sobota, 27 grudnia 2025

MOJE ULUBIONE KSIĄŻKI - Czyli podsumowanie literackie 2025 roku

 

"POWTÓRNIE NARODZONY" - MARGARET MAZZANTINI

     To jedna z dwóch książek, które w minionych dwunastu miesiącach zrobiły na mnie największe wrażenie. Wydawnictwo "Powtórnie narodzony" ujęło mnie przede wszystkim niezwykłą historią, którą autorka tak urokliwie przedstawiła na kolejnych stronach. Pewnie dlatego tuż po wydaniu, także polskim - to było jeszcze w 2013 roku - w kinach pojawił się film. W roli głównej wystąpiła Penelope Cruz. Jednak nie polecam tego obrazu. To zwykłe przeniesienie tej poruszającej opowieści na ekran. I niewiele poza tym. Reżyser - Sergio Castellotto - nie spróbował pokusić się, żeby pokazać coś więcej. Nie udało mu się uchwycić tego, co pojawia się pomiędzy słowami, kolejnymi skrzydlatymi wersami. Ponieważ styl tej opowieści Margaret Mazzantini również zasługuje na uwagę i pochwałę. Nostalgia miesza się tu z pięknem, a ból z przerażeniem, w rzadko spotykany sposób. 

Znajdziemy w tej znakomitej książce, szczególnie w drugiej jej części, momenty lub jeden wyjątkowy moment, bo o nim teraz myślę, kiedy Czytelnik otwiera szeroko usta, zaciska pięści i chce krzyknąć - z bólu lub z przerażenia. Pewnie niejeden z pogrążonych w lekturze chciałby wtedy zaprzeczyć, chciałby powiedzieć: "Nie! To nieprawda! Niemożliwe!". To jest ten rodzaj niesamowitej historii, którą nie tyle się czyta, co raczej pochłania, a potem przeżywa jeszcze na długo po zamknięciu książki. 

Jak pewnie zauważyliście, jeszcze ani słowa nie napisałem o fabule. Celowo unikam tego tematu, żebyście przypadkiem nie popadli w smętne zaszufladkowanie, z wielką szkodą, zarówno dla tej niesamowitej powieści, jak i dla samych siebie. Bo Jugosławia, bo walki w Sarajewie, bo wojna - tak te elementy pojawiają się na kartach tej historii, jednak tworzą nieco inny kontekst. Stanowią tyleż barwne, co przerażające tło dla rozgrywających się wydarzeń, dla ludzkich dramatów, itd. Nie jest to więc książka o zbrodniach wojennych, ani antywojenna nowela, jak pewnie chcieliby co niektórzy, nie dość uważnie zatapiający oko w lekturze. Ps. Ostatnio wypłynęły na jaw dramatyczne i poruszające fakty, o włoskich milionerach, którzy w Sarajewie strzelali do ludzi. 




 Główną bohaterką tej powieści jest Włoszka o imieniu Gemma ( na szczęście nie jest milionerką), która po latach wspomina miłość swojego życia - mężczyznę o imieniu Diego. W sentymentalny sposób przywołuje mglisty okres zakochania - w tym fragmencie książki autorka chyba użyła największej ilości barw i metafor, odnalazła cudowny rytm, melodię tekstu. Później kolejne dni życia we dwoje, długie miesiące dojrzałego związku. Okazją do snucia kolejnych refleksji oraz wspomnień jest podróż z nastoletnim synem do krajów byłej Jugosławii, już nie pogrążonych w zawierusze wojennej. Z synem, który nie miał okazji poznać ojca. 

Dlatego też z opowieścią Gemmy jest trochę tak, jakby nie była przeznaczona tylko dla czytelników, ale również została zaadresowana do własnego dziecka. W tej perspektywie historia, którą tak urokliwie rozwija przed nami główna bohaterka, jest także próbą uchwycenia i określenia tożsamości najbliższej osoby - własnego syna.





Nie podoba mi się okładka polskiego wydania książki. W ogóle do mnie nie przemówiła. Nic na to nie poradzę. Jedyny plus jest taki, że pokazany na niej chłopiec, siedzi zwrócony do nas profilem. Nie widzimy w pełni jego twarzy. Jego pełne oblicze odsłania się wraz z końcem tej opowieści. Odnotowałem także drobny błąd w tekście. Nie do końca wiem, z czego on wynika. Jako autor muzycznego bloga, miłośnik jazzu - musiałem zwrócić na to uwagę. Z okna hotelu Prins Hendrik, położonego w Amsterdamie, nie wypadł Chris, tylko znakomity trębacz - Chet Baker. Był 13 maja 1988 roku.

"Są takie rzeczy, małe i błahe, których nigdy nie zapomnę, wydają się bez znaczenia, a zostają głębiej niż wszystkie inne" - Margaret Mazzantini. 

Nie byłbym sobą, gdybym nie dotarł do pozostałych książek przetłumaczonych  na język polski tej autorki. Jednak niczego w nich dla siebie nie znalazłem. Bywa i tak. Wygląda na to, że włoska pisarka to twórca jednej naprawdę wielkiej powieści, którą gorąco Wam polecam.






"TAK DALEKO OD DOMU" - SEBASTIAN BARRY


   Z irlandzkim powieściopisarzem mam tak, że czytałem kilka jego poprzednich książek, ale żadna nie spodobała mi się cała. Owszem, bywały lepsze, jak ta - "Czas starego boga" - którą odnotowałem tutaj w ubiegłym roku w podsumowaniu. Zdarzały się również nieco gorsze, co sprawiało, że nie byłem do tego autora całkiem przekonany. 

Akcja opublikowanej w tym roku, przynajmniej jeśli chodzi o polskie wydanie ( pod koniec listopada ukazała kolejna pozycja autora - "Tymczasowy dżentelmen"), powieści zatytułowanej - "Tak daleko od domu", toczy się w 1914 roku. Główny bohater to Willie Dunng, Irlandczyk, który wstąpił do brytyjskiego wojska i rusza na front Pierwszej Wojny Światowej. Wbrew brutalności świata przedstawionego na kolejnych stronach, książka napisana jest we wspaniałym stylu i pięknym językiem. Znajdziemy w niej trochę wątków rodzinnych, jeszcze więcej historii, fragmentów o dojrzewaniu, literatury wojennej. Trzeba podkreślić, że Sebastian Barry tym razem doskonale odmierzył wszelkie zarówno stylistyczne, jak i językowe, proporcje. I pewnie dlatego tak dobrze się to czyta. Gdyby tych poetyckich metafor było jeszcze więcej, a język byłby jeszcze bardziej wybujały, nasycony porównaniami, itd., autor zbliżyłby się do rejonów barokowego stylu. Przychodzi mi tu na myśl głównie "Raj" - Jose Lezama Limy, czy "Podróż do źródeł czasu" - Alejo Carpentiera; co w ostatecznym rozrachunku mogłoby czytelników prozy Barry'ego nieco zmęczyć lub zniechęcić. Chcę przez to powiedzieć, że tym razem wyszło doskonale!

Opisy Sebastiana Barry'ego mają niemal poetycką precyzję, nawet w brutalnych scenach - okopy, walka, śmierć - autor gustownie potrafi wpleść łagodny strumień refleksji. Trzeba przyznać, że to bardzo barwny styl i od razu zapadający w pamięć. To proza z górnej półki, pełna dźwięków, smaków, zapachów i odczuć. W tym budowaniu rytmu zdań Barry momentami zbliża się do Williama  Faulknera.




"Tak daleko od domu" - to znakomita powieść, którą gorąco Wam polecam, zamieszczając z niej pewien przewrotny cytat, pokazujący osobliwe poczucie humoru autora.

"Ale ta dziewczyna, co zaciągnęła go do tańca, to rzeczywiście była śliczna. Taka prawda, bez dwóch zdań. Położył się na tym dziadowskim łóżku, spojrzał w górę, na nią. Miała na sobie tylko luźną koszulę i długą halkę, jakby z jakiegoś dziwnego metalu. Willie zerknął pośpiesznie na jej kształtne, dorodne piersi, na wypadek gdyby uraziło ją, że tak się gapi  Od czubka jej głowy opadały włosy, czarne jak ciemny kąt izby. Włosy miała gęste a gęste, czarne jak smuga nocy i czyste, bystre oczy, barwy tych ciemnogranatowych piórek na sroce. Boże drogi, pomyślał sobie, toż to jak bogini. Willie miał wrażenie, że pięknością górowała nad każdą kobietą, którą dotąd widział.
- Pieniądze za ruchanie? - odezwała się.
- Hę? - Wiedział jednak dokładnie, co powiedziała, bo mówiła bardzo wyraźnie, słowa odmierzała drobnymi ostrymi ząbkami.
- Szylingi - wyjaśniła. - Szylingi za ruchanie?".







"ANIOŁY"  - DENIS JOHNSON



   Do tej pory przeczytałem "Sny o pociągach" tego autora, "Drzewo dymu", świetny tom opowiadań "Szczodrość Syreny", o którym dziś jeszcze wspomnę, przy innej okazji, oraz najsłabsze w tym zestawieniu - "Zagubione wybrzeże". Nic dziwnego, że musiałem również dotrzeć do "Aniołów" amerykańskiego twórcy, wydanych pierwotnie w USA w 1983 roku (pozdrowienia dla polskich wydawców). Bez cienia przesady można powiedzieć, że Denis Johnson został odkryty w Polsce bardzo późno, jak wielu innych twórców zdanych na kaprysy i jakże często kiepski gust dyrektorów krajowych oficyn. Na dobrą sprawę pisarstwo Johnsona odkryto dopiero po jego śmierci, z którą to autor stanął oko w oko pod koniec maja 2017 roku. Moja przygoda z twórczością Johnsona rozpoczęła się właśnie od tomu opowiadań "Szczodrość Syreny". Co ciekawe, Denis Johnson urodził się w Niemczech, ale w związku z pracą ojca, co chwila przenosił się z kraju do kraju, co miało wpływ zarówno na niego, jak i na jego twórczość. Kolega po fachu - David Foster Wallace - umieścił powieść "Anioły" na liście pięciu najbardziej niedocenionych amerykańskich powieści, wydanych po 1960 roku (znaleźli się tam również Cromac McCarthy i jego "Krwawy południk" czy "Kroki" - Jerzego Kosińskiego). 

W stylu Johnsona można wyczuć wpływ Raymonda Carvera, u którego zresztą studiował. Bohaterami jego powieści i opowiadań zwykle są ludzie z marginesu, nieudacznicy, uciekinierzy - trochę jak w tekstach piosenek Willy'ego Vlautina, z grupy The Delines (ich ostatnia płyta została omówiona na łamach tego bloga). Podobnie jest w przypadku powieści "Anioły", gdzie główne role odgrywa: Jamie Mays - matka dwójki dzieci uciekająca z opresyjnego związku oraz Billy Houston - niedawny więzień, przy okazji uzależniony od alkoholu. Powieść porusza klasyczne dla prozy Johnsona wątki i motywy - ucieczka, przemoc, uzależnienia, próby znalezienia szczęścia. Oszczędny styl, momentami lakoniczny i szorstki, dodaje tej powieści dodatkowego kolorytu. Największą zaletą tego typu opowieści jest ich autentyczność, emocjonalna prawda. Czytelnik może odnieść wrażenie, że oto ogląda życie takie jakie jest, pozbawione lukru lub pudru nadmiernie rozdmuchanych metafor. Denisa Johnsona interesują ludzie, którzy znaleźli się na dnie lub w sytuacjach granicznych. To właśnie wtedy pytania o sens ludzkiej egzystencji nabierają dodatkowego znaczenia.









"DOBRE WYCHOWANIE" - AMOR TOWLES

 Akcja tej wybornej powieści rozpoczyna się w Sylwestra 1937 roku, kiedy to Katey Kontent, wraz z przyjaciółką - Eve Ross, poznaje młodego bankiera Tinkera Greya. "Kiedy zaczął się wielki kryzys, miałam lat szesnaście, wystarczająco dużo, żeby nieskrępowany przepych lat dwudziestych zdążył rozbudzić moje marzenia i oczekiwania. Zupełnie jakby Ameryka weszła w wielki kryzys by utemperować Manhattan. Po czarnym czwartku nie było słychać odgłosów ciał upadających o chodnik. Nastąpiło coś w rodzaju gromadnego zdumionego krzyku, a potem cisza spadła na miasto jak śnieg. Zamrugały światła. Zespoły odłożyły instrumenty, a tłum w milczeniu skierował się do drzwi".

To właściwie dramat obyczajowy pełen specyficznego poczucia humoru, z Nowym Yorkiem końca lat 30-tych w tle, z jazzem, świetnie nakreślonymi postaciami, z kontrastami poszczególnych klas społecznych. Kameralna, wciągająca od pierwszy wykwitnie skreślonych zdań powieść, napisana znakomitym, jak to u Towlesa, językiem, z wyraźnie wyczuwalną melodią i rytmem - o wyborach życiowych, relacjach międzyludzkich, o miłości i dorastaniu. Amor Towles rozpisał kolejne sceny tak, jakby tworzył następne filmowe ujęcia, pełne rozmaitych niuansów. Główna bohaterka - to jedyny drobny mankament - wydaje się być odrobinę męska. Nie ulega zmianom nastroju, skrzętnie skrywa uczucia, również przed sobą, ale za to sporo w niej dojrzałego, mimo młodego wieku, dystansu do świata, ironii, czy wręcz gorzkiego sarkazmu. Sprytnie wciąga czytelnika w swoją intymną spokojnie rozwijaną historię. 

Wyjątkowy styl autora bez przeszkód pozwala poczuć ducha tamtej coraz bardziej odległej epoki, rytm życia, blaski i cienie miejskiego życia. Dla mnie to po prostu gotowy i wymarzony scenariusz na niezwykły film. Dla tych, którzy są ciekawi, jak potoczyły się dalsze losy jednej z dwóch głównych bohaterek - Eve Ross, mam dobrą wiadomość. To wszystko, a nawet więcej, znajdziecie w tomie bardzo długich opowiadań, zamieszczonych w książce Amora Towlesa zatytułowanej "Stolik dla dwojga", która ukazała się w tym roku.

"Każdy może kupić samochód albo zaszaleć w mieście. Większość z nas łuska dni jak orzechy. Jeden na tysiąc potrafi patrzeć na świat ze zdumieniem. Nie mam na myśli gapienia się na Chrysler Building. Mówię o skrzydełku ważki. O opowieści pucybuta. O spacerze nieskalana porą z nieskalanym sercem" - Amor Towles.






 MICK HERRON - "JOE COUNTRY"

 Seria Micka Herrona "Kulawe konie" ("Slough House") - to największa niespodzianka w literaturze sensacyjnej ostatnich lat. Choć warto podkreślić, że nie tylko w tym gatunku. Ci, którzy sięgną po książki Micka Herrona oczekując od nich "typowej sensacji", mocno się zawiodą. W gruncie rzeczy niewiele w nich zapierających dech w piersiach pościgów, niezwykłego napięcia, żmudnego śledztwa, które w konsekwencji ma doprowadzić do ujęcia sprawcy, czy wszelkich odmian potworności i aberracji rodem z cierpkich skandynawskich kryminałów. Mick Herron chyba znudził się - podobnie do mnie - żelaznymi regułami, które rządzą tym mocno wyeksploatowanym gatunkiem. Czasem celowo idzie pod prąd lub na przekór ramom stylistycznym. Czasem po prostu podąża za instynktem, kroczy swoją drogą. I w tym jest zdecydowanie najlepszy. Wytyczanie nowych szlaków wychodzi mu zdecydowanie najlepiej. Przede wszystkim jest znakomitym pisarzem. Jego świetny styl - w polskiej literaturze sensacyjnej nikt nawet nie próbuje zbliżyć się do tego poziomu - cechuje wnikliwa obserwacja, uważność na detale, pogłębiona nieraz filozoficzno-socjologiczna refleksja (czekam, aż autor popełni jakąś satyrę polityczną), i barwny język, pełen gorzkiej ironii, zjadliwego sarkazmu. Powaga łączy się w jego twórczości z absurdem. Wartkie dialogi przeplatają się z obserwacją życia społecznego (polityka, media, biurokracja, itd). 





Myślę, że to właśnie ten niepowtarzalny styl przyciągnął mnie do jego twórczości. Pewnie gdzieś pionierem takiego oglądu świata w literaturze "sensacyjnej" był Raymond Chandler, z jego chłodnym dystansem, celnymi ripostami, szarością czy brudem otaczającego świata. Mick Herron podobnie jak Amerykanin niczego nie upiększa. Wręcz przeciwnie. Jego bohaterowi nie mają z nim lekko. Składają się głównie z wad - mnóstwo w nich wszelkich ułomności, słabości, czułych punktów, w które brytyjski pisarz co chwila z premedytacją uderza. W jego barwnych opisach nie brakuje wątków komediowych, jest to jednak najlepsza odmiana brytyjskiego czarnego humoru. Cała seria "Kulawe konie" liczy sobie dziewięć tomów. Jesienią tego roku ukazał się w naszym kraju tom oznaczony numerem sześć, czyli "Joe Country". O poziomie tej znakomitej serii świadczy fakt, że "Joe Country" jest moim zdaniem jedną z najlepszych powieści Mika Herrona. Polski odbiorca może czuć się rozpieszczony, gdyż oprócz książek jest już pięć części serialu, gdzie głównego bohatera - Jacksona Lamba - zagrał Gary Oldman.

Gdyby komuś wciąż było mało wrażeń, pojawił się również audiobook serii "Kulawe konie", a wraz z nim.... wyborna interpretacja tekstu Krzysztofa Gosztyły. Muszę przyznać, że mam dwóch ulubionych lektorów. Są to: Adam Ferency - laureat nagrody "Wielkiego Splendoru", i laureat prestiżowej nagrody "Mistrz Mowy Polskiej" - Krzysztof Gosztyła. Kiedy słucha się ich  interpretacji, można odnieść wrażenie, że ogląda się film.











"BRIGITTE BARDOT - TO JA!" - MARIE DOMINIQUE LELIEVRE

Do tej książki z pewnością nie zwabiła mnie postać głównej bohaterki, znanej aktorki, ikony stylu oraz kina. Nigdy nie byłem zafascynowany jej talentem. Jako kobieta nie wpisywała się pod żadnym względem w kanon podziwianej przeze mnie urody ( z tego okresu zdecydowanie wybrałbym JEAN SEBERG). Walory szeroko pojętego piękna ciała - co kilkanaście stron tego tekstu - to jest drobna przypadłość tej książki - na wszelkie możliwe sposoby podkreśla autorka biografii. Przeczytałem "Brigitte Bardot to ja!" głównie za względu na wyborny styl, świetny język, którym francuska pisarka tak sprawnie się posługuje. Nic tylko pozazdrościć talentu pisarskiego i żałować, co stało się także moim udziałem, że Marie Dominique Lelievre nie wzięła na warsztat jakiegoś innego znanego aktora, bohatera popkultury, chociażby Alaina Delona, skoro obracamy się w kręgu kultury francuskiej.

 Od pierwszych stron biografii widać wyraźnie, że autorka jest zachwycona postacią Brigitte Bardot, co może mieć pewien wpływ na rzetelność jej opisu kolejnych istotnych etapów życia, oceny poszczególnych fragmentów biografii, kluczowych egzystencjalnych wyborów. Jednak, co trzeba wyraźnie podkreślić, francuska pisarka nie unika trudnych tematów, drażliwych kwestii - jak chociażby skomplikowane relację Bardot z synem. Mamy więc wyraźnie zaakcentowane blaski sławy, owszem, ale i jej znaczące cienie. Do tego świetnie odmalowane barwne tło kolejnych epok kulturowych - lata 50, 60, 70-te, aż po czasy współczesne. I to chyba również te fragmenty najbardziej zapadły mi w pamięć. To dzięki nim poznałem mnóstwo ciekawych postaci, w tym pierwowzór Ruiberriza De Torresa, który pojawia się na kartach powieście nieodżałowanego Javiera Mariasa. Wydaje się, że hiszpański mistrz słowa mocno zainspirował się postacią Porfirio Rubirosy (dominikańskiego dyplomaty, kierowcy rajdowego, playboya).

Język, który przewija się przez następne odsłony książki - "Brigitte Bardot - To Ja!" - jest żywy, bywa poetycki, celny, wciągający. Wszystko to sprawia, że czyta się ten tekst jak klasyczną powieść, a nie klasyczną biografię. Z pewnością nie jest to zestaw lepiej lub gorzej podanych suchych faktów wpisanych w kolejne etapy życia, tylko wielopoziomowy portret dość złożonej osobowości na tle pewnej coraz bardziej odległej epoki. Mnóstwo tu detali, cennych szczegółów, dzięki czemu czytelnik czuje się nie tyle biernym obserwatorem, co raczej uczestnikiem zdarzeń. Kimś, kto wciąż porusza się u boku słynnej aktorki. 

Ps. W trybie książki biograficznej w minionych miesiącach przeczytałem także: "Roman Wilhelmi" - Maciej Rycik, "Fala..." - Rafał Księżyk, "Zbyszek przez przypadki" - Beata Nowicka, "Kora, się żyje" - Katarzyna Kubisiowska. "Mario Vargas Liosa" - Tomasz Pindel, "Daliśmy radę, chłopaku" - Anthony Hopkins. W planach: "Meryl Streep. Znowu" - Michael Schulman.






"PRZEKLEŃSTWA NIEWINNOŚCI" - JEFFREY EUGENIDES


  "Eugenides buduje świat tak ciasny i niepokojący, że jego książka działa niemal jak pogoda: ma własny, odrębny system logiczny, a może raczej zamknięty obwód nastoletniego mózgu, dostrojonego, by odebrać wszelkie znaki i sygnały; jest niczym uzależniająca klaustrofobia" - ze wstępu Emmy Cline.

Mam taką listę książek, które chciałbym w najbliższej przyszłości przeczytać. Ta lista niestety powiększa się dość sukcesywnie z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc. Od dłuższego czasu figurowała na niej pozycja "PRZEKLEŃSTWA NIEWINNOŚCI". Miałem to szczęście, że dotarłem do wznowienia tej powieści. Przedmowę do niej napisała EMMA CLINE, ta sama, której świetną książkę "ZAPROSZONA", polecałem na łamach tego bloga w ubiegłym roku. Uznałem to za bardzo dobry znak. Zresztą te słowo wstępne do powieści jest także bardzo udane. Wyraźnie pokazuje literacki talent Emmy Cline oraz jej dobre czucie tekstu.

O czym jest książka "Przekleństwa niewinności"? Powieść laureata Nagrody Pulitzera przede wszystkim w subtelny sposób bada granie między dzieciństwem, a dorosłością. Autor pokazuje, że pragnienia, lęki, i przypadkowe wydarzenia kształtują życie jednostki czasem wbrew jej woli. Styl pisania Eugenidesa jest wyważony, refleksyjny, precyzyjny. Nie ma tu nadmiernego dramatyzmu, patosu, czy taniego sentymentalizmu. Jednym z najbardziej uderzających elementów książki jest atmosfera, która w kilku momentach może przypominać nastrój filmu "Piknik pod Wiszącą  Skałą". Ten nastrój umiejętnie zawieszony jest pomiędzy zwyczajnością dnia codziennego, a chwilami pełnymi tajemnicy, gdzie drobne szczegóły stają się znakami czegoś większego, czegoś niepokojącego i nieuchwytnego. Fabularnie książka opowiada o dorastaniu grupy młodych ludzi. Autor skupia się na rodzinie nastoletnich sióstr Lisbon, których poczynania stają się obiektem fascynacji chłopców z ich otoczenia. Resztę mam nadzieję, doczytacie, a potem obejrzycie, samodzielnie.






"ŻYCIE ZEWNĘTRZNE" - ANNIE ERNAUX

   
 Annie Ernaux to w ostatnim czasie moja ulubiona autorka; w kobiecym świecie literackim nie ma sobie równych. Mogę powiedzieć, że przez lata czekałem właśnie na kogoś takiego - na taką prozę, która w specyficzny sposób połączy nurt refleksji filozoficzno-socjologicznej z literaturą. W przypadku "Życie zewnętrznego" francuska pisarka skupia się na tym, co istnieje wokół nas, a zwykle bywa pomijane lub nie poświęcamy temu należytej uwagi. To nie jest powieść o bohaterach, z lepiej lub gorzej rozwiniętą nicią fabularną, lecz bardziej zapis tego, co rozgrywa się wokół pasażerów tramwaju, w sklepach, w kawiarniach, co migocze w zwykłych gestach i spojrzeniach. Czytając tę pozycję można odnieść dojmujące wrażenie, że przy okazji tego tekstu odbieramy coś na kształt prywatnych lekcji - "NAUKI SPOJRZENIA". 

"Może notując działania, postawy i słowa ludzi, których spotykam, ulegam złudzeniu, że się do nich zbliżam. Nie rozmawiam z nimi, po prostu na nich patrzę, po prostu ich słucham, jednak emocje jakie we mnie budzą są prawdziwe" - Annie Ernaux.

W praktyce oznacza to, że prywatne doświadczenia i emocje Ernaux stają się narzędziem do tworzenia socjologicznej analizy. Zdaję sobie sprawę z tego, że proza francuskiej noblistki bywa hermetyczna i specyficzna, i trzeba posiadać odpowiednie zaplecze. Dlatego, jak zwykle w takich przypadkach, każdy zadecyduje samodzielnie, czy jest to lektura dla niego.







Jeśli chodzi o tak zwaną literaturę kobiecą, to chciałbym szczególnie wyróżnić: ERDIRCH  LOUISE - "Rzeka czerwona", SHELLEY READ - "Popłynę przed siebie jak rzeka", YASMINA KHADRA - "Aniołowie umierają od naszych ran". I zatrzymać się na chwilę przy książce ALISON ESPACH - "Goście weselni", gdyż to jedna z najmilszych  niespodzianek minionego roku. 

"Goście Weselni" to pozornie proza "bezpiecznego środka", nagradzana i wyróżniania, głównie przez głosy czytelników, co czasem bywa dobrą rekomendacją. To niby banalna i lekka historia. Do hotelu "Cornwall Inn Island" położonego w mieście Newport przybywa główna bohaterka Phoebe Stone, która ucieka od dotychczasowego niezbyt udanego życia (przeżywa załamanie emocjonalne z powodu nieudanego małżeństwa). Przyjeżdża tam z mocnym postanowieniem, żeby... popełnić samobójstwo. Na miejscu okazuje się, że w hotelu mają odbyć się uroczystości weselne, a ona jest jedynym gościem spoza grupy weselników. 

Ta powieść zaskakuje na każdym kroku - dojrzałością, specyficznym tonem, w którym łączy się smutek, nostalgia z osobistym poczuciem humoru. Pod pozornie błahym scenariuszem, który, aż prosi się o adaptację filmową, kryje się ciąg pogłębionych refleksji na temat życia. W tej książce znajdziemy rzadko spotykany i świetny balans pomiędzy śmiechem a wzruszeniem, dramatem a powagą, sarkazmem a emocjonalną głębią. Polecam.








"STRZĘPY" - BRET EASTON ELLIS



Tę powieść zamieszczam trochę na przekór krytycznym recenzjom, które dość negatywnie oceniły najnowsze niedawno wydane dzieło amerykańskiego autora. Zdaję sobie sprawę z tego, że niektóre wątki fabularne, cała ta snująca się leniwie opowieść, a szczególnie jej zakończenie, może pozostawić niedosyt, budzić rozczarowanie albo niesmak - nie zamierzam z tym polemizować, ani specjalnie bronić autora. Siłą tej prozy jest niesamowita, rzadko spotykana na kartach powieści, ATMOSFERA, wykreowana przez autora i pogłębiana systematycznie na kolejnych stronach. Przyznaje, że ze względu na sporą objętość tekstu potraktowałem go jako serial. Wracałem więc do "STRZĘPÓW", jak do ulubionego filmu czy miejsca, dzień po dniu, dawkując sobie zarówno treść, jak i emocje. Jednak za każdym razem zupełnie naturalnie, bez większych przeszkód, zanurzałem się w ten świat przedstawiony na kartach powieści.

"A oni spotykali się, słuchali muzyki, uprawiali seks, chodzili do klubów, czasem brali narkotyki (...), szli przez świat sami, wpatrywali się w żyrandole na kwasie. Jak miałem to ułożyć w fabułę" - Bret Easton Ellis.

Historia rozgrywa się w mieście Los Angeles -  mamy ekskluzywne osiedla dla bogaczy, elitarną szkołę średnią BUCKLEY. Mamy także początek lat osiemdziesiątych - w Polsce głęboka studnia komuny i stan wojenny - w powieści Ellisa zblazowana młodzież podjeżdża pod szkołę mercedesami lub porsche. Autor z łatwością odmalowuje ducha tamtej epoki, przywołuje modę, muzykę, styl życia młodych ludzi. Główny bohater - BEN - próbuje odnaleźć własną tożsamość, tworzy ulotne relacje, chętnie eksperymentuje z seksem. Opisy tego ostatniego, sądząc po relacjach w sieci, zwabiły wielu czytelników do tej prozy.

Najciekawsze jest w tej powieści połączenie osobistych wspomnień autora - Ellis rozwija poszczególne wątki leniwie, jakby pisał w 40-stopniowym upale - z elementami napięcia rodem z rasowego thrillera. Ta wspomniana przeze mnie gęsta, mroczna, duszna i bardzo realistyczna atmosfera pozwala z łatwością poczuć klimat Los Angeles początku lat osiemdziesiątych. Mówiąc krótko - ta książka wciąga i uzależnia, jeśli tylko zdoła się pokonać kilka pierwszych stron, znaleźć do niej sekretne drzwi. Sprawia, że bardzo trudno ją porzucić, pewnie z tego powodu tak często do niej wracałem.

"Syntezator, wytwornica dymu, pusta niebieskawa twarz Kim Wilde, jej spojrzenie prosto na nas, ta piosenka, jak tyle innych z tamtej epoki, była hymnem, mówiła coś o dzieciakach w Ameryce, gdzie wszyscy na okrągło żyją muzyka, tyle że KIM śpiewała o tym z cichym poczuciem nieodwołalności, jak dziewczyna, która da sobie radę ze wszystkim, z niezmienną elegancją, obojętnością; nie ekscytowała ją ekscytacja zawarta w piosence" - Bret Easton Ellis.






"PRUJĄC PRZEZ RAJ" - SAM SHEPARD


Najwyższa pora na krótkie formy prozatorskie - czyli opowiadania. Ich autorem jest dramaturg, polskim czytelnikom bardziej znany jako aktor (nominowany do Oscara) z filmów: "Paris, Texas", "Raport Pelikana", "Helikopter w ogniu". W tym tomiku nie znajdziemy historii przedstawionych w klasycznym sensie. Sam Shepard bardziej przedstawia ujęcia, obrazy, sklecone z wrażeń zapisanych na fragmencie serwetek w kawiarniach czy przydrożnych pubach. Nie ma tu również sentymentalizmu, ani tym bardziej  romantyzmu. Proza Sheparda jest lakoniczna, podobnie jak jego refleksje nad drobiazgami rzeczywistości. Wyłania się z nich wizja prowincjonalnej Ameryki, która nie jest żadnym Eldorado, ani obietnicą takiego. Dostrzegamy głównie coś na kształt zmęczonego krajobrazu, w którym człowiek próbuje odnaleźć jakiś głębszy sens. Głos narratora jest męski - w dawanym rozumieniu tego słowa - szorstki, lakoniczny, ze strefami milczenia. Autor nie przedstawia skrajnych emocji. Te raczej sprytnie ukrywa  w drobnych gestach, ruchach, krótkich spojrzeniach. W tej prozie jedno zdanie może ważyć więcej niż całe strony opisów.

To oczywiście proza, która pokazuje "bycie w drodze", nie tylko w tym Heideggerowskim sensie. Ten sposób funkcjonowania nie przynosi jednak pogłębienia odczucia wolności, wręcz przeciwnie - bohaterowie tekstów Sheparda mogą czuć się wyobcowani. W jednym z fragmentów napotkamy takie zdanie: "Droga ciągnęła się bez końca, a światła mijały mnie, jakby należały do kogoś innego". Życie jawi się tu jako przejazd przez cudzą rzeczywistość. Te opowiadania mogą przypominać niedbale zrobione szkice, przyczynki do większej opowieści, której autor świadomie unika. "Prując przez raj" to książka o samotności, rozpadzie mitu amerykańskiego snu, drodze jako ucieczce wiodącej donikąd.

Można te krótkie formy zestawić z opowiadaniami innego amerykańskiego twórcy - Denisa Johnsona. Jego styl jest również oszczędny, daleki od tanich fajerwerków, czy piruetów semantycznych. Jakiś czas temu nabyłem tom tego autora zatytułowany "Szczodrość syreny", który mogę spokojnie polecić. W pisarstwie Johnsona czuć ironię, czasem czarny humor. Tytułowa "Szczodrość" nie oznacza bynajmniej obfitości, ani nadziei. To raczej skromny podarunek: chwile jasności w mroku, drobne miłe wspomnienie. Johnson sugeruje, że życie może nie posiadać wielkiego sensu, żeby było warte przeżycia, czy wspominania. "Szczodrość syreny" to zbiór opowiadań o ludziach, którzy wiele rzeczy mają już za sobą: karierę, miłość, wielkie palny. Dlatego dość nieźle zdają sobie sprawę z tego, że niewiele ich czeka. W tym kontekście - krótkich form amerykańskich twórców - najbliżej mi ostatnio do innego wciąż mało znanego pisarza JOHNA CHEEVERA (książka "Wizja świata").

"Zastanawiam się, czy - tak jak ja - zbierasz, a potem przechowujesz w duszy te osobliwe chwile, gdy puszcza do ciebie oko TAJEMNICA, na przykład, gdy spacerując w szlafroku i mokasynach z frędzlami po całkiem już nieznanej okolicy, mijając kolejne zamknięte sklepy, podchodzisz do bardzo nikłego odbicia własnej sylwetki w oknie, nad którym wisi jakiś szyld. Napis na szyldzie głosi: "TARTY I RUDERY". Choć, kiedy przyjrzysz się dokładniej, jednak "NARTY I ROWERY" - Denis Johnson - "Szczodrość Syreny".







"HIPOTEZY SZCZĘŚCIA" - JONATHAN HAIDT



 Jonathan Haidt to amerykański psycholog społeczny, profesor i wykładowca na uniwersytecie w Nowym Yorku. Zajmował się teorią fundamentów moralnych. Twierdził, że ludzie nie oceniają świata wyłącznie rozumem, ale także za pomocą intuicji moralnej. W swojej książce "Hipotezy szczęścia" autor nie sprzedaje przepisu na "dobre życie". Zamiast tego w kolejnych rozdziałach pokazuje współczesne odkrycia psychologii społecznej, nawiązuje do mądrości starożytnych filozofów. Posługuje się metaforą "jeźdźca (rozum)" oraz "słonia (emocje, intuicja)". To właśnie pomiędzy tymi biegunami rozpięta jest siatka naszych życiowych wyborów. Z pewnością nie jest to książka poradnik, których mnóstwo na rynku. Autora wyróżnia osobisty, lekki i klarowny styl. 

Jonathan Haidt potrafi pisać o neuronach, buddyzmie, i Arystotelesie w taki sposób, że nie zatraca ogólnego sensu i nie zwodzi czytelnika. Jednocześnie nie upraszcza kluczowych zagadnień i zmusza odbiorcę do aktywności. W tym roku na polskim rynku (pozdrawiamy wydawców) ukazała się kolejna jego pozycja "NIESPOKOJNE POKOLENIE", gdzie autor pokazuje wyraźnie, przytaczając kluczowe wyniki badań naukowych, jak :"Smartfony, media społecznościowe i nadopiekuńcza kultura dorosłych radykalnie zmieniły dzieciństwo, i zaszkodziły zdrowiu psychicznemu młodego pokolenia". W tej pracy Haidt dokonuje prostego rozróżnienia: "dzieciństwo oparte na zabawie (dawne pokolenia)" oraz "dzieciństwo oparte na smartfonie (pokolenia najmłodszych)". W  latach 2010 -2012 nastąpił znaczący wzrost: depresji, lęków, samookaleczeń (szczególnie u dziewcząt, bardziej uzależnionych  od mediów społecznościowych). Ciągłe pobudzanie układu nerwowego nowymi technologami w rezultacie dało brak odporności psychicznej.






"KALIBAN I CZAROWNICA" - SILVIA FEDERICI 



    Silvia Federici to filozofka, humanistka i feministka, kojarzona z nurtem post-marksistowskim. W książkach naukowych analizuje wątek: "między kapitalizmem, pracą reprodukcyjną, a podziałem płci". Jej najsłynniejsza praca "Kaliban i Czarownica. Kobiety, ciało i akumulacja pierwotna" ukazała się w 2004 roku (pozdrawiamy krajowych wydawców). Tłumaczenie tej ważnej pozycji dotarło do nas dopiero w tym roku. Ta praca amerykańskiej filozofki pokazuje jak: "rozwój kapitalizmu wiązał się z opresją kobiet, polowaniami na czarownice i podporzadkowaniem pracy reprodukcyjnej". Amerykańska autorka idzie tutaj nieco pod prąd klasycznych interpretacji historii kapitalizmu. W tym kontekście polecam znakomity film dokumentalny o kapitalizmie : "Ewangelia dobrobytu. Historia kapitalizmu". 

Silvia Federici wskazuje, że narodziny kapitalizmu nie były jedynie procesem ekonomicznym, wiązały się z uprzedmiotowieniem ciał kobiet, kontrolą seksualności i celowym ograniczeniem autonomii. Mamy tutaj prezentacje nowego spojrzenia na historię, w którym "polowanie na czarownice" jawi się jako projekt polityczny. Oczywiście każdy kij ma dwa końce. Krytycy zarzucają Federici dość wybiórcze potraktowanie wydarzeń historycznych. Wskazują, że jej argumentacja momentami wchodzi na grunt estetyczny, a nie naukowy. Zdaniem niektórych filozofka zbytnio upraszcza złożone i wielowątkowe procesy historyczne. Mimo wszystko jest to ciekawy i wart odnotowania głos w dyskusji.








"WIEK KAPITALIZMU INWIGILACJI"- SHOSHANA ZUBOFF


Shoshana Zuboff to autorka książek, teoretyczka społeczna, wykładowca Harvardu, znana z badań oddziaływania kultury cyfrowej na społeczeństwo. To właśnie ona ukuła pojęcie "Kapitalizm nadzoru". W swoich pracach pokazała, jak firmy zbierają dane o użytkownikach, przetwarzają je i wykorzystują w celu pomnożenia zysku. Innymi słowy, w kreślonej przez nią perspektywie, nasze życie stało się w ostatnich latach coraz bardziej produktem, a firmy próbują zarabiać na przewidywaniu i kształtowaniu naszych zachowań oraz wyborów. Autorka próbuje otworzyć czytelnikom oczy na to, jak bardzo nasze mniej lub bardziej wrażliwe dane są wykorzystywane, i jak w rzeczywistości mało mamy kontroli nad własnym życiem. Pokazuje to dość czytelnie na przykładach prawdziwych działań firm technologicznych. Drobną wadą tej książki jest jej znaczna objętość. Wydaje się, że można było w bardziej skrótowej formie przedstawić główne założenia, używając przy okazji mniej akademickiego języka.


Na koniec pokuszę się o drobną krytykę. Największe rozczarowanie tego roku zdecydowanie i bez wahania mogę przypisać jednej pozycji - PAUL MURRAY - "Żądło". W tej powieści mamy do czynienia z techniczną porażką narracyjną, a nie z "ambitnym minimalizmem". Największą wadą tej książki jest z pewnością jej ubogi język. Oto nastolatek mówi właściwie tak jak dorosły. Dorośli mają bardzo podobny słownik, składnie, zbliżony rytm wypowiedzi i sposób widzenia świata, jak ich dzieci. Gdzie tu w takim razie ta podkreślana przez recenzentów "POLIFONIA"?. Gdzie odmieniany przez przypadki "rozkład rodziny?". Żeby był rozkład najpierw musi być rodzina. Zdaje się, że krytycy i recenzenci - patrząc na siebie wzajemnie - włożyli w tę Powieść Wydmuszkę własne myśli, marzenia, a przede wszystkim pobożne życzenia. Całą masę tych ostatnich.

Autor w bardzo mizernym, żeby nie powiedzieć kiepskim, zakresie akcentuje różnice językowe - i tylko wtedy, kiedy musi - pomiędzy wiekiem, doświadczeniem, pozycją w rodzinie. A to, jakby nie patrzeć, podstawa dobrej prozy psychologicznej. Przecież każdy z nas mówi nieco inaczej, ma swoje ulubione zwroty, ma też odmienną perspektywę, również tę językową, na otaczającą nas rzeczywistość. Wydaje się, patrząc na krytyczne słowa innych rozczarowanych czytelników, że nie tylko ja mam wrażenie, że MURRAY jeden głos przebrał za cztery, w dodatku papierowe postaci.  "Gazeta Wyborcza" oraz inne redakcje uwielbiają "bezpieczne" zachodnie nazwiska, które są "wystarczająco ambitne", ale nie ryzykują formalnie ani językowo. To zaś prowadzi do sztucznego promowania książek poprawnych, ale jałowych, nieraz nawet wtórnych. I taką lekturą jest w moim odczuciu "Żądło". Nie polecam. Stanowczo odradzam! Straconego czasu nie odda nikt!

Co nie oznacza, że nie warto czytać. Zachęcam do szukania własnej literackiej ścieżki, przy okazji odkrywania której kształtuje się nasz gust, poczucie smaku. Najlepiej wyznaczyć sobie jakąś normę książek, które w danym okresie zamierzamy przeczytać. To nas zdyscyplinuje. Oczywiście nie muszą to być tylko książki nowe. Antykwariaty, nieliczne księgarnie, które zdołały przetrwać, biblioteki oraz aukcje internetowe czekają. Powodzenia! Miłej, owocnej lektury.



















sobota, 20 grudnia 2025

ABEL GHEKIERE - "IN DE VERTE, DIT UITZICHT" (Rokat Rec.) "TEN KRAJOBRAZ W ODDALI"

 

  Największą niespodziankę najlepiej zostawić na koniec roku. Tak łatwo powiedzieć, znacznie trudniej zrobić. Jednak spróbuję Was przekonać do przypadkiem odkrytego albumu - "IN DE VERTE, DIT UITZICHT" belgijskiego twórcy ABLA GHEKIERE. Do tego wyjątkowego zestawu delikatnych, kruchych dźwięków dotarłem przez postać Nicolasa Rombautsa (jego utwór pojawił się niedawno w "Dodatkach"), który uczestniczył w sesji nagraniowej. ABEL GHEKIERE to multiinstrumentalista - jego ulubione narzędzia muzycznych kreacji to: gitara, banjo, klarnet. Artysta całkiem sprawnie porusza się po obrzeżach kilku gatunków - jazz, folk, americana, ambient, zachowując przy tym minimalistyczne podejście. Abel preferuje wolne tempo, estetyczną powściągliwość, niewielkie zmiany tonacji w obrębie frazy. I właśnie w takim otoczeniu czuje się zdecydowanie najlepiej. To absolwent Uniwersytetu w Antwerpii, w maju 2023 roku obronił doktorat z dziedziny demografii, jest synem niedawno zmarłego malarza Jorisa Ghekiere, któremu dedykował swój debiutancki album. 



 Tak wybornie rozpoczyna się najnowszy drugi w dorobku album. Kapitalne nagranie!


Album "In de Verte, Dit Uitzicht" (tytuł można przetłumaczyć jako: "Ten krajobraz w oddali"), w niezwykły sposób potrafi otulić uważnego i cierpliwego słuchacza. Poszczególne instrumenty bardziej oddychają niż grają - gitara, klarnet, skrzypce, banjo, saksofon, szeptane głosy w trybie ASMR - tworzą ciepłą nostalgiczną przestrzeń. Ghekiere chętnie sięga po narzędzia związane z tak zwanym "field recordings" (nagrania terenowe); dokonane w różnych miejscach i sytuacjach stają się czymś w rodzaju znaków pamięci.

W tego typu graniu liczy się każda chwila, stąd niedaleko do skojarzenia z muzyką medytacyjną. Każda kompozycja na tym zestawie ośmiu nagrań wydaje się nieco inna, choć można wyczuć drobne naleciałości folkowe, jazzowe - głównie przez nieco mocniejsze akcenty wybranych instrumentów - banjo, gitara, saksofon. Ta płyta brzmi jak intymna rozmowa albo swoisty pamiętnik dźwiękowy, który powoli, z minuty na minutę, coraz bardziej się odsłania. Jedyne zastrzeżenie mam do długości kompozycji. W tym układzie chciałoby się, że utwory trwały od sześciu do ośmiu minut.

"Ta płyta jest o wiele bardziej osobista niż poprzednia... Pierwsza była o żalu z powodu śmierci ojca. Ta nowa odzwierciedla mnie jako osobę (...). Dla mnie najważniejsze jest dążenie do emocjonalnej i prawdziwej muzyki, które wypływa z intuicji, a nie z zapisu nutowego" - oświadczył Abel Ghekiere.







Na albumie "In De Verte, Dit Uitzicht" zdecydowanie więcej jest przestrzeni niż dźwięków. W takim układzie także cisza staje się pełnoprawnym uczestnikiem dialogu. Kolejne improwizacje wynikają z grania intuicyjnego i wzajemnych interakcji artystów. W tej perspektywie Abel Ghekiere nie funkcjonuje tutaj jako klasyczny "lider zespołu", jest raczej kimś w rodzaju KURATORA MUZYCZNYCH SYTUACJI.

 Jest kimś, kto stwarza dobre warunki do niespiesznej wymiany zdań, a nie narzuca sztywnych formalnych ram. Stąd kolejne niespieszne dźwięki uczestników dialogu wydają się być prostymi i wyczekiwanymi odpowiedziami, a nie kolejnym popisem. Są drobnymi komentarzami, rodzajem mniej lub bardziej spontanicznej reakcji, a nie momentem pustej wirtuozerii. W tym kontekście widać całkiem wyraźnie specyficzne podejście Ghekiere do muzyki, która stanowi dla niego przede wszystkim MIEJSCE SPOTKAŃ, przestrzeń do nawiązywania relacji. Trzeba też podkreślić, że drugi w dorobku album jest sporym krokiem na przód. I tak oto objawił się nam nowy, można powiedzieć, czołowy przedstawiciel nurtu "slow music".

(nota 7.5/10)



 


W takich okolicznościach przyrody musimy przenieść się na koncert belgijskiego artysty. Szczególną uwagę warto zwrócić na utwór numer dwa "Caroline" (od 5 min.50 sekundy), który pokazuje możliwości tej grupy.





Niby koniec roku i sezonu wydawniczego, a tu proszę, ile ciekawych pieśni, piosenek i kompozycji. Zaczniemy od alt-popowej załogi z Włoch, która przybrała nazwę RBSN. Zajrzymy na ich ostatni album, wydany pod koniec listopada - "HERE".





Bardzo przypadła mi do gustu piosenka kanadyjskiej wokalistki z Ottawy - ROBIN KEENY, która ukazała się w ubiegłym tygodniu. CUDEŃKO!!





Krótka wizyta u naszych zachodnich sąsiadów, na szczęście nie chodzi o reparacje tylko, o muzykę grupy z Karlsruhe, która przyjęła nazwę COLTAINE. Niedawno ukazała się ich płyta zatytułowana "Brandung".




Na trasie naszej wycieczki zatrzymamy się w Alabamie. Grupa SISTER RAY DAVIS, fragment z ich  niedawno wydanej płyty "Holy Island"






Melbourne, a w nim formacja, o której wspominałem już na łamach bloga - TEMPORARY BLESSING. Zajrzymy na ich ostatni album zatytułowany "Sumbisori".





W Londynie działa grupa OR KANTOR, która przed kilkoma dniami wydała nowy album "Snake Island". W kilku kompozycjach pojawił się nasz znajomy trębacz Sefi Zisling.



 

MISS TYGODNIA - w zasadzie jedna z moich ulubionych kompozycji ostatnich kilku miesięcy. Grupa z miasta Newcastle, czyli ME LOST ME ( z wokalistką Jayne Dent), oraz fragment chwalonej przez krytyków płyty "THIS MATERIAL MOMENT".





KĄCIK IMPROWIZOWANY - kolejny nasz dobry znajomy z miasta Sydney - JEREMY ROSE i kompozycja z najnowszej płyty "Infinity 2".





KOMPOZYCJA TYGODNIA - zajrzymy na niedawno wydaną epkę ADRIANA SHERWOODA, AFRICAN HEAD CHARGE & SPEAKERS CORNER QUARTET zatytułowaną "Barbican Heights". Ps. Nie odchodźcie zbyt daleko od telefonów i komputerów, jeszcze w tym roku z pewnością się spotkamy na łamach bloga. Tym razem w ramach kącika literackiego. 





sobota, 13 grudnia 2025

TRIGG & GUSSET - "EVENT HORIZON" (Self-released) "Tam, gdzie czas i dźwięk splatają się w ciszy"

 






  Muzyka duetu "TRIGG & GUSSET od samego początku zawierała ten wyczuwalny i charakterystyczny dla poczynań niderlandzkich artystów ilustracyjno-filmowy charakter.  A ostatnie wydawnictwo zatytułowane " EVENT HORIZON, które ukazało się kilka tygodni temu, brzmi jak ścieżka dźwiękowa do filmu nawiązującego do stylistyki noir albo rozwijającego swobodny nurt sciene-fiction. W poszczególnych odsłonach znajdziemy sporo typowego dla poczynań tandemu wolnego tempa, stopniowo narastającego napięcia, bez sztucznego szukania momentów kulminacyjnych. Płyta "EVENT HORIZON" udanie balansuje pomiędzy ambientowym jazzem, a czymś, co lepiej zorientowani ode mnie i lubiący szufladkować wszystko krytycy, określają terminem "dark cinematic". W takiej formule każdy dźwięk ma szczególne znaczenie, jego długość, cisza, która po nim następuje. Dlatego obcowanie z takim wydawnictwem wymaga zmiany podejścia, odpowiedniego nastawienia oraz pory.





   Ach, to niepokojące tło - to TRIGG. Ach, te subtelne tony saksofonu - to GUSSET. Wyborne nagranie. 


  Przy okazji niderlandzkiego duetu zwracają na siebie uwagę delikatne struktury elektroniczne, oszczędne partie saksofonu, dodatkowo przy okazji najnowszego wydawnictwa pojawiają się także tony trąbki, szkoda, że nie częściej, w rękach Coena Hamelina, odgłosy basu oraz perkusji. Choć, bez przesady, wciąż mamy do czynienia z minimalistycznym sposobem odmierzania rytmu, który bardziej snuje się od taktu do taktu, spływa kropla po kropli, niż wyraźnie podkreśla następujące po sobie podziały.

Takie płyty jak "EVENT HORIZON" bronią się raczej jako całość, niż poszczególne wybrane przypadkiem fragmenty. Przemawiają do słuchacza specyficznym nastrojem, który mniej lub bardziej konsekwentnie kreują. W tym przypadku powinniśmy otrzymać rodzaj subtelnego i niespiesznego strumienia, który w zamierzeniach autorów ma nas zabrać w stronę tytułowego "horyzontu zdarzeń". 

 TRIGG oraz GUSSET tworzą muzykę, która mieni się drobiazgami, manifestuje się "pełnią", ale mikro-detali, te zaś przy pobieżnym przesłuchaniu tak łatwo pominąć. W ich poczynaniach widać również konsekwencję, która obecna jest od samego początku działalności grupy, czyli od prezentowanej na tym blogu we fragmentach płyty - "LEGACY OF THE WITTY" (2013). Mało kto tak potrafi połączyć minimalizm, jazzową melancholie z ambientową głębią. Warto w tym kontekście rzucić kilka nazw. Zawsze może znaleźć się ktoś, kto chciałby rozpocząć swoją przygodę z nowym dla niego gatunkiem - dark jazz.  Na łamach tego bloga pojawiały się już nagrania takich grup jak: Bohren And Der Club Of Gore, czy Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. 




Niderlandzki duet - Bart Knol (Trigg - producent, klawiszowiec) oraz Erik Van Geer (Gusset - saksofonista, klarnecista) - powstał gdzieś w okolicach 2010 roku. Początkowo funkcjonował jako projekt studyjny, łączący elektroniczną produkcję z obecnością instrumentów dętych. Knoll wcześniej tworzył muzykę elektroniczną, Van Geer działał jako muzyk sesyjny. W 2013 pojawił się ich debiut - "Legacy Of The Witty". Już wtedy można było dostrzec, że to saksofon jest narratorem tych niespiesznych opowieści, odpowiada za warstwę emocjonalną, a elektronika buduje nastrój oraz przestrzeń, rodem z kina noir. W 2025 roku pojawił się pierwszy soundtrack, ścieżka dźwiękowa autorstwa duetu do filmu "Blue Prince", którego nie widziałem.

Album "Event Horizon" wypełnia osiem kompozycji, wydają się być one mniej mroczne, niż to poprzednio bywało. W moim odczuciu nie wszystkie są w pełni udane. Jednak warto dać szansę temu wydawnictwu, nie tylko w świąteczny czas, i spróbować posłuchać tej płyty kilka razy w różnych okolicznościach. Ja również spróbuję. Na koniec dodam, że horyzont zdarzeń to: "granica w przestrzeni wokół czarnej dziury, z której nic - ani materia, ani światło, nie może się wydostać na zewnątrz". Innymi słowy jest to coś w rodzaju: "punktu krytycznego" lub "punktu bez powrotu". Miejmy nadzieję, że  album niderlandzkiego duetu nie jest czymś takim w ich dyskografii. Dla nowicjuszy w tym rozległym - wbrew pozorom - temacie, jakim jest gatunek DARK JAZZ, może to być miła okazja, żeby poznać całą twórczość Holendrów.

(nota 7/10)

 




Przed Wami kilka zapowiedzi z roku 2026. Jednak rozpoczniemy naszą wycieczkę po muzycznym świecie od wizyty w Malezji. To właśnie z tamtego regionu pochodzi grupa AURUMN. Oto ich najnowszy singiel sprzed tygodnia.



Zapowiedź marcowej (2 marca) premiery z 2026 roku. Zespół pochodzący z Bristolu, który przyjął nazwę THE HEADS, właśnie tego dnia opublikuje album zatytułowany "Yourprettyplaceisgoingtohell".



Wczoraj ukazała się płyta artysty z miasta Los Angeles MATTA KIVELA, zatytułowana całkiem prosto "Escape From L.A".



Z Nowego Jorku pochodzi grupa BRUISER AND BICYCLE, która niedawno opublikowała album zatytułowany "Deep Country".



Wybierzemy się na ryby, razem z mieszkańcem Londynu - Jacobem Read, który ukrywa się pod nazwą JERKCURB. Dwa tygodnie temu ukazał się jego album "Night Fishing On The Calm Lake".



Miasto Ghent (Belgia), a w nim AARON KOCH, który jakiś czas temu wreszcie zdołał opublikować debiutancki album - "For Once". Tak udanie się rozpoczyna.



Nasi znajomy z Australii, czyli grupa EXEK (recenzja poprzedniej płyty na blogu) - z wokalistą o polskich korzeniach Albertem Wolskim, kilka dni temu ujawniła nowy singiel, który zapowiada album "Prove The Mountains Move" - premiera 27 luty.



Pojawiły się już różne podsumowania, nie tylko krajowi recenzenci, jak zwykle, spoglądają na siebie wzajemnie, próbując ustalić to, co w mijającym z wolna roku było godne uwagi. Mam dla nich i dla Was pewną polską propozycję, szczególnie dla tych, którzy cenią sobie przybrudzone brzmienie gitar. GYM WISDOM - płyta zatytułowana "GYM WISDOM", czyli trójmiejsko-warszawski kwartet, który zdecydowanie brzmi "rasowo", a nie "krajowo". Można śmiało polecić koledze z Madrytu, czy koleżance z Londynu.




MISS TYGODNIA - jakoś chciałem wyróżnić młodą artystkę - AINO SALTO (czyli Sonia Loenne) - ze Szwajcarii, która ma koncie dopiero kilka piosenek. Ta ostatnia wydana dwa tygodnie temu mocno przypadła mi do gustu. to już bardziej "kompozycja" niż popowy szlagier.




KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim nasz dobry znajomy (kilka recenzji jego płyt znajdziecie na blogu) Yuri Honing, który w ostatnich latach wyraźnie zwolnił, wyciszył się, co słychać w jego kompozycjach. Kilka tygodni temu ukazała się jego płyta YURI HONING'S PEACE ORCHESTRA.











sobota, 6 grudnia 2025

JULIE'S HAIRCUT - "RADIANCE OPPOSITION" (Superlove/Weird Beard Rec.) "Rytuał w czasach rozproszenia"

 

  Formacja JULIE'S HAIRCUT to bardzo słabo znana, szczególnie w naszym kraju, grupa z okolicy Modeny. Szukając jej początków musimy się cofnąć aż do połowy lat 90-tych - kto by pomyślał - do roku 1994. Wtedy to zawiązał się pierwszy skład, który później wielokrotnie się zmieniał, raczej ze szkodą dla brzmienia grupy. To także systematycznie się zmieniało, gdyż panowie próbowali różnych rzeczy. Z wdziękiem radosnej baletnicy odmierzali miarowe rytmy krautrocka. Artystycznej swobody starali się poszukiwać w jego eksperymentalnej odmianie. Flirtowali ze space-rockiem, post-punkiem, ambientem oraz elektroniką. To, co bez wątpienia od pierwszych płyt - pełna dyskografia obejmuje dziesięć pozycji - było ich wspólnym mianownikiem, można zamknąć w określeniu "psychodeliczny". Nie inaczej jest także na wydanym w ubiegłym tygodniu albumie zatytułowanym "Radiance Opposition".





Najnowszy album "Radiance Opposition" - nazwa zaczerpnięta z chińskiej księgi wróżb - zwiastuje przy okazji pewną ważną zmianę. Oto w ubiegłym roku do męskiego składu dołączyła kobieca wisienka, truskawka, porzeczka... - ANNA BASSY. Nowa wokalistka mieszkająca we Włoszech, ale posiadająca nigeryjskie korzenie. W związku z tym niemal automatycznie nasuwa się pytanie, czy w muzyce grupy JULIE'S HAIRCUT słychać obecnie drobny afrykański powiew? Odpowiedź brzmi - niekoniecznie.

Nie oznacza to, że kompozycje dzięki kobiecej wokalizie nie zyskały głębszego wymiaru. Album "Radiance Opposition" to klasyczna dla poczynań włoskiej formacji podróż przez gatunki oraz style, do czego członkowie grupy zdążyli nas już przyzwyczaić na poprzednich dziewięciu albumach. Troszkę tu elektroniki, odrobinę zamaskowanego trip-hopu, przyjemnego transu, a także, ma się rozumieć, psychodeli. Takie piosenki, jak mój ulubiony - "Unit Circle" czy "Wounds", udanie balansują pomiędzy rytmicznym groovem, a medytacyjnym wyciszeniem. Najcięższy, a zarazem najbardziej mroczny, odrobinę w stylu dokonań Swans, wydaje się być fragment "Extinction Of The Sun". Zamykający całość "6AM Carpet Candelight" przynosi melancholijny spokój. Trzeba przyznać, że Anna Bassy wniosła do nieco skostniałego męskiego składu oraz brzmienia odrobinę świeżości. Wiele fragmentów z nowego albumu funkcjonuje jako muzyka transowa, całkiem niezła, żeby zanurzyć się w niej lub nią otulić.





Jeśli chodzi o poprzednie dokonania grupy JULIE'S HAIRCUT, dużym krokiem naprzód, po początkowym garażowym rocku, był album "After Dark, My Sweet" (2006), gdzie nastąpił znaczący zwrot w stronę pogłębionej psychodelii. Ta właśnie na tym materiale zespól odszedł od klasycznie rozumianych piosenek, budował długie transowe formy oparte na repetycji, syntezatorach i hipnotycznym rytmie. Album współprodukował Pete Sonic Boom Kember, znany ze składu Sapceman 3. To wydawnictwo uważane jest przez włoskich dziennikarzy za jedno z najlepszych we współczesnej włoskiej muzyce z kręgu alternatywnego rocka.

 Całkiem nieźle w tym podsumowaniu dorobku JULIE'S HAIRCUT, który w ostatnich dniach nieco sobie odświeżyłem, wypadł album "Ashram Equinox" (2013), zawierający mistyczny klimat z elementami jazzu. Warto też zajrzeć do dwupłytowego wydawnictwa "Our Secret Ceremony" (2009), pokazującego nieco szerszy wachlarz możliwości grupy. Najnowszą płytę od poprzedniej - "In The Silence Electric" (2019) - dzieli aż sześć lat. To dobry okres, żeby przemyśleć sobie różne rzeczy, poszerzyć skład i zaproponować nowe otwarcie.

(nota 7.5/10)





 
Wizyta w Melbourne, gdzie za kilka tygodni rozpocznie się prestiżowy turniej tenisowy, przyniesie nam spotkanie z grupą o niezbyt szczęśliwej nazwie - LOVER - która niedawno opublikowała epkę "Life Is Secret". Oto mój ulubiony fragment.




Pewnie nieliczni mogą kojarzyć nazwisko MELANI PAIN - to wokalistka grupy Nouvelle Vaque. Przed dwoma tygodniami ukazała się jej płyta "How And Why". 




Pozostaniemy we Francji, miasto Bordeaux, tam grupa ROSELAND, która niedawno opublikowała płytę zatytułowaną "Beyond The Usual".




Szybka wizyta w Toronto przyniesie wraz z sobą spotkanie z formacją TRAITRS, która w ubiegłym tygodniu opublikowała nowy singiel.




 Brazylia pojawia się dość rzadko, więc ciepło witam w moich skromnych progach formację ORUA, która niedawno zaprezentowała nowy album zatytułowany "Slacker".




Wracamy na Wyspy Brytyjskie, miasto Bristol stało się siedzibą zespołu DREAM WAVE. Oto ich energetyczny singiel, który ukazał się przed tygodniem.




W Londynie żyje i tworzy perkusista, kompozytor Oscar Sholto, który przyjął dźwięczną nazwę SHOLTO. Dwa tygodnie temu pojawiła się jego płyta zatytułowana "THE SIRENS", gdzie znalazłem takie urokliwe nagranie wraz z wokalistką Phoebe Coco.





KOMPOZYCJA TYGODNIA/ PŁYTA TYGODNIA - wczoraj późnym wieczorem zupełnie przypadkiem odkryłem album DANIELA KNOXA - "MERCADO 48", który mocno mnie poruszył (premiera wydawnictwa również miała miejsce wczoraj). Nagrania zostały dokonane w sklepie/studiu, który nazywa się "Mercado 48", w jednym z najpiękniejszych miast Europy - Porto. Uwagę zwraca na siebie głęboki głos wokalisty, który świetnie buduje atmosferę, roztacza aurę nostalgii, melancholii, refleksji, a skoro jesteśmy w  Portugalii, to i specyficznego SAUDADE, zabarwionego tu i ówdzie mgiełką americany. To pierwsze wydawnictwo artysty urodzonego w Springfield, po przeprowadzce do Portugalii. W składzie zespołu, oprócz wielu artystów, znajdziemy również Thora Harrisa, znanego z grupy Swans, który ostatnio ma szczęście uczestniczyć w ciekawych projektach. 

Mamy tu do czynienia z pograniczem barokowego popu/artystycznej jego odmiany, z domieszką wspomnianej wcześniej americany. Subtelne aranżacje, których podstawę stanowią dźwięki fortepianu, połączone z ciepłym orkiestrowym brzmieniem, tyle że pozostali muzycy - bas, saksofon, klarnet, wiolonczela, perkusja, gitara, potrafią dostosować się do tego typu niespiesznej narracji, swobodnego grania. Płyta "MERCADO 48" to album, który wymaga umiejętnego podejścia, zmiany perspektywy, którego piękno skrywa się na progu ciszy i dźwięków, przestrzeni i subtelnego napięcia. To wydawnictwo dojrzałego muzyka (Daniel Knox liczy sobie 45 lat, choć wygląda poważnie jak na swój "młody wiek"), tylko i wyłącznie dla dojrzałych. Gorąco polecam!!





KĄCIK IMPROWIZOWANY - a w nim, jakżeby inaczej - DANIEL KNOX, kolejny fragment z wydanego wczoraj albumu "MERCADO 48". 




 Przeniesiemy się w czasie do roku 1967 i przestrzeni - klub "Penthouse" w deszczowym Seattle, gdzie 8 i 15 września saksofonista i Rashan Roland Kirk wraz z kolegami zagrali kilka pamiętnych utworów. Wydawnictwo zatytułowane "SEEK AND LISTEN: LIVE AT THE PENTHOUSE" ukazało się całkiem niedawno. Mam wrażenie, że cudownie połączy się z nagraniami DANIELA KNOXA.







sobota, 29 listopada 2025

ALORIC - "ALORIC" (Bandcamp) "Światło zanurzone w dźwięku"

 

   Dziś na dobry początek wyjątkowa kompozycja, która stanowi zarówno wstęp, jak i zaproszenie do poznania całego albumu brytyjskiego artysty ukrywającego się pod pseudonimem ALORIC (twórca z Londynu ukrywa nie tylko swoje personalia, ale także oblicze na zdjęciach, dziwny zabieg). Utwór "Grace", który zmieściłem poniżej, był pierwszym, jaki usłyszałem z tej debiutanckiej płyty. Można powiedzieć, że to dzięki niemu postanowiłem przesłuchać cały album zatytułowany po prostu "ALORIC". Ta wspaniała kompozycja przypomina o czymś, o czym tropiciele nietuzinkowych dźwięków i nałogowi słuchacze tak często zapominają, pogrążeni w ciągłej pogoni za atrakcyjnymi nowościami. Muzyka to również emocje, które artyści lepiej lub gorzej potrafią generować tak, żeby te w konsekwencji oddziaływały na odbiorcę. Nie głębokość i sprężystość basu, praca perkusji, szerokość sceny, czystość dźwięku, wkład pracy producenta, użyte analogowe bądź cyfrowe techniki nagrywania, rodzaje mikrofonów, wzmacniaczy, sposób myślenia o kompozycji, itd. Tylko ciarki na skórze, przyspieszony puls, poruszenie, rodzaj ekstatycznego zawieszenia... Mam wrażenie, że właśnie to ofiarowuje ta wyborna pieśń (szczególnie jej druga część!). Zresztą, posłuchajcie sami. Oto MISS TYGODNIA.



 Wow!!! I co mam teraz napisać? 

Właściwie powinienem milczeć, i zaproponować ponowne przesłuchanie tego niezwykłego fragmentu. Aż zapiera dech - to połączenie wysokich tonów głosu i dźwięków gitary. Ta skumulowana dawka energii. Piorunująca mieszanka. Niezwykły ładunek emocjonalny. Ten ostatni zdaje się być specjalnością zakładu, który przyjął szyld ALORIC. Nie wiadomo, kto dokładnie ukrywa się pod tym pseudonimem. Wiem, że jest to artysta pochodzący z Londynu, który niechętnie opowiada o sobie, nie zdradza szczegóły biografii. Nie udziela wywiadów. Póki co, chce pozostać tajemniczy, stąd ta maska widoczna na zdjęciach, która skrywa oblicze.

Kompozycja "GRACE" w zamierzeniach autora to nasycona po brzegi emocjami piosenka, chyba bardziej pieśń, napisana z perspektywy ośmioletniego Jeffa Buckleya (jeden z ulubionych artystów ALORICA), który wspomina postać tragicznie zmarłego ojca - Tima Buckleya. Chłopiec próbuje zrozumieć, dlaczego ojciec był nieobecny. Dlaczego nigdy nie było go w chwilach, kiedy był tak bardzo potrzebny. "Bo jesteś odejściem...".

W tym utworze jak w pigułce możemy dostrzec zakres możliwości twórczych ALORICA, zarówno tych kompozytorskich, jak i głosowych. Cała płyta skonstruowana jest podobnie. Artysta z Londynu lubi wykorzystywać kontrasty - głośno/cicho, spokojnie/energetycznie, itd. Stąd intymne partie wokalne przeplatają się tutaj z pełnymi ekspresji wokalizami. ALORIC posługuje się falsetem, co pewnie nie każdemu odbiorcy przypadnie do gustu. W muzycy popularnej ostatnich lat znajdziemy kilku wokalistów sięgających po falest, którym udało się zaistnieć na scenie alternatywnej. Wydaje się, że nieco więcej wokalistów posługujących się tym stylem pojawiło się tuż po udanym debiucie Bon Ivera. 

W tym kontekście można wymienić Anhoni, wcześniej świetnie radził sobie Jonsi z grupy Sigur Ros, wokalista The White Birch, czy Local Natives. Przychodzi mi także do głowy Hayden Thorpe, lider formacji Wild Beasts. Ta delikatna barwa i wykorzystanie głównie wysokich rejestrów najbardziej przywołuje moje skojarzenia z NICHOLASEM PRINCIPE - autorem projektu, omawianego na łamach tego bloga, PORT ST. WILLOW (gdzie udziela się także wokalista The Antlers - Peter Silberman). Ideałem tego typu wokalizy są oczywiście kastraci albo chóry chłopięce. Jeden z nich, dokładnie z miasta Canterbury, zupełnie przypadkiem usłyszałem w dniu wczorajszym. Muzycznie w piosenkach ALORIC słychać różne rzeczy. Praca gitar tu i ówdzie podpowiada trop Radiohead, lub Sigur Ros. Partie spokojniejsze mogą przypominać kompozycje Antony And The Johnsons.

Warto podkreślić, że wszystkie te linie dźwiękowe - bas, syntezator, gitary, dodatkowe głosy oraz chórki, stworzył samodzielnie ALORIC. Gdyż właśnie tak wygląda jego metodologia pracy.

"Nagrałem główny riff gitarowy w pętli i pisałem linijka po linijce (...). Siedziałem tam godzinami wymyślając nowe melodie, które mogłem zagrać na tym riffie, a każda z nich brzmiała równie bogato, satysfakcjonująco i pysznie jak poprzednie" - oświadczył na swoim profilu w mediach społecznościowych. Do współpracy zatrudnił jedynie perkusistę - ale, w swoim zwyczaju, nie zdradził, kto to taki.

Pomysł na promocje polegał na tym, że ALORIC miesiąc po miesiącu prezentował kolejne utwory z debiutanckiej płyty. Wreszcie w październiku ukazał się cały materiał. Jego początek - kilkadziesiąt sekund - może budzić mylne skojarzenia, bo brzmi jak fragment muzyki industrialnej z płowy lat 90-tych. Dopiero wejście syntezatora i delikatnej wokalizy porządkuje przestrzeń. Wydaje się, że album "ALORIC" został stworzony w samotności i z samotności. Trzeba wspomnieć, że autor dołożył starań, żeby całość zabrzmiała tak, jakby zagrał to zespół, a nie pojedynczy artysta.

 ALORIC lubi wykorzystywać drobne - nieco filmowe - orkiestracje, którymi świetnie gospodaruje i podkreśla wybrane momenty. Podobną manierą stylistyczną posługuje się wokalista, prezentowanej niegdyś na tym blogu, grupy STOREFRONT CHURCH. Czuć w tym debiutanckim materiale dbałość o szczegóły - dodatkowe dźwięki, drobne chórki, pogłosy itd. Z pewnością płycie nie można zarzucić niefrasobliwego działania jej autora czy amatorszczyzny. Co wymownie potwierdza osiągnięty efekt.

 ALORIC nie musi używać wielkich słów, żeby zrobić duże wrażenie. Zamiast pustego ekshibicjonizmu, którego wszędzie ostatnio pełno - i na co mogłaby wskazywać pełna subtelności, a zarazem przesiąknięta emocjami, wokaliza - mamy intymny kontakt z odbiorcą. W gruncie rzeczy ta debiutancka płyta wydaje się być przepełniona emocjami, czułością, kruchością, rozpaczą i smutkiem. Jej autor wykorzystuje cały bogaty wachlarz ekspresji - od łagodności, aż po erupcje emocji. W tekstach można odnaleźć powtarzający się motyw "nieobecności", jakiegoś braku, dualizmu bólu i ozdrowienia, pozostawania w mroku i próby wyjścia z cienia. Polecam!

(nota 7.5/10)
 





Skoro Londyn , to na dobry początek nasi w Londynie, czyli zespół HAZY WATERS, z Agnieszką Trawczyńską na wokalu. Ich najnowsza propozycja.




Dublin, Irlandia, oraz mało znana grupa HAIL THE GHOST, i jeszcze ciepły niedawno wydany singiel.




Miasteczko Donabate leży niedaleko Dublina, tam znajdziemy Conora Kelly, który ukrywa się pod pseudonimem Chosta. Oto jego najnowsza propozycja.




Wspominane w ubiegłym tygodniu San Francisco, a w nim kolejna grupa - SUNDAY ARTIST, która zadebiutowała przed tygodniem albumem "Dolores". Tak się rozpoczyna.




Raz jeszcze San Francisco, grupa DONZII gościła już na łamach bloga. Wczoraj ukazała się składanka wytwórni Dark Entries Records, zatytułowana V/A - "Metrosubterranean vol.2", gdzie pośród wielu utworów znajdziemy taki fragment.




Sympatyczna czwórka muzyków z miasta Londyn, który dla niepoznaki przyjęła nazwę COLD IN BERLIN. Niedawno opublikowali album "Wounds".




Francja i post-rockowi weterani, czyli formacja ULAN BATOR, która w dniu wczorajszym przypomniała o sobie nowym albumem "Dark Time".





KĄCIK IMPROWIZOWANY - Pozostaniemy w gościnnej Francji, żeby odkryć spóźnioną premierę płyty francuskiego gitarzysty, który pojawiał się już na łamach bloga, HUGO CORBINA - "ROOM TO DREAM". Z gościnnym udziałem kilku innych artystów oraz wokalistki Moniki Kabasele.




Przed nami Nowy York i spotkanie z PETEREM GORDONEM oraz dobrym znajomym z tego bloga DAVIDEM CUNNIGHAMEM. Niedawno ukazała się ich płyta "The Yellow Box".