środa, 25 września 2019

TAXIWARS - "ARTIFICIAL HORIZON" (Sdban Ultra) "Za barem pana Toma"

  Kończący się z wolna wrzesień obfitował w wiele atrakcyjnych nowości płytowych; prawdopodobnie do kilku z nich uda się dotrzeć z pewnym opóźnieniem, inne wypłyną tu i ówdzie z drobną czasową zwłoką. Myślę, że oczywistym powinien być dla czytelników tego bloga fakt, iż nie umieszczam wzmianki o jakimś istotnym wydawnictwie (mam tu na myśli te szeroko komentowane), nie oznacza, że o nim nie wiem lub, że nie korzystam z jego dobrodziejstw, katując nim odtwarzacz. Ot, po prostu, staram się nie powielać poszczególnych postów - po co miałbym to robić, skoro ktoś inny w przestrzeni krajowego internetu zrobił to przede mną i to w bardzo wyczerpujący sposób.

Album belgijskiej grupy TaxiWars ukazał się na początku września, jednak musiał poczekać cierpliwie na swoją kolej. Im dłużej z nim obcuję, tym bardziej jestem przekonany o tym, że w tym przypadku niepotrzebna była owa zwłoka. Trzy lata przyszło nam czekać na trzeci w dyskografii krążek zatytułowany: "Artificial Horizon". Jak powszechnie wiadomo - wspominałem o tym na łamach tego bloga przy okazji ich poprzedniego wydawnictwa - TaxiWars to grupa prowadzona przez lidera i wokalistę Toma Barmana. Barman to muzyk i reżyser - student tego kierunku, który nie doczekał się dyplomu. Zdążył zadebiutować, być może na przekór swoim profesorom, całkiem udanym i dobrze przyjętym filmem: "Any Way The Wind Blows", do którego, muszę przyznać, kilkakrotnie wracałem, głównie za sprawą sugestywnego połączenia obrazu i dźwięku. O tym, że belgijski artysta ma ucho do muzyki, można było się przekonać słuchać jego składanek jazzowych: "That's Blue" (Blue Note 2006) oraz "Living on Impulse" (Impulse 2012). Przede wszystkim Tom Barman kojarzy się jednak większości jako lider formacji dEUS, z którą to nagrał osiem albumów, sprzedał 1.5 miliona płyt, ostatnia: "Following Sea" datowana jest na rok 2012.

Pomyli się ktoś, kto stwierdzi, że Barman przez ostatnie siedem lat próżnował. Belgijski artysta udziela się głównie wokalnie (i literacko) w grupie TaxiWars, obok Robina Verheyena (saksofon), Nicolasa Thys (kontrabas) i Antoine'a Pierre (perkusja). Pomyli się również ktoś, kto powie, że pozostali muzycy to zbieranina przypadkowych  ludzi. Szczególnie po przeprowadzce do Nowego Jorku niektórzy z nich mają na koncie współpracę z takimi artystami jak: Ravi Coltrane, Marc Copland, Joey Baron, Gary Peacock, Lee Koonitz.
TaxiWars na ostatnim albumie udowadniają, że sztukę łączenia gatunków, przesuwanie estetycznych granic, mają opanowane w bardzo dobrym stopniu - ich muzyka to ani jazz, ani rock, ani pop, tylko coś gustownego pomiędzy. Jak zwykle w przypadku tej grupy zwraca na siebie uwagę tętniąca ożywczym pulsem sekcja rytmiczna, która jest motorem napędzającym wielu z tych najnowszych kompozycji. Dodatkowe wzmocnienie rytmu zespół osiąga poprzez punktowe granie saksofonu. Solówki Robina Verheyena są ograniczone do niezbędnego minimum i stanowią ciekawe dopełnienie, a nie pokaz wirtuozerii - są krótkie, zwarte, treściwe, jak i większość utworów belgijskiej grupy, a wszystko zgodnie z wytycznymi i zaleceniami maestro Barmana.
Album "Artificial Horizon" otwiera "Drop Shot", i jest to, trzeba przyznać, znakomite otwarcie oraz mój ulubiony utwór z tej płyty, nie tylko dlatego, że kiedy ujrzałem ów tytuł, w pierwszej chwili skojarzył mi się on ze zagraniem stosowanym w tenisie... W odróżnieniu od poprzedniego wydawnictwa belgijskiego kwartetu tym razem znacznie częściej odzywają się klawisze (fortepian), co z pewnością wzbogaciło brzmienie grupy. Słychać również, że artyści większą uwagę przyłożyli do poszczególnych aranżacji oraz produkcji. Pojawia się więc i kobiecy chórek, jak w "Sharp Practice", i pogłosy, rozmaite efekty, czy samplowane dodatki. Większość kompozycji oparta została na energetycznym rytmie, który niejako dodatkowo bywa stymulowany przez narrację Toma Barmana. Do minusów tego wydawnictwa - bo i są takowe - zaliczyłbym trzy wolniejsze utwory, na które najwidoczniej zabrakło pomysłów. "Irritated Love", "They'll Tell You You're Changed" i "On Day Three" - przez swój balladowy i nieco mdły charakter obniżając nieco wartość tego wydawnictwa.
Najnowszy album TaxiWars zwiastuje również zmianę wytwórni - do tej pory była to Universal Music, tym razem postawiono na Sdban Records. To belgijska oficyna skupiona wokół młodej sceny jazzowej i funkowej; powstała w 2014 roku, a jej pierwszą wydaną płytą była kompilacja: "Funky Chicken: Belgian Grooves The 70's".

(nota 7-7.5/10)











Dla wnikliwych czytelników specjalny dodatek, czyli fragment filmu (i muzyka) w reżyserii Toma Barmana - "Any Way The Wind Blows" (polskie tłumaczenie tytułu, jakżeby inaczej: "Z piątku na sobotę").






piątek, 20 września 2019

EFTERKLANG - "ALTID SAMMEN" (4AD) "Powrót do domu"

  "Nie ustaniemy w poszukiwaniach, a kresem naszych wszelkich poszukiwań będzie dojście do punktu, z którego wyszliśmy i poznanie tego miejsca po raz pierwszy" - ponad pół wieku temu przelał na papier te pamiętne frazy T.S. Eliot. Nie wiem, czy członkowie grupy Efterklang znają twórczość amerykańskiego poety, i czy dotarli do kresu swoich poszukiwań - przypuszczam, że jeszcze niejednokrotnie nas czymś zaskoczą. Mam jednak nieodparte wrażenie, że na swojej drodze rozwoju artystycznego - mówiąc metaforycznie - poruszają się po okręgu, czego dowodem jest ostatnie wydawnictwo zatytułowane "Altid Sammen" ("zawsze razem").

Muzyka duńskiej formacji do tej pory kojarzyła nam się z czymś, co Casper Clausen (wokalista) całkiem trafnie określił mianem: "ekscentrycznej muzyki pop". Clausen, Brauer i Stolberg stawianie sobie nowych wyzwań, poszukiwanie nowych estetycznych przestrzeni, ową ekscentryczność, mieli zapisaną w swoim DNA. Z gromnicą szukać drugich takich artystów, którzy zorganizowaliby wyprawę w okolice Koła Podbiegunowego, żeby tam odnaleźć opuszczoną osadę górniczą i zarejestrować kilka nagrań terenowych -  w ten sposób powstały podwaliny pod album "Piramida". W kompozycjach grupa wykorzystywała cały arsenał środków stylistycznych, i co się z tym często wiąże, instrumentów - trąbki, puzony, saksofony, smyczki, rogi, harfy, ale też chór i chorałowe zaśpiewy, repetycje i harmonie wokalne, eksplorowali pogranicze świata alternatywy i przestrzeni kojarzącej się z muzyką współczesną.

Na albumie "Altid Sammen" owej wspomnianej przeze mnie wyżej ekscentryczności, tego wyjścia poza strefę komfortu, jest stosunkowo niewiele (czy to zaleta, czy wada - rozstrzygniecie sami). Z pewnością można do niej zaliczyć warstwę liryczną, lub mówiąc dokładniej warstwę wokalną poszczególnych kompozycji, bowiem wszystkie utwory na ostatniej płycie Efterklang zostały zaśpiewane w języku duńskim. Dla większości odbiorców, sami to przyznacie, jest to język obcy, żeby nie powiedzieć egzotyczny. W takim układzie zupełnie inne jest brzmienie sylab, głosek, długość ich trwania, nieco inna jest więc melodyka tych słów, w porównaniu z tym, co oferuje tradycyjny język angielski.
    Powstanie niektórych kompozycji wiąże się z przełomem lat 2017-2018, i festiwalem "miXMass", który odbył się w międzynarodowym  centrum sztuki, w  Antwerpii. To mniej więcej wtedy ujrzały światło dzienne pierwsze utwory, zagrane przy wydatnej pomocy grupy Box (specjalizuje się w muzyce barokowej) prowadzonej przez lutnistę Pietera Theunsa. Casper, Mads i Rasmus wtedy jeszcze nie byli pewni, co zrobić z nowym materiałem, dopiero seria koncertów przy okazji berlińskiego festiwalu "People"(2018), zaowocowała podjęciem decyzji o jego rychłym wydaniu.

W jednym z wywiadów Casper Clausen porównał proces powstawania kompozycji Efterklang do sposobu, w jaki tworzy się rzeźbę - dodawanie i odejmowanie kolejnych elementów, ale też przesuwanie ich z przodu do tyłu, i w odwrotną stronę. Istotnym dla niego punktem tego procesu jest warstwa rytmiczna: "Bardzo ważne są dla nas wzory rytmiczne i pomysł posiadania linii rytmicznej, która przenika piosenki". To właśnie ów jakże często zapętlony rytm sprawiał, że kompozycje grupy brzmiały tak, jakby niejako same napędzały się od środka.
Tych charakterystycznych, repetytywnych przebiegów rytmicznych jest na ostatnim albumie niewiele, ponieważ w większości utworów dominuje spokojne wolne tempo. Pomimo tylu zaproszonych  do współpracy gości, aranżacje wydają się być bardzo skromne. Poszczególne instrumenty (viola da gamba, trąbka, harfa, organy Hammonda, organy, klawesyn, gitara) odzywają się sporadycznie, tylko we wskazanych przez twórców momentach, w takim układzie nie może być mowy o barokowym przepychu. Nad całością "Altid Sammen" unosi się nostalgiczny głos Caspera Clausena, wokół którego jest mnóstwo wolnej przestrzeni, to on kształtuje linie melodyczne, wchodzi w interakcje z pozostałymi instrumentami (zdecydowanie mniej jest elektroniki), oraz znacznie rzadziej (a szkoda) z chórem.
Album otwiera "Vi er uendelig", który został wybrany na singiel promujący całe wydawnictwo i pomimo dobrego poziomu, obok drugiego znanego z YT: "I Dine Ojne", stanowią najsłabsze ogniwa tej udanej płyty. Zwieńczeniem albumu  jest kompozycja "Hold Mine Haender" (!!!), co można swobodnie przełożyć jako "chwyć mnie za ręce". Ach, ...teraz się zacznie...wybaczcie nadmierną egzaltację...

To dla mnie jeden z najlepszych momentów płyty, to także jedna z najpiękniejszych  kompozycji w całej historii grupy!! Muszę przyznać, że bardzo dobrze się stało, że ten utwór domyka playlistę. Gdyby było odwrotnie, z pewnością miałbym spore problemy, żeby poznać pozostałą zawartość tego wydawnictwa. Wracałem do "Hold Mine Haender" wielokrotnie... Mam osobliwe wrażenie, że od kilku dni w ogóle nie rozstaje się z tą "piosenką". Wygląda na to, że będzie to mój ulubiony przebój tej jesieni. Te, niezapomniane dla mnie, siedem minut i szesnaście sekund brzmi tak, jakby wyciągnięto je z moich marzeń o sympatycznej duńskiej grupie. Mimo wszystko duże zaskoczenie, spora i jakże miła niespodzianka, a także dowód na to, jaki potencjał wciąż drzemie w tym trio.  Pikanterii dodaje fakt, że właśnie od tej kompozycji rozpoczęły się prace nad całym albumem. Kolejne kompozycje warte uwagi to: "Supertanker", "Uden Ansigt", "Heander der Abner Sig", "Verden Forsvinder", i druga moja faworytka "Under Broen Der Ligger Du"(!!); trąbka w rękach Gunnara Halle sprawiła, że w tym fragmencie zespół zbliżył się stylistycznie do rejonów Nilsa Petera Molvaera (pierwsza improwizacja odbyła się w...kuchni). Poszczególne fragmenty nagrano w różnych studiach, wśród nich było brukselskie "Jet Studio", partie fortepianu dogrywano w  islandzkim Sundlaugin Studio.

Casper Clausen określił album "Altid Sammen" swoistym "powrotem do domu", zwracając uwagę na fakt, że po raz pierwszy wszystkie kompozycje zaśpiewał w ojczystym języku. W pewnym sensie ów sygnalizowany powyżej "powrót do domu", jest także: "powrotem do piosenki", bo to właśnie linie melodyczne sprawiają, że chcemy wracać do kolejnych "piosenek", i to one moim zdaniem przede wszystkim bronią ten album. Trzeba również dodać, że "Altid Sammen" jest jednym z bardziej "popowych" wydawnictw w historii grupy, co oczywiście bynajmniej nie jest zarzutem z mojej strony, wręcz przeciwnie, wielu zespołom życzyłbym, żeby w swojej dyskografii doczekali się tak brzmiącego "popu". Krytycy dość zgodnie w tym przypadku, i w swoich recenzjach, nie polubili tego albumu. Sprawdzicie sami, czy będziecie wracać do tych piosenek. Upływający czas wszystko najlepiej zweryfikuje.

Na koniec niespodzianka dla fanów grupy. Oto kilka dni temu, w rozgłośni The Lake Radio, przy mikrofonach zasiedli członkowie grupy Efterklang: Casper Clasuen, Mads Brauer, Rasmus Stolberg - opowiadali o płycie "Altid Sammen", rozmawiali z artystami zaproszonymi do współpracy podczas powstawania najnowszego albumu, popijali wino... oraz prezentowali wybrane nagrania. Kompozycja "Hold Mine Haender" zaczyna się w 2min. 28 sek. trwania audycji... Smacznego!



(nota 7.5/10)







piątek, 13 września 2019

DEVANDRA BANHART - "MA" (Nonesuch Rec.) "Na kanapie Jima Morrisona"

   O bohaterze dzisiejszego wpisu napisano wiele, także na naszym krajowym podwórku. Ciężko więc zamieścić chociażby i krótką wzmiankę, w której nie powtarzałoby się znanych faktów lub innymi słowy nie mówiło o tym samym. Można dla uproszczenia stworzyć mapę skojarzeń lub odniesień, mniej lub bardziej kojarzących się z amerykańskim artystą, która bez większej korekty i głębszego zastanowienia wyglądałaby następująco: Wenezuela, Ameryka, hinduski guru Prem Rawat, błogosławieństwo, imię Devendra (Indra) oznaczająca hinduskiego boga deszczu, nauka w San Francisco Art Institue, knajpy i granie, puby i solowe występy, Paryż, vagabunda, freak, pożyczona sekretarka do rejestracji pomysłów, San Francisco i Los Angeles, Michael Gira (Swans) przesłuchujący ponad 50 "demówek", płyta: "OH ME OH MY", freak folk, New Weird America, Caetano Veloso, Arthur Russell, Nowy York, nagroda Grammy za okładkę do albumu "What Will We Be", aparycja (niegdyś): "coś pomiędzy Frankiem Zappą, a... Rasputinem", Nathalie Portman, reklama Ray Ban, vibrato, kolekcjoner mistycznych artefaktów: marynarka Micka Jaggera, kanapa Jima Morrisona itd.

Gdybyśmy jednak na chwilę zapomnieli o wygodnych, głównie dla krytyków, szufladkach, gdybyśmy na moment zawiesili gdzieś modne i typowe skojarzenia, co nam pozostanie? Melodia i tekst, tekst i melodia, bowiem... i jako kompozytor, i jako tekściarz Devendra Banhart szczególnie na ostatnich wydawnictwach wypada bardzo dobrze. Amerykański artysta wyraźnie dojrzał - do prostoty, do wyrafinowania - czego dowodem są również najnowsze kompozycje wypełniające album "MA".  Płyta zawiera 13 piosenek w ciekawych aranżacjach - raz to wpadnie w ucho fraza fortepianu (Tyler Cash), to znów da o sobie znać oddech saksofonu lub trąbki (Jordan Katz). Część utworów zastała zaśpiewana w języku Javiera Mariasa, są też zdania po portugalsku czy japońsku.
Pisanie piosenek - pisanie w ogóle (na dobrym poziomie) - nie jest sprawą łatwą, nieraz przekonały się o tym nie tylko Siostry Godlewskie. Jednak obcując z utworami Devendry Banharta słuchacz może odnieść wrażenie, że ich skomponowanie nie przysporzyło autorowi żadnego trudu. Najlepsze jego kompozycje brzmią tak, jakby ukryte w nich melodie tylko czekały na to, żeby je dostrzec, podnieść i oprawić w gustowne ramy.

"Czasami piosenka zaczyna się od rysunku,  a czasami rysunek od piosenki". Przy czym, w wydaniu Banharta owe rysunki przypominają te, które na lekcjach plastyki lub w domowym zaciszu tworzą dzieci, bo to właśnie dziecięcą wrażliwość postrzegania świata amerykański artysta chciał w sobie ocalić (jeden z takich rysunków znajdziecie w książeczce dołączonej do płyty).
Zatem, co zapada w pamięć po przesłuchaniu najnowszej propozycji amerykańskiego artysty zatytułowanej "MA". W kolejności: "Ami", ciekawy aranż w "Memorial", śliczna "Caroline", naturalnie "Abres Las Manos" - od którego trudno się uwolnić, "The Los Coast", gdzie Banhart mocno zbliżył się do terytorium od lat zarezerwowanego dla Davida Sylviana, a na koniec zgrabny, i owszem, duecik z Vashti Bunyan, czyli: "Will I See You Tonight". Całość długimi fragmentami całkiem nieźle koresponduje z ostatnią propozycją Helado Negro: "This Is How You Smile", o której napisałem jakiś czas temu.

(nota 7.5/10)  









Na koniec jedno z moich ulubionych  nagrań Devendry Banharta - "Middle Names", nawet na gitarę i głos brzmi tak, jakby grała to kameralna orkiestra.






sobota, 7 września 2019

ENRICO RAVA & JOE LOVANO - "ROMA" (ECM) "Dwa doktoraty honoris causa na jednej scenie"

  Słuchając ulubionych piosenek często zapominamy o tym, że za ważnymi dla nas utworami kryją się poszczególni artyści, ale też zwykli ludzie, z marzeniami, wadami, zaletami, wreszcie z indywidualnymi biografiami. Prawdopodobnie nie będzie to zbyt wielkie nadużycie z mojej strony, kiedy napiszę, że w świecie muzyki improwizowanej rola pojedynczego człowieka jest o wiele bardziej znacząca, niż ma to miejsce na płaszczyźnie szeroko pojętej muzyki popularnej. To własnie artyści, częstokroć wirtuozi swoich instrumentów, zestawieni ze sobą przypadkowo lub w wyniku celowych zabiegów, wchodząc we wzajemne interakcje, tworzą wyjątkowe estetyczne przestrzenie. Muzyka to ludzie, a w świecie jazzu szczególnie liczą się osobowości, wnoszące do elementów kreacji indywidualną wrażliwość, charakterystyczny sposób myślenia, rozwijany przez lata osobny język.

Z pewnością wszystko to można powiedzieć o dwóch legendach jazzu, którzy łaskawie przyjęli zaproszenie i przekroczyli skromne progi tego bloga. Mam tu na myśli Enrico Ravę i Joe Lovano oraz album "Roma", stanowiący zapis koncertu, który odbył się w Auditorium Parco Della Musica w Rzymie, w listopadzie 2018 roku. Enrico Rava to trębacz, ikona włoskiego jazzu (kiedy mówimy włoski jazz - myślimy Rava), który kilka dni temu obchodził okrągłą, bo 80-tą rocznicę urodzin. Stąd, i to wydawnictwo, i trasa koncertowa, celebrująca niejako imponujące dokonania tego artysty.
Rava urodził się w Trieście, dorastał w Turynie, gdzie jako młody chłopak pracował w rodzinnej firmie transportowej. Sprawdzając listy przewozowe, odprawiając kolejne samochody, odliczał minuty, kwadranse, ciągnące się długie godziny, i marzył o tym, żeby wieczorem, w którymś z turyńskich klubów, znów przystawić do ust trąbkę, i grać... grać jazz. W latach 60-tych Rava sporo podróżował, przemieszczając się pomiędzy Londynem, Argentyną, a Nowym Jorkiem. Może dlatego jego debiut fonograficzny, jako lidera formacji, nosił tytuł: "Il Giro Del Giorno 80 Mundi"; choć wcześniej włoski trębacz wystąpił u boku Steve'a Lacy na płycie "The Forrest And The Zoo" (1966) oraz Lee Koonitza - "Stereokontz" (1968). Przeprowadzka do Nowego Jorku zaowocowała powstaniem grupy Gas Mask i licznymi spotkaniami: z Gilem Evansem, Joe Hendersonem, Patem Metheny, Cecilem Taylorem czy z Chatem Bakerem. Pełna dyskografia włoskiego wirtuoza obejmuje kilkadziesiąt albumów. Osobiście bardzo sobie cenię "późnego Ravę" - dojrzałego, wyciszonego, refleksyjnego, z takich albumów jak: "Easy Living" (2004), , "Tati" (2005),  "The Third Man" (2007), "The Words And The Days" (2007), "New York Days" (2009), "Tribe" (2011),  "Opening Night" (2013). Jego styl ewoluował, ale w ostatnich latach charakteryzuje go subtelna, łagodna, nieco przeciągnięta fraza, lekkość ("obłoki dźwięku"), wyrafinowanie i elegancja. Artysta mówi skromnie o sobie, że nie jest dobrym improwizatorem, po prostu jest "gawędziarzem". Enrico Rava udziela się również na niwie pedagogicznej, organizując liczne seminaria i warsztaty. W 2014 roku od Berklee College of Music otrzymał tytuł doktora honoris causa.








Doktorat honoris causa tej samej uczelni sześć lat wcześniej trafił do rąk drugiego wirtuoza i bohatera dzisiejszego wpisu - Joe Lovano. Joseph Salvatore Lovano urodził się w Clevland (Ohio). Jego ojciec był fryzjerem, który wieczorami grał w klubach na saksofonie tenorowym. To właśnie ten rodzaj saksofonu stał się ulubionym instrumentem Joe, który już jako młody chłopak zastępował ojca grając w lokalnym bandzie. Później wybrał edukację na wspomnianym już wyżej Barklee College of Music. Debiutował albumem "Aphrodisiac For A Groove Merchant". W latach 70-tych podobnie jak Ravę przyciągnął go Nowy York, gdzie saksofonista przewija się przez kilkanaście składów. Lata 80-te w jego biografii zapisują się graniem u boku Paula Motiana i Billa Frisella, którego znał jeszcze z okresu studiów. Wśród swoich największych inspiracji Lovano wymienia jednym tchem Coltrane'a i Ornetta Colemana. Co ciekawe, pierwszy album dla ECM-u, jako lider formacji, nagrał całkiem niedawno, mam tu na myśli wydawnictwo "Trio Tapestry", z pianistką Marylinn Crispell i perkusistą Carmen Castaladi. W dokonaniach Lovano - obejmujących kilkadziesiąt tytułów - jak w pigułce zapisała się historia jazzu, od klasycznego podejścia, aż po freejazzowe rozwiązania, z charakterystycznym zamazywaniem się granicy pomiędzy kompozycją, a improwizacją.

To z pewnością Enrico Rava przy okazji tego wydawnictwa i tego koncertu zaprosił do współpracy pianistę Giovanni Guidiego, którego wypatrzył dużo wcześniej, w trakcie jednego z letnich seminariów w  Sienie. Od tamtej pory chwalił młodego artystę wielokrotnie, mówiąc, że to: "jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych włoskich pianistów". Ojciec Guidiego był agentem jazzowym, stąd też młody Giovanni szybko poznał wielkie osobowości z tego półświatka. Ważnym punktem w biografii młodego adepta sztuki jazzowej był album Keitha Jarretta " The Koln Concert", którego słuchał namiętnie mając szesnaście lat. Wśród pozostałych wielkich osobowości świata muzyki improwizowanej, które wywarły wpływ na jego grę, odnajdziemy Brada Mehldau'a i Jasona Morana.
 Giovanni Guidi ma 34-lata i przez ten czas zdążył zdobyć kilka prestiżowych nagród i wyróżnień. Debiutował dla ECM-u albumem "City of Broken Dreams", a w 2019 roku ukazał się jego album "Avec Le Temps", z utworem "Tomasz", zamykającym całość, a poświęconym Tomaszowi Stańce.









Kolejnym artystą młodego pokolenia, który miał zaszczyt wystąpić u boku Ravy i Lovano podczas listopadowego wieczoru był basista Dezron Douglas. "Jazz zawsze był gdzieś w pobliżu, ale nie w moim domu" - wspominał po latach, bowiem w jego domu najczęściej rozbrzmiewały piosenki Steve Wondera czy Diane Ross. Douglas ukończył Instytut Muzyki Afroamerykańskiej w Hart School of Music. Dziś sam jest pedagogiem, a na co dzień gra w kilku jazzowych składach, między innymi u boku Ravi Coltrane'a.
Na koniec swoisty pomost łączący "starych" (legendy) i "młodych" (na dorobku), muzyk średniego pokolenia, który w listopadzie ubiegłego roku zasiadł za zestawem perkusyjnym - Gerald Cleaver; absolwent wydziału jazzu Uniwersytetu Michigan, szerokiej, nawet całkiem nieźle zorientowanej publiczności, mniej znany - grał u boku Tomasza Stańki, Roscoe Mitchela, z Joe Morrisem, a także z Giovannim Guidim na albumie "We Don't Live Here Anymore" (2011).

Wydawnictwo "Roma" zawiera pięć indeksów. Całość rozpoczyna subtelny dialog Ravy i Lovano, czyli "Interiors", oryginalnie zarejestrowany na płycie Ravy: "New York Days" z 2009 roku. Kolejny utwór "Secrets" również pochodzi z płyty włoskiego trębacza, o tym samym tytule, która ukazała się w 1987 roku. Podaję te daty nieprzypadkowo, bowiem koncertowe wydawnictwo Ravy to także godzinna podróż po historii jazzu, odsłaniająca kolejne etapy kształtowania się języka muzyki improwizowanej. Kompozycja "Forth Worth" pochodzi z albumu Joe Lovano - "From The Soul" (1992). Przy okazji tego właśnie wydawnictwa miało miejsce jedyne spotkanie Lovano z niezapomnianym wirtuozem fortepianu - Michelem Petruccianim. Na tej płycie artyści mieszali standardy, między innymi Coltrane'a, z kompozycjami Lovano. Co do Coltrane'a to jego kompozycja "Spiritual" domyka wydawnictwo "Roma", wpleciona w 18-sto minutową suitę, obok "Drum Song" (Lovano) i klasyka "Over The Rainbow", który wyłania się łagodnie ze swobodnej fortepianowej improwizacji Giovanni Guidiego.


(nota 7.5/10)









niedziela, 1 września 2019

BLACK BELT EAGLE SCOUT - "AT THE PARTY WITH MY BROWN FRIENDS" (Saddle Creek) "Zapragnąłem kobiety..."

  W minionych dniach mieliśmy do czynienia z prawdziwą nawałnicą wydawnictw płytowych, dopiero zwiastującą nadejście jesiennych huraganów, w tym bliskim przecież dla wszystkich audiofilów temacie. Przebierając w muzycznej ofercie wydawniczej, nie wiedziałem, od czego powinienem zacząć przesłuchiwanie kolejnych albumów. Oto są dylematy związane z mnogością wyboru; w polityce jest podobnie, pamiętajcie - okładka zwykle może mylić. Zastanawiałem się, czy powinienem postawić, raz i drugi, na nużącą - jak się potem okazało - najnowszą propozycję Toola, czy wrócić do krainy wspomnień i zanurzyć się w "świeżych" dźwiękach New Model Army, u których jak zwykle wszystko po staremu, czy może nieco uważniej przyjrzeć się indie-popowemu Whitney, któremu w ostatecznym rozrachunku i do pełni mojego szczęścia jednak czegoś zabrakło. A może jazz? - przyjdzie jeszcze na to pora.

Zapragnąłem kobiety - jakież wyznanie! (nieźle się zaczyna). Zapragnąłem śpiewającej kobiety - powinienem dodać, żeby rozwiać seksualne skojarzenia albo jeszcze bardziej je pogłębić (dzisiejsza bohaterka, jako "radykalna feministka" z pewnością by mi tego nie wybaczyła). Na łamach bloga dawno nie gościła wokalistka, a nadarzyła się ku temu wyborna okazja, bowiem dwa dni temu Black Belt Eagle Scout wydała drugą w dorobku płytę, korzystając z uprzejmości wytwórni Saddle Creek. Wspominałem już o tym labelu jakiś czas temu; założony w 1993 roku wspólnym wysiłkiem Justina i Conora Oberst, z siedzibą w Omaha (Nebraska), nazwa pochodzi od ulicy Saddle Creek Road. Tak się złożyło, że panowie ostatnio postawili również na urokliwe damskie głosy. Kilka z nich opisywałem szerzej na łamach tego bloga. Dziś przyszedł czas na kolejną, ponieważ pod nazwą Black Belt Eagle Scout ukrywa się Katherine Paul. Cóż o niej  wiadomo?

Chociażby to, że dorastała w wielopokoleniowej rodzinie, w rezerwacie dla Indian, w Swinomish Indian Tribal Community, niedaleko granicy z Kanadą.  Od najmłodszych lat nasiąkała więc szacunkiem dla tradycji i tolerancją dla wszelkiej odmienności. "Rdzenni mieszkańcy zawsze byli na tej ziemi i zawsze na niej będą" - skomentowała w jednym z wywiadów swoją kompozycję "Indians Never Die".  Katherine początkowo grała na flecie oraz pianinie, a przebywając w rezerwacie sporo tańczyła. Jej korzenie to, z jednej strony muzyka etniczna - babka dzisiejszej bohaterki znana była jako: "Lady of the Drum" - a z drugiej grunge, tak modny kilkanaście lat temu.
Pierwszym jej zespołem była grupa Forest Park, po odejściu od którego grała na... perkusji w Genders, a pierwszą piosenką, która opanowała na gitarze była "Doll Parts" - oczywiście formacji Hole. Ponoć nauczyła się grać na tym instrumencie pilnie oglądając filmiki instruktażowe. Upodobanie do twórczości Nirvany czy Hole znalazło odzwierciedlenie w solowych dokonaniach Amerykanki, szczególnie na dwóch pierwszych wydawnictwach - epce oraz debiucie "Mother of My Children", który początkowo ukazał się nakładem wytwórni Good Cheer Records, a dopiero później z artystką podpisała kontrakt oficyna Saddle Creek. Debiutancki krążek został napisany po śmierci bliskiej osoby, mentorki i przyjaciółki Genevieve Castree (Elverum). Nagrania zarejestrowano w  The Anacortes Unknown Recording Studio - starym kościele zaadaptowanym dla potrzeb studia nagraniowego. Przy okazji tej sesji Katherine Paul korzystała z przystawki Blues Driver i wzmacniacza Fender Bassmen z 1968 roku.

O ile debiutanckie wydawnictwo było czymś w rodzaju muzycznej terapii oraz próbą pogodzenia się ze stratą (w kilku odsłonach zawierało "gitarowe hymny"), o tyle najnowsza propozycja "At The Party With My Brown Friends" jest czymś na kształt intymnych wyznań, prywatnych opowieści, różnych odsłon kobiecej wrażliwości.  Chociażby jak w urokliwym "Half Colored Hair", z cudownie miękką perkusją, który bardzo przypadł mi do gustu, w którym amerykańska artystka śpiewa: "How You Look At Me, In the Brigthness of Your Room, Imagine, Lightness of My Fingers On Your Face". Pokój to miejsce, w którym najczęściej powstają pierwsze zalążki kompozycji, tworzone zazwyczaj na gitarze albo na małym syntezatorze Casio lub nagrywane na telefon, jako krótkie szkice. Album "At the Party With My Brown Friends" jest z pewnością wydawnictwem dojrzalszym w stosunku do ciepło przyjętego debiutu; więcej tutaj spokoju, wolnego tempa, delikatnej wokalizy. "Gram muzykę po to, żeby rozbudzać uczucia". Przeważają piosenki na głos i gitarę, uzupełnione skromnymi choć smakowitymi, tu i ówdzie, aranżacjami - "Scropio Moon". Kompozycja "Going  to the Beach With Haley" dedykowana jest Haley Heyndrickx, koleżance, która wyraża się na folk-rockowej niwie, a zamykający całość "You're Me, And I'm You" poświęcony został matce. Tym razem rejestracji nagrań dokonano w Helio Sound Studios, w Portland, pod czujnym okiem Benjamina Weikela i Branodona Summersa (na co dzień członkowie grupy The Helio Sequence).

(nota 7/10)