"Był plecak na plecach i były walizki..." - wakacje dobiegły końca i znów trzeba było zasiąść w szkolnej ławce, z książkami i zeszytami, oraz z mocnym postanowieniem, żeby wkrótce wrócić do Europy. Okazja nadarzyła się kilka lat później. Chęć uzyskania dyplomu ukończeniu studiów wyższych przegrała w nierównej walce z pragnieniem twórczego wyrażania się na ulicach. Alice wybrała Berlin, gitarę "Baby Taylor" i przenośny wzmacniacz zasilany na baterie. Jednym z pierwszych utworów, którym podzieliła się z przechodniami był ponoć: "Knocking on Heaven's Door". Wprawdzie wrota niebios nie otworzyły się zbyt szeroko, ale na tyle, żeby posypały się drobne monety. Zamieszkała w Neukolln, niezbyt wyróżniającej się dzielnicy Berlina, najczęściej można było ją usłyszeć w Mauerpark lub na Warschauer Brucke (nie ma to, jak polski akcent w biografii), między dzielnicami Kreuzberg i Friedrichshain, w pobliżu mostu i niedaleko dworca. Alicja podjęła współpracę z lokalnymi muzykami, wśród nich był Matteo Pavesi, a jej talent szybko dostał dostrzeżony. Epkę "Momentum", płyty: "Live at Gruner Salon" i "Orbit" (2016) wydała własnym sumptem.
Ktoś, kto nagrywa piosenki w "Seahorse Sound Studios", w Los Agneles, gdzie za konsoletą czuwa Noah Georgeson (współpracownik Devendry Banharta, Charlotty Gainsbourg i... Brodki), nie może pozostać do końca anonimowy. Jej kompozycja "She" wykorzystana w filmie "Bombshell: The Hedy Lamarr Story" znalazła się na krótkiej liście piosenek nominowanych do Oscara. Nic więc dziwnego, że błyskawicznie posypały się propozycje wspólnych koncertów - formacji Coldplay odmówiła (pewnie całkiem słusznie), za to wystąpiła u boku Rodrigueza i Jose Gonzalesa.
Póki co Alice Phoebe Lou chce pozostać niezależna, dlatego wciąż nie ma podpisanego kontraktu z wytwórnią płytową, mimo iż niejeden dyrektor zacnego labelu widziałby artystkę z RPA w szeregach swojego wydawnictwa. Ważniejszy od konkretnych planów na przyszłość jest dla niej ciągły rozwój, możliwość kreowania własnej przestrzeni artystycznej.
Wczoraj, czyli 8 marca, ukazała się najnowsza płyta Alice Phoebe Lou zatytułowana "Paper Castles". Znajdziemy na niej dziesięć bardzo udanych kompozycji, trudnych do jednoznacznego zaszufladkowania, co stanowi spory atut. Wprawdzie w tytule dzisiejszego wpisu użyłem określenia "avantpopowy", ale tylko po to, żeby nieco przybliżyć charakter tej muzyki. Alice Lou z pewnością obraziłaby się na mnie, gdybym jej dokonania nieco na siłę wcisnął w jakąś wygodną dla krytyków szufladkę. W jej piosenkach słychać bowiem dream-popowe westchnienie, dyskretne nawiązania do lat 60-tych, oraz indie-folkową melodykę. Przede wszystkim urzeka jej talent wokalny, swoboda i dojrzałość w operowaniu dźwiękami, nienachalna zabawa głosem. Aranżacje poszczególnych kompozycji są lekkie niczym piórko, jakby ktoś obdarzony sporą intuicją i wyczuciem, z aptekarską precyzją odmierzył wszystkie niezbędne składniki. Odnoszę wrażenie, że nie ma na płycie "Paper Castles" żadnego niepotrzebnego dźwięku, czegoś co zniekształciłoby obraz całości. Dawno już nie słyszałem tak smacznie wyprodukowanego albumu, gdzie owa produkcja nie rzucałaby się nachalnie w uszy, podkreślając jednocześnie wszelkie walory artystki. Podobną radość grania, śpiewania, podobną skalę talentu miała na początku działalności Lourdes Hernandez (Russian Red), dopóki nie wpadła w łapska nieodpowiedniego, moim zdaniem, producenta. Bohaterką albumu "Paper Castles" jest Alice Phoebe Lou - jej sposób widzenia świata i ludzi oraz odczuwania dźwięków.
(nota 7.5-8/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz