 sierpnia 2025

THE MYRRORS - LAND BACK" (Cardinal Fuzz Rec.) "Wewnętrzne wizje"

 

    Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, panowie Nik Rayne (śpiew, gitary) oraz Grant Beyschau (perkusja, saksofon) poznali się w liceum w 2005 roku, żeby dwa lata później założyć grupę THE MYRRORS. Do pierwszego składu szybko dołączyła basistka Claire Safi, która tuż po wydaniu debiutanckiej płyty "Burning Circles In The Sky", odeszła z grupy. Na tym początkowym etapie działalności zespół przetrwał zaledwie dwa lata. Nik Rayne pozostał w Tucson (stan Arizona), a jego kolega wybrał się w podróż do Kalifornii, żeby znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Ponowne zetknięcie się dwójki muzyków miało miejsce w 2013 roku. Od tamtej pory przez skład grupy THE MYRRORS przewinęło się całkiem sporo osób. Zmieniała się również grana przez nich muzyka oraz kolejne główne wpływy czy fascynacje, którym RAYNE I BEYSCHAU ulegali. Jednak psychodeliczny idiom zawsze był obecne w ich nagraniach i stanowił coś na kształt twardego rdzenia kolejnych wydawnictw. Warto je wszystkie poznać, gdyż przez te kilkanaście lat nazbierało się trochę płyt, cd-rów, epek, kaset oraz albumów koncertowych. Całkiem niezły na początek może być zestaw singli - "Invocaciones: Singles And Strays 2014-2016". Najnowszy krążek ukazał się przed tygodniem i nosi tytuł "Land Back".





Kompozycja, która wybrzmiała przed momentem, jest jedną z tych bardziej wyróżniających się na całym albumie. Brzmi energetycznie, bardzo świeżo, porywająco. Po prostu soczyście. W sumie płyta "LAND BACK" zawiera pięć odsłon, w tym najdłuższy piętnastominutowy fragment zatytułowany "The Wretched Of The Earth". Właśnie w długich transowych utworach zespół czuje się zdecydowanie najlepiej. 

Powszechnie wiadomo, że "psychodelia" ma niejedno imię. Odkrywanie kolejnych heteronimów tego gatunku stało się znakiem rozpoznawczym formacji THE MYRRORS. Sam termin "psychodelia" kojarzy się Nikowi Rayne z "wewnętrzną wizją". W muzyce amerykańskiej grupy mamy więc do czynienia z podróżą w głąb siebie, która niejako przy okazji jest również podróżą po kontynentach, podobnych estetykach, epokach kulturowych, stylach życia i rozmaitych wrażliwościach.

Dobitnie świadczą o tym fascynacje muzyczne członków formacji THE MYRRORS. W ich bogatych kolekcjach płyt znajdziemy albumy czołowych przedstawicieli grania ze "złotego okresu" dla tej estetyki, czyli przełomu lat 60/70-tych. Natkniemy się tam również na krążki jazzowe Phaoraha Sandersa, Donna Cherry, wydawnictwa reprezentantów krautrocka i stone-rocka. Pośród kolejnych barwnych okładek pokażą się także płyty bardzo słabo znanych artystów. Swoiste białe kruki i ozdoby każdej kolekcji, jak chociażby marokańskie nagrania Paula Bowlesa z lat 50-tych, czy Hartmut Geerken Rock And Free Jazz Group Kabul (afgański zespół awangardowo-rockowy z połowy lat 70-tych).

Grupa THE MYRRORS chętnie koncertuje po całym świecie, cyklicznie odwiedza Amerykę Południowa, Europę, w tym Polskę (Warszawa 2018), Grecję, Bałkany. Z tych barwnych wojaży chętnie przywozi egzotyczne instrumenty, które później wzbogacają brzmienie kolejnych płyt. Te ostatnie stanowią kluczowe punkty na mapie ich muzycznej podróży. I tak, na albumie "Arena Negra" (2015) zabrzmiało nieco więcej instrumentów dętych, w kolejnych propozycjach akcenty zostały położone na krautrockową motorykę lub folkowo-etniczne inspiracje. Trzeba pamiętać, że znakomita większość kompozycji powstaje w trakcie długich improwizowanych  sesji, swobodnej wymiany pomysłów i radosnych jamów.




"Inspiracją były dla nas pustynie, słońce, księżyc, gwiazdy, flora i fauna południowego zachodu oraz historia regionu, w którym mieszkamy. Inspirowały nas wszelkie odmiany muzyki psychodelicznej i garażowego rocka, awangarda, free-jazz oraz folk z całego świata, taki jak muzyka Tuaregów, indyjskie ragi, folk turecki, folk latynoamerykański, i muzyka rdzennych  Amerykanów". 

W tej ostatniej wypowiedzi Nika Rayne nie ma cienia przesady. Wszystkie wymienione przez niego elementy naprawdę można bez większego trudu odnaleźć w muzyce grupy THE MYRRORS.
Ta najnowsza, wydana przed tygodniem propozycja - "LAND BACK", zawiera dwa kluczowe fragmenty, gdzie zespół zabrzmiał energetycznie i świeżo, z mocą rzadko spotykaną w ich niemałym przecież dorobku. Kto wie, może to kolejny nowy szlak, w tej uskutecznianej od tylu lat psychodelicznej podróży. 

Mam tu na myśli znakomitą kompozycje "LAND BACK" oraz uderzającą w słuchacza z siłą wodospadu "BAKU A BANDING" - monumentalne dzieło. Te dwa fragmenty stanowią coś na kształt wymownej pieczątki stylu świadczącej, o ogromnym potencjale tkwiącym w amerykańskiej formacji. Warto podkreślić wykorzystanie w tych odsłonach linii wokalnych. Nie jest to zbyt często spotykany przypadek. Jakby większość zespołów poruszających się w zbliżonej estetyce wychodziła z błędnego założenia, że wokaliza jest całkowicie zbędna, bo nudzi albo rozprasza. A przecież sugestywne mantrowe zaśpiewy, krzyki i zawołania, pełnią również funkcje rytmiczną, pomagają wprowadzić w trans.

W tych dwóch wyżej wspomnianych przeze mnie kompozycjach urzeka dosłownie wszystko. Nie dajcie się zwieść. W muzyce THE MYRRORS tylko pozornie niewiele się dzieje. Jedynie sekcja rytmiczna odmierza z uporem jednostajny hipnotyczny rytm. W aranżacjach buzuje ogień. Poszczególne dźwięki kotłują się niczym ludzkie dusze w rozgrzanym do czerwoności kotle. Co chwila na powierzchnie wynurzają się kolejne tańczące języki płomieni - to następny instrument nieco bardziej dał o sobie znać. W przypadku odsłony "BAKU A BANDING" - sporą rolę odegrał saksofon w dłoniach Granta Beyschaua. Tony tego instrumentu zostały poddane analogowym przetworzeniom (technika "Time Lag Accumulator"). 

Kompozycje zwarte na albumie "LAND BACK" mają także kontekst społeczno-polityczny. Nie przez przypadek wydawnictwo ukazało się w Międzynarodowym Dniu Ludów Tubylczych. Tytuł, okładka oraz zawartość tego materiału nawiązują bezpośrednio do ruchów antykolonialnych. Swoiste motto przyświecające tej propozycji można zawrzeć w zdaniu "No One Is Free Until We're All Free". Zakończenie "The Wretched Of The Earth" może nawiązywać tytułem do postkolonialnej teorii Frantza Fanona - "Wretched Of The Earth", skupionej wokół próby dekonstrukcji kolonializmu i jego wpływu na jednostkę oraz naród.

Przyznam szczerze, że odrobinę WAM zazdroszczę, jeśli do tej pory nie słyszeliście kompozycji "Baku A Bandung". Za pierwszym razem robi ogromne wrażenie. Dobre wieści są takie, że za drugim, trzecim i dwudziestym również. Na wczoraj, dziś oraz odległe jutro, jest to moja najlepsza psychodeliczna kompozycja 2025 roku. Tym samym za chwilę zabrzmi "MISS TYGODNIA". Jesteście gotowi?

(nota 8/10)

 




Przeniesiemy się do egzotycznego, z europejskiego punktu widzenia, miasta - Bejrutu, gdzie działa grupa POSTCARDS. Wpadło mi w ucho ich nagranie, które rozpoczyna niedawno wydaną płytę "Ripe Iruptured & T3".




Ciekawie brzmi najnowszy singiel Hannah Frances z miasta Chicago, który zapowiada pojawienie się albumu "Nested In Tangles". Premiera 10 października.




Pora na naszych dobrych znajomych z Kanady - Shabason, Krgovich, i tym razem na doczepkę grupa Tenniscoats - 29 sierpnia przedstawią album "WAO", gdzie znajdzie się ten urokliwy cover piosenki grupy My Bloody Valentine.




I kolejny dobry znajomy Fionn Regan, którego ostatnią płytą - "O AVALANCHE" - tak się zachwycałem. Pojawiła się koncertowa wersja jednej z moich ulubionych piosenek z tego wydawnictwa. Cudowna jest ta linia melodyczna zwrotki. Ależ te nutki ułożyły się ze sobą, jakby już wcześniej zostały ze sobą zespolone i tylko czekały na odkrycie.




Kolejni znajomi pojawili się na blogu przed wakacjami. Piosenka australijskiej grupy SHORT SNARL doczekała się statusu "MISS TYGODNIA". W międzyczasie ukazała się ich epka - "SELF NOISE" - z której dziś wybiorę kolejny utwór.




Bardzo lubię takie drobiazgi utrzymane w stylistyce lo-fi. Z reguły nikt tego nie promuje, więc przechodzą bez echa. Od czasu do czasu można znaleźć jakąś perełkę - (7 tysięcy odsłon na YT, więc nie jest tak źle). Chociażby taką jak ta, w wykonaniu Liliany Mikorry, która reprezentuje Monachium i przyjęła nazwę PILBERT. Przyjmijcie ją ciepło.




Europę, dokładniej mówiąc, Francję oraz jej stolicę, reprezentuje duet: Linda Olah i Giani Caserotto, którzy przyjęli dźwięczną nazwę LOVERS. 12 września ukaże się ich płyta zatytułowana "Lettres D'Amour". Póki co, posłuchamy singla promującego to wydawnictwo.




Piątka znajomych z Minneapolis tworzy grupę SHE'S GREEN, która w dniu wczorajszym opublikowała całkiem udaną epkę "CHRYSALIS".




KĄCIK IMPROWIZOWANY - Wytwórnia CHESKY RECORDS znana jest również z tego, że przywiązuje bardzo dużą wagę do realizacji dźwięku. Po raz kolejny możemy się o tym przekonać słuchając płyty "Ain't We Got Fun" - Alexis Cole. Albo obcując ze zestawem "The World's Greatest Audiophile Vocal Recordings Vol. 3"(gdzie również można znaleźć to nagranie), do której dotarłem ze spory poślizgiem. Uczta dla wybrednego ucha.




Na zakończenie dzisiejszej odsłony, zamiast fragmentu nowej, wydanej wczoraj płyty,  Chicago Underground Dou - "Hyperglph", posłuchamy jeszcze ciepłej kompozycji innych naszych dobrych znajomych, tym razem z Nowego Yorku, czyli - THE COSMIC TONES RESEARCH TRIO.



 



sobota, 9 sierpnia 2025

EVERYTHING ELSE - "ANOTHER ONE MAKING CLOUDS" (Big Potatos Records) "Na ramionach wiatru"

 

  Od czasu do czasu warto sprawdzić, co robią artyści związani z naszymi ulubionymi zespołami. Po osiągnięciu dojrzałego wieku i ugruntowaniu swojej pozycji, często udzielają się tam i tu, uczestniczą w tak zwanych projektach pobocznych, nawiązują sympatyczne relacje z innymi twórcami lub próbują rozwijać ścieżkę solowej kariery. I tak Rachel Goswell z grupy Slowdive wraz z partnerem Stevem Clarkiem powołała do życia duet The Soft Cavlary. Wsparła także wokalnie i merytorycznie nową grupę z miasta Portland, która przyjęła nazwę Pete International Airport (bardzo udany singiel pojawi się w dalszej części dzisiejszej  odsłony). Perkusista zespołu Slowdive - Simon Scott, wydaje się być najbardziej zapracowany, z grona swoich szacownych kolegów. W ostatnich miesiącach rozwijał solowy projekt The Quarter Skies (gościł na łamach bloga). Pomaga również młodszym artystom, jak chociażby formacji Newmoon (był odpowiedzialny za mastering ich nagrań), czy znanych z wpisów na tym blogu grup - Deary, Whiteland lub Drab Majesty. Dlaczego wspominam dziś zespół Slowdive? Tak się złożyło, że jego wokalista i gitarzysta Neil Halstead zmiksował w ostatnim czasie singiel nowego duetu - EVERYTHING ELSE. Przed tygodniem ukazała się ich debiutancka płyta zatytułowana "Another One Making Clouds". I to właśnie nad nią dziś się pochylimy.





Duet EVERYTHING ELSE tworzą panowie z miasta Liverpool - Herbie Whitty i Charlie Holton. Młodzieńcy przyjaźnią się od szóstego roku życia, czyli od czasów przedszkolnych. Kto wie, może już wtedy, przed i po leżakowaniu ciągnęło ich drobne palce, żeby dotknąć strun gitary, czy musnąć białe lub czarne klawisze syntezatora. Ta słabość do instrumentów po latach przerodziła się w nieco poważniejsze granie. Wciąż dość proste, ale nie pozbawione uroku. Nie wiem, w jaki sposób Neil Halstead natknął się na ten duet. Całkiem możliwe, że  Herbie i Charlie przesłali na jego adres mailowy próbki demo. Te ostatnie musiały przypaść do gustu wokaliście grupy Slowdive, bowiem postanowił wesprzeć chłopaków stawiających pierwsze niepewne artystyczne kroki.

Jak podkreśla notka brytyjskiej oficyny Big Potatos Records, duetowi EVERYTHING ELSE zależało na tym, żeby materiał zabrzmiał dość surowo, pozbawiony niekiedy zbędnej ingerencji producenta. Trzeba przyznać, że tu i ówdzie udało się to zrobić. Choć, w moim odczuciu, tej surowości, wyrażanej przede wszystkim na poziomie specyficznego brzemienia, mogłoby być znacznie więcej. Całość materiału liczącego niespełna czterdzieści minut, brzmi specyficznie miękko. I nawet pojawiające się raz po raz nieco mocniejsze podmuchy gitar tego stanu rzeczy nie zmieniają. Miękka praca perkusji oraz basu, barwne refleksy syntezatorów, którym towarzyszy odrobinę wycofana i bardzo łagodna wokaliza, w manierze tej znanej z dokonań formacji Cigarette After Sex.




Młodzieńcy z duetu EVERYTHING ELSE całkiem zgrabnie, mniej lub bardziej świadomie, przywołują shoegazeowego ducha z początku lat dziewięćdziesiątych. Raczej dokładają swoją skromną cegiełkę do istniejącego już całkiem pokaźnego gmachu tej stylistyki, niż w pocie czoła wykuwają nowe komnaty. Całkiem możliwe, że na albumie "Another One Making Clouds" nie znajdziecie żadnego nowego dźwięku, którego nie słyszelibyście już wcześniej. Co nie oznacza, że jest to wada tej muzycznej publikacji. W tym gatunku zrobiono już naprawdę wiele, dlatego obytego z tą estetyką słuchacza trudno czymś oryginalnym zaskoczyć. 

Przede wszystkim, i nie tylko za sprawą znaczącej obecności Neila Halsteada, przy opisie tej propozycji muszą pojawić się skojarzenia z twórczością formacji Slowdive. Mam tu myśli głównie dwa szczególne okresy. Ten nieco bardziej ambientowy, podkreślony płytą "Pygmalion", oraz współczesny, wyrażony przez dwa ostatnie wydawnictwa.  Herbie Whitty i Charlie Holton (oraz jego brat pomagający w produkcji Nicholas), z krążka "Pygmalion" zaczerpnęli podobną melodykę. Choć warto wspomnieć, że ich pierwsze utwory zawierały znacznie mniej brzmienia gitar i o wiele bardziej wpisywały się w ambientowy kontekst. 

Na singla promującego debiutancką płytę duetu EVERYTHING ELSE wybrano piosenkę "Two Monkeys", którą współprodukował wspomniany wcześniej Neil Halstead. Gdyby to ode mnie zależało, zdecydowanie bardziej postawiłbym na mój ulubiony "Hollow Surrounds". W odsłonie "Every Word Said" duet zabrzmiał jak Slowdive z ostatniej płyty "Everything Is Alive". W kompozycjach "Uncertian" czy "Watch" przypomniał mi charakterystyczny nastrój niektórych nagrań grupy Zelienople.

Trzeba przyznać, że "Another One Making Clouds" to bardzo udany debiut dwójki przyjaciół, którzy fragmentami brzmią jak pełnowymiarowy skład. W moim odczuciu zabrakło nieco więcej drapieżności, brudu, szram i blizn, gustownych przesterów i drobnych garażowych potknięć - czyli zadeklarowanej przed opublikowaniem tego wydawnictwa surowości brzmienia. Kto wie, może następnym razem.

(nota 7.5/10)


 


Niedawno wspominałem grupę Blueshift Signal, powstali w 1993 roku, w mieście Providence. Wczoraj ukazała się ich płyta "Eventide", która zawiera osiem dawnych utworów. Również w dniu wczorajszym ukazał się koncertowy materiał innego zespołu z przeszłości. Mam tu na myśli grupę Galaxie 500. Rejestracji koncertu dokonano 13 grudnia 1988 roku, w nowojorskim klubie "CBGB". Nagrania zremasterował z analogowej taśmy nasz dobry znajomy producent KRAMER.




W dzisiejszym tekście wspominałem o wkładzie Rachel Goswell w rozwój nowej grupy z Portland, czyli formacji Pete International Airport. Dlatego czekając na ich płytę, pozwolę sobie zaprezentować ich ostatni jakże wyborny singiel.




Wcześniej wspomniałem także o brytyjskiej grupie DEARY, której pomaga Simon Scott. Niedawno ukazał się ich taki urokliwy cover znanego przeboju.




Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, miasto Manchester, a w nim formacja Nightbus, która 10 października opublikuje album zatytułowany "Passanger".




Skoczymy za ocean, do miasta Los Angeles, żeby spotkać członków grupy Mirror Ball, którzy kilka dni temu podzielili się nową piosenką.




W tym samym mieście przy odrobinie szczęścia napotkamy znaną, także z wpisów na tym blogu, formację Automatic, którzy we wrześniu opublikują album zatytułowany "Stones Thrown".




Kolejna zapowiedź zabierze nas z powrotem na Wyspy Brytyjskie. 9 września ukaże się nowa płyta Joanne Robertson i Olivera Coatesa zatytułowana "BLURRR". Przyznam, że czekam na to wydawnictwo. I z radością odsłuchuję nowy singiel.





MISS TYGODNIA - nie mogło być inaczej, skoro grupa The Antlers to wciąż jeden z moich ulubionych zespołów (szczególnie ciepło wspominam znakomity album "Familiars", oraz jego koncertowe wydanie z Londynu). Dobre wieści są takie, że 10 października ukaże się nowa płyta "Blight". Póki co, można cieszyć się wybornym singlem, który zapowiada to wydawnictwo. 




KĄCIK IMPROWIZOWANY - przed wami sympatyczne trio - Oren Ambarchi, Johan Berthling i Andreas Werliin. Fragment z płyty "GHOSTED III", która ukaże się 29 sierpnia.




Dla tych, którzy podobnie do mnie ciepło wspominają płyty grupy The Blue Nile - szczególnie album "HIGH" - kwartet kierowany przez Colina Steele'a, przygotował miłą niespodziankę. Niedawno ukazała się płyta "The Blue Nile - Jazz Interpretations Of The Blue Nile Songbook".




sobota, 19 lipca 2025

MADELINE KENNEY - "KISS FROM THE BALCONY" (Carpark Records) "Pozdrowienia z balkonu"

 
   Amerykańska wokalistka MADELINE KENNEY nie jest zbyt szczególnie znana w naszym kraju. Wydaje się, że nawet całkiem nieźle zorientowani w tematyce tak zwanych niezależnych artystów autorzy blogów bardzo rzadko odnotowują jej wydawnictwa. A tych od epki - "Signals" opublikowanej w 2016 roku ukazało się całkiem sporo. Debiutancki pełnowymiarowy krążek wyprodukował Chaz Bear, z grupy Toro Y Moi, który bardzo polubił barwę głosu wokalistki urodzonej w deszczowym Seattle. Ta zmęczona kapryśną aurą, zapragnęła więcej słońca i przeniosła się do Oakland. Z pewnością dużo lepiej niż nazwisko naszej dzisiejszej głównej bohaterki, stali Czytelnicy powinni kojarzyć wytwórnię płytową,  z która artystka ma podpisany kontrakt. Czołowe zespoły z katalogu tej oficyny - Carpark Records - wiele razy gościły na łamach bloga: Class Actress, Beach House, Cloud Nothing, Dent May, Memory Tapes itp. Wczoraj ukazała się najnowsza propozycja MADELINE KENNEY, zatytułowana "Kiss Form The Balcony", z której wyborny singiel zaprezentowałem dwa tygodnie temu. Dobre wiadomości są takie, że cała płyta utrzymana jest na świetnym poziomie.




Duża w tym zasługa dwóch współproducentów tego wydawnictwa - gitarzysty i  basisty Stephena Patota oraz producenta i perkusisty Bena Sloana. Ten ostatni pojawił się już na tym blogu, kiedy wspominałem o artystach używających "perkusji sensorycznej". Sloan grał u boku The National, Mosses Sumney'a, Beth Orton, Mouse On Mars, czy kolejnej dobrze nam znanej artystki - Rozi Plain. 

Czujniki rozmieszczone na membranie bębnów skrupulatnie odmierzają siłę uderzeń, ich odległość od środka bębna, tempo oraz inne kluczowe parametry. Kolejne impulsy zamienione zostają na dźwięki o różnych  częstotliwościach. Pracę takiej perkusji słychać również na nowej płycie MADELINE KENNEY, gdzie warstwa rytmiczna z pewnością nie należy do typowych, które możemy spotkać w muzyce popularnej. Wszystko to sprawia, że wydawnictwo "KISS FROM THE BALCONY" jest bardzo ciekawą propozycją. Wyróżnia ją intrygujące brzmienie, dobra produkcja, sporo nieszablonowych pomysłów.

Z drugiej strony, podoba mi się specyficzny umiar, z jakim artyści odmierzyli wszystkie istotne dla tego albumu proporcje. W żadnym momencie z niczym nie przesadzili. Choć pewnie podczas pracy w studiu nagraniowym nieraz musiały pojawić się pokusy, żeby tu i ówdzie dodać jeszcze więcej elektronicznych nakładek. W ten sposób powstała inteligentna nowoczesna płyta, na której świetnie rozmieszczono rozmaite akcenty.

Warto wspomnieć, że bardzo dobrze w tym elektroniczno-akustycznym otoczeniu odnalazł się głos MADELINE KENNEY. Ciepła przyjemna barwa, utrzymana w zakresie średniej tonacji, sprawdza się zarówno w intymnych balladach, jak i w tych nieco bardziej energetycznych fragmentach.




"Nie odczuwam potrzeby, żeby moje piosenki stanowiły coś w rodzaju pamiętnika. Raczej traktuję moje kompozycję jako małe medytacje nad drobnymi momentami" - oświadczyła wokalistka.

W przypadku albumu "KISS FROM THE BALCONY" autorka dołożyła większych starań, żeby nieco bardziej rozbudować partie wokalne, w stosunku do tego, co robiła na poprzednich płytach. W tym kontekście nie trudno wskazać momenty - chyba nie będzie to jedynie moje subiektywne odczucie - kiedy barwa głosu amerykańskiej wokalistki mocno przypomina dokonania Kate Bush. Wydaje się, że najlepiej można to uchwycić w odsłonie zatytułowanej "Breakdown" czy "Cue". Dodatkowe zgrabnie wplecione wokalizy pojawiły się w utworze "They Go Wild". W tym sposobie prowadzenia narracji wokalnej znajdziemy sporo ładunku emocjonalnego, co zwykle w przestrzeni muzyki indie-popowej stanowi dodatkową wartość - słychać to chociażby w cudownym "Semitones".

W warstwie lirycznej odnajdziemy tematykę romantyzmu, samotności, wątki feministyczne, psychologiczne napięcia oraz zaakcentowaną potrzebę bliskości. Sposób realizacji linii wokalnej sprawia, że głos KENNEY raz zostaje uwikłany w zgrabne formy dźwiękowe, to znów wypływa na powierzchnie i zbliża się do słuchacza.

Całkiem wyraźnie widać, że artystka dojrzała, przestała obawiać się eksperymentów. Wraz z towarzyszącymi jej muzykami stworzyła zapadającą w pamięć brzmieniową przestrzeń. Przy okazji płyty "Perfect Shapes" (2018), mogliśmy odnaleźć klarowne alt-popowe linie. Album "KISS FROM THE BALCONY" zgrabnie łączy wątki indie-popowe z elementami psychodelii.
 
"Moim największym osiągnięciem jest fakt, że Kurt Wagner (wokalista grupy Lambchop) zaśpiewał w mojej kompozycji" - stwierdziła w jednym z wywiadów Madeline Kenney. A my nie mamy innego wyjścia, jak tylko odrobinę cofnąć się w czasie, i sięgnąć do tego nagrania. Ps. Szkoda, że na wydanej wczoraj płycie zabrakło takiego duetu..

(nota 7.5-8/10)

 



Na dobry początek zajrzymy na moment do stolicy Francji, gdzie działa znana nam grupa PEURS, która kilka dni temu opublikowała nowy singiel.




Brytyjska grupa Wolf Alice 22 sierpnia opublikuje najnowsze wydawnictwo zatytułowane "The Clearing". Póki co pojawił się taki singiel.




Wczoraj ukazała się nowa płyta zespołu z miast Los Angeles - czyli Lord Huron. Jej tytuł to "The Cosmic Selector vol. 1" Tak się rozpoczyna.




Przed Wami duet z miasta Portland - czyli Psychic Guilt, z wokalistką Amy Azucena, i fragment z epki wydanej przed tygodniem - "A Dark Dream".



 
Niegdyś wspominałem, że bardzo lubię takie miniatury, z jaką zapoznacie się za chwilę. Grupa z Dublina, która przyjęła nazwę Child Of Prague. 19 września ukaże się ich epka zatytułowana "Clothed In The Sun". Pojawił się już pierwszy singiel.




Formacja Poor Creature powstała w wyniku połączenia sił muzyków związanych z grupami Lankum oraz Landless. Oto fragment z ich albumu "All Smiles Tonight", który ukazał się przed tygodniem.




Zespół Maruja, reprezentujący Manchester, gościł już kiedyś na łamach tego bloga. 12 września ukaże się ich długo wyczekiwany debiutancki album "Pain To Power".




MISS TYGODNIA - miasto Adelaida (Australia), skąd pochodzi grupa SHORT SNARL. 10 sierpnia ukaże się ich epka zatytułowana "Self Noise". Przyznam, że czekam na to wydawnictwo odsłuchując ten wyborny fragment.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - rozpocznie formacja FUUBUTSUSHI (z Patrickiem Shiroishi na saksofonie), która przed tygodniem opublikowała album koncertowy "Columbia Deluxe", gdzie wybrzmiało również to znakomite (!!!) nagranie. Wybrałem wersję singlową.




Powrócimy do Australii, gdzie działa prezentowana już niegdyś grupa The Circling Sun, która całkiem niedawno opublikowała płytę zatytułowaną "ORBITS". Mój ulubiony fragment.