sobota, 21 października 2023

LOST GIRLS - "SELVUTSLETTER" (Smalltown Supersound) " Wszystko jest fikcją... czyli sztuka wymazywania"

 

       "Jeszcze raz wyobraźcie sobie tę scenę. Wejdźcie w nią. Butwiejąca trawa, powietrze przesycone zapachem węgla. Grafitowe niebo. Ja, on i oni. Nie różnimy się niczym od ludzi, których podziwiacie, od ludzi, którzy wami rządzą, od ludzi, którzy was bronią. Zobaczcie. Teraz, tutaj, w samym środku niczego, znika wasza przyszłość. Wasza nadzieja. Wasza tożsamość.  Bajki, w które wierzycie. Honor, prawdomówność, odwaga, męstwo, bezwzględność. Nie ma ich. Oto rządy grozy. Oto nowy kalendarz. Oto jego nowi władcy. Ty i ja jesteśmy dziećmi tego dziwnego i krótkiego momentu, podczas którego ludzie myśleli, że będzie lepiej, że są czymś więcej niż ludźmi, że jest dla nich jakaś nadzieja" - Jakub Żulczyk - "Dawno temu w Warszawie".

Dzisiejszy wstęp to nie opis krajobrazu po bitwie, lub metafora stanu państwa po ostatnich rządach - choć bez większego trudu mógłby nim być. Nie mam zamiaru komentować aktualnej sytuacji politycznej w naszym kraju. Nie od dziś wiadomo jedno, że każda władza - niezależnie od barw politycznych lub ich braku - psuje tych, którzy ją zdobyli, mąci w głowie tym, którzy jej ulegli, rozleniwia i oślepia, tym bardziej sprawowana przez tak długi czas. Jedno zdanie w minionym tygodniu szczególnie zapadło mi w pamięć. "Zaoferowaliśmy temu społeczeństwu więcej, niż ono mogło sobie zamarzyć. Stworzyliśmy państwo marzeń". Te słowa można odebrać na wiele różnych sposobów - jako mało śmieszny żart, szczere wyznanie, oznakę rozgoryczenia i porażki lub stwierdzenie, od którego po prostu wieje grozą. To już każdy z Was oceni samodzielnie. 

Podobnie jak samodzielnie zdecydujecie, czy nabyć najnowszą wydaną w tym tygodniu powieść Jakuba Żulczyka - "Dawno temu w Warszawie", którą właśnie powoli czytam. Przyznam, że wziąłem jej egzemplarz do ręki z pewną obawą, dobrze wiedząc, jak to bywa z kontynuacjami. A przecież powieść Żulczyka stanowi kontynuacje losów głównego bohatera "Ślepnąc od świateł". Jednak wystarczyło kilka stron, zaledwie parę zdań, żeby rozwiały się moje wątpliwości, gdyż tekst jest utrzymany na niezłym, nawet trochę zaskakująco dobrym poziomie. Kto wie, czy w ostatecznym rozrachunku nie okaże się być lepszy, niż książka, która kilka lat temu posłużyła za podstawę do scenariusza udanego serialu. Gęstniejący mrok, niepokój, atmosfera zbliżającego się końca, mnóstwo sugestywnych opisów, ciekawych metafor, barwny język, pojawiające się tu i ówdzie społeczno-obyczajowe refleksje - wszystko to niewątpliwie stanowi o sile tej prozy. Takiego Żulczyka po prostu chce się czytać!



To, co moim zdaniem może łączyć Jakuba Żulczyka z wokalistką duetu Lost Girls, Jenny Hval - oprócz tego, że ta ostatnia jest także autorką kilku powieści - to niepokorność wpisana w ich twórcze dokonania. Polski pisarz i norweska wokalistka lubią prowokować, poruszać się pod prąd, stawiać niewygodne pytania, dokonywać aktów artystycznej transgresji. Możemy przekonać się o tym słuchając wydanej wczoraj płyty zatytułowanej "Selvutsletter". Nie ma na tym wydawnictwie aż tylu estetycznych "wy-kroczeń", "prze-kroczeń" lub "wyjść poza" obowiązujące schematy, co na tak bardzo chwalonym nie tylko przez prasę branżową udanym debiucie z 2021 roku - "Menneskekollektivet", ale z pewnością jest czego posłuchać. 

Eksperymentalny pop to gatunek, który w ostatnim okresie nie jest jakoś specjalnie rozwijany. Trudno się dziwić, gdyż muzyka utrzymana w tej estetyce zwykle jest zbyt mało awangardowa, żeby pochylił się nad nią poważny krytyk, z drugiej strony nieco odbiega od przyjętych schematów i dlatego trudno w takim przypadku o komercyjny sukces. Jenny Hval i jej partner z duetu Lost Girls - Havard Volden, którego poznała ponad dekadę temu - wspólnie wydali płytę "Nude On Sand" - zdają się tym zupełnie nie przejmować. Tytuł najnowszego dzieła Lost Girls - "Selvutsletter" - można przetłumaczyć jako "samowymazujący się", zawarto w nim sugestię o próbie oczyszczenia lub własnej reinterpretacji. Jenny Hval od najmłodszych lat ceniła twórczość Kate Bush, pod koniec studiów poświęciła jej prace magisterską. Stąd w dokonaniach Norweżki fascynacja słowem oraz sposobami jego artykulacji - mowa, recytacja, śpiew i jego rozmaite techniki. W tej perspektywie Hval bliska jest tego, czego dokonały i co wciąż robią takie artystki jak: Laurie Anderson, Julia Holter czy Lauren Kinsella (grupa Snowpoet). 

"Myślę, że w tekstach piosenek udało mi się przekazać coś więcej - i bardziej osobistych rzeczy - niż w prozie. Żeby to zrobić potrzebowałam muzycznego kontekstu". Do tej pory Hval nie stroniła od ważnych czy kontrowersyjnych tematów, zajmowała się różnymi aspektami kapitalizmu, globalizacją, patriarchatem, kulturą popularną, pornografią itd. Zdarzyło się jej porównać kobiety do "wielkiej kapitalistycznej łechtaczki". "Im jesteś starsza, tym bardziej będziesz kwestionować czarno-białe wyobrażenia, które miałaś jako młoda osoba, dlatego, że doświadczasz więcej rzeczy i spotykasz więcej ludzi". 

Na ośmiu solowych wydawnictwach Jenny Hval, podobnie jak Jakub Żulczyk, eksplorowała pogranicze popu i awangardy, chętnie wykorzystując również elementy ze świata jazzu, rocka, muzyki elektronicznej itp. W kompozycjach często próbowała dekonstruować samą siebie - zarówno muzycznie, jak i w warstwie lirycznej zrywała ze schematami i przyzwyczajeniami. Nieustannie stawiała przed sobą nowe wyzwania i badała granice tego, co w sztuce eksperymentalne. Jej ostatni solowy album "Classic Objects" zmiksowała nasza dobra znajoma, o której wspomniałem całkiem niedawno - Heba Kadry. "Zawsze chcę, żeby moja muzyka, w ten czy inny sposób, zapraszała. Trzeba jednak pamiętać, że jest mnóstwo sposobów bycia dostępnym, a dla wielu dostępne oznacza po prostu znajome".

Tych znajomych tonów i rozwiązań znajdziemy całkiem sporo na płycie "Selvutsletter". Wielkich zaskoczeń brak, ale nie jest to bynajmniej żadna wada. W aranżacjach poszczególnych kompozycji dominuje ciepłe brzmienie syntezatorów, pojawiają się elektroniczne dodatki, modyfikacje wokalizy oraz gitarowe wstawki, jak chociażby w "With The Other Hand", czy nieco bardziej w stylu dawnego The Raveonettes przy okazji odsłony "Ruins". Zmianę dynamiki, nastroju, techniki śpiewania, odnotujemy w "World On Fire", pojawiają się długie dźwięki, drobne nawiązania do folkowej melodyki, a wszystko to zostało zgrabnie rozpięte na organowym tle. Podobnie brzmi "Jeg Slutter Meg Selv", gdzie wykorzystano pętle syntezatorowe, co może kojarzyć się z albumami Williama Doyle'a. Płytę łagodnie kończy blisko dziesięciominutowy "See White", przypominający ostatnie wydawnictwo Julii Holter. "Obecnie istnieje spore zapotrzebowanie na autobiografię, ponieważ czyta się ją jako coś bardziej prawdziwego niż fikcję, ale prawda jest taka, że wszystko staje się fikcją, kiedy tylko zaczynasz pisać".

(nota 7/10)

 


W dzisiejszych dodatkach jak zwykle pojawią się single, zwiastuny premierowych albumów, przy okazji, w zupełnie niezamierzony sposób, powstanie coś na kształt ścieżki dźwiękowej, która mogłaby zilustrować najnowszą powieść Jakuba Żulczyka - "Dawno temu w Warszawie". Rozpoczniemy od grupy Ghostwomen i fragmentu z płyty "Hindsigth Is 50/50", która ukaże się 24 listopada.



Błyskawiczna wizyta w Manchesterze przyniesie nam fragment "One Hand Behind The Devil", zespołu o dźwięcznej nazwie Maruja, który pojawił się już na łamach bloga, przy okazji wydania innego równie dobrego singla (świetna ilustracja do rozdziału książki, kiedy to akcja przenosi się do Ameryki Południowej).



Przeniesiemy się do Kanady, gdzie działa grupa The Exit Bags, która pod koniec września opublikowała płytę "Our Sun Will Clean Its Holy Wounds".



Gold Lake to formacja pochodząca z Brooklynu, wczoraj wydali płytę "Weightless", którą wyprodukował nasz dobry znajomy Aaron Dessner.



Przy kolejnej kompozycji zanurzymy się w życie nocne warszawskich klubów, sugestywnie odmalowanych w prozie Jakuba Żulczyka. Grupa Eletric Forgiveness pochodzi z miasta La Grange w Karolinie Północnej, i niedawno opublikowała płytę "Original Score". Oto mój ulubiony fragment.



Ciekawe, czy Jenny Hval zna twórczość swoich rodaków z formacji The Uptights, 27 października ukaże się ich płyta zatytułowana "I Was Dreaming".



Również 27 października ukaże się najnowsze wydawnictwo kalifornijskiej grupy  Dire Wolves - "Easy Portals", na które niecierpliwie czekam.



Omawiałem na łamach bloga pierwszą część płyty Erika Truffaza - "Clap!", w przyszłym tygodniu pojawi się drugi krążek, obejmujący mniej znane tematy filmowe z przełomu lat 60/70. Oto jeden z nich, wspaniała wersja kompozycji, która pierwotnie rozbrzmiewała w filmie "Okruchy życia" (1970).



Jazzowy duecik, czyli Kyoko Takenaka i Tomoki Sanders (saksofon), z nieco przegapionej przez krytyków płyty "Planet Q".



Kolejny singiel zapowiadający listopadową premię albumu "River Of Light", kolektywu z Leeds, który przyjął nazwę Ancient Infinity Orchestra.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz