piątek, 1 marca 2019

HAND HABITS - "PLACEHOLDER" (Saddle Creek) "CIEPŁA RELAKSUJĄCA KĄPIEL"

   Wspomniałem już kiedyś na łamach tego bloga, że lubię być z artystami od samego początku - od pierwszego nieśmiałego singla, od niezbyt dobrze poukładanej epki, ale robiącej w ogólnym odczuciu niezłe wrażenie. Lubię śledzić ów tajemniczy proces dojrzewania i poszukiwania własnej tożsamości. Choć, jak powszechnie wiadomo, różnie z owym procesem bywa. Coś, co gwałtownie i dobrze się zaczyna, równie gwałtownie i marnie potrafi się zakończyć.

Pierwszym utworem Hand Habits, który usłyszałem, był niezwykle urokliwy "Yr Heart". Ta magiczna kompozycja - z cudowną linią melodyczną, leniwie sączącymi się dźwiękami, utkanymi niczym barwny kobierzec - zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Bo to jest jedna z takich piosenek, które śledzisz z zapartym tchem, i obawiasz się poruszyć, żeby przypadkiem czegoś nie zepsuć, nie zburzyć niespiesznie rozwijającej się melodii. Właśnie ta melodia, płynąca łagodnie od nuty do nuty, i dziewczęcy głos Meg Duffy prowadzą słuchacza na skraj estetycznej rozkoszy. Oczarowany wracałem do tej kompozycji wielokrotnie, umieściłem utwór "Yr Heart" na swojej letniej składance (sprawdź tutaj).
A potem była debiutancka płyta zatytułowana "Wildly Idle (Humble Before The Void)", która doczekała się całkiem pochlebnych recenzji, ale na mnie, wciąż mającego w pamięci ocierającą się o doskonałość ( w swojej kategorii) kompozycję "Yr Heart", nie zrobiła aż tak pozytywnego wrażenia.

Dobre informacje z obozu Hand Habits są takie, że właśnie dziś ukazała się druga płyta, która nosi tytuł "Placeholder". Ponownie - i całkiem słusznie, bo dobrego nigdy dość - znalazła się na niej kompozycja "Yr Heart", tym razem w zmienionej wersji, a oprócz niej 11 całkiem udanych piosenek. Z pewnością drugi album jest o wiele bardziej dopracowany niż debiut. Słychać wyraźnie, że kompozycje są dojrzalsze, starannie przemyślane i o wiele lepiej wyprodukowane (przez Brada Cooka), choć na całe szczęście daleko im do awangardy technicznej, a trzeba tutaj dodać, że pewne ryzyko w tej delikatnej materii istniało. Meg Duffy zamieniła bowiem wygodne domowe pielesze na gościnne komnaty studia "April Base", którego właścicielem jest Justin Vernon (stąd owo wspomniane przeze mnie wyżej ryzyko), a które mieści się na obrzeżach Eau Claire w stanie Winsconsin. I tym razem te pierwsze pomysły kiełkowały w domu, gdzie Meg spędza sporo czasu, pozostając sam na sam z gitarą. Pierwsza jaką nabyła, kosztowała ponoć 900 dolarów. Artystka wypatrzyła ją na stoisku sklepu "Parkway Music", w Clifton Park, w Nowym Yorku. To był Sunburst Strat, który podpinała pod ulubiony wzmacniacz Fender Hot Rod Deluxe ("ma dużo basu"). Dziś sympatyczna wokalistka korzysta z takich gitarowych efektów jak: Boss Mega Distortion, Strynon El Capistan, oraz z delaya Diamond Quantum Leap. Gitarowy staż odbyła grając w zespole Kevina Morbyego. To mniej więcej wtedy, po zakończeniu jednej z tras koncertowych, postanowiła zrobić coś na własny rachunek.

Na poprzednim albumie "Wildly Idle (Humble Before The Void)" inspirowała się poezją, między innymi dokonaniami Catherine Pond czy Lucy Blagg. Kiedy kreśliła słowa wykorzystane w tekstach na ostatnim wydawnictwie, niedaleko jej domu szalały pożary, które często nękają słoneczną Kalifornię, stąd w poszczególnych wersach przewija się uczucie niepokoju. W utworze "Heat", fraza "Heat Beyond The Lines Of Passion" została zaczerpnięta z powieści Jeanette Winterson, zatytułowanej "The Passion" (książka ukazała się w 1987 roku i zdobyła nagrodę Johna Llewellyna Rhysa, jej bohaterem jest francuski żołnierz i jego rozterki miłosne, akcja rozgrywa się 200 lat temu). Z kolei utwór domykający całą płytę: "The Book On How To Change Part 2", poświęcony jest przedwcześnie zmarłej matce. Meg Duffy inspiruje się tym, co niedoskonałe, pęknięte, złamane, niekompletne - stąd okładka przypominająca formę puzzla - tym, co pograniczne, co wymyka się trafnemu ujęciu, jednoznacznej definicji. Ciekawią ją relacje międzyludzkie, ich złożoność i nieoczywistość, świat queerowych tożsamości.
Łagodne i w dużej mierze udane kompozycje - rozpięte gdzieś na pograniczu indie-folku/indie-rocka/americany, jawy oraz snu, pełne delikatności i tęsknoty za czymś bliżej nieokreślonym - wypełniające album "Placeholder", takie jak: "Pacify", "Yr Heart (reprise)", "Wildfire", "Guardrail/Pwrline", What Lover Do", przypominają ciepłą relaksującą kąpiel. Ponoć nie ma przypadków, nic więc dziwnego, że Meg Duffy ma na nodze... tatuaż wanny.

(nota 7.5/10)










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz