sobota, 1 stycznia 2022

"Wait For Me"... czyli... "Reasumpcja głosowania" - albo podsumowanie płytowe 2021 roku

 

     "Niczego w tym świecie nie wie się na pewno, ale wie się, że o wszystkim, o czym się wie, wiedzieć można zgoła w odmienny sposób - a każda wiedza jest tyle samo warta, co inna, nie lepsza ani nie gorsza, a już z pewnością nie mniej od innych tymczasowa i ulotna" - Zygmunt Bauman - "Ponowoczesność jak źródło cierpień".

  Rozpocząłem dzisiejsze podsumowanie płytowe 2021 roku od cytatu, który można odnaleźć, w zakazanej, w pewnych kręgach, księdze Zygmunta Baumana nie dlatego, że pobrzmiewa w nim radosna pochwała wszelkiego relatywizmu, ale z tego prostego powodu, że dostrzegam w tych zgrabnych frazach metaforę czasu, w którym przyszło nam żyć. Jakoś nigdy specjalnie nie wierzyłem, i uwierzyć nie chcę albo nie potrafię, w jednomyślność krytyków czy recenzentów, którzy zupełnie niezależnie od siebie - o tę właśnie niezależność gra się toczy - ustalają, bez polemiki i dyskusji, niekiedy podobne do siebie listy najlepszych płyt minionego roku. Żeby takie listy miały sens, trzeba by owych recenzentów całkowicie od siebie odizolować (komora deprywacyjna), na czas krótszy lub dłuższy, a potem cierpliwie poczekać, aż wyplują z siebie szczere werdykty i rzetelne opinie. W tym kontekście równie ważne - jak postulowana wyżej izolacja - wydają się być kryteria wyboru i oceny, a więc zasady według których ustalone zostały poszczególne zestawienia. "Pluralizm to istnienie wielu układów odniesienia, z których każdy ma swój własny schemat rozumienia oraz kryteria racjonalności". 

 Dla mnie - przeciętnego słuchacza - jednym z najważniejszych punktów na złożonej mapie wartościowania dzieła muzycznego, jest ilość odtworzeń; liczba, zazwyczaj co najmniej trzycyfrowa, wyrażająca częstotliwość moich powrotów do płyty, epki, singla, itd. Ta liczba zawiera w sobie także oznaczenie pewnego potencjału, który przy okazji najlepszych wydawnictw, w pierwszych chwilach, ale również długo potem, zdaje się być niewyczerpywalny. Na szczęście, i wbrew co niektórym, próbującym zagłuszać swoje rozmaite kompleksy i realizować dyktatorskie zapędy, nie żyjemy w sowieckim kołchozie - gdzie wszyscy mają odczuwać tak samo i myśleć w podobny sposób, jeśli już taki stan pogłębionej refleksji w ogóle się przytrafi. Uważam, że właśnie w tym można wyrazić siłę tego typu stron czy blogów - stanowią one pożywkę dla wszystkich tych, którzy noszą w sobie jakiś niepokój oraz ciągły głód, i nieustannie poszukują nowych bodźców, innych  treści, niż te powszechnie obowiązujące w popularnych serwisach. Według obiegowej opinii "DOBRA MUZYKA" obroni się sama - choć nie zawsze uda się jej wypłynąć na szerokie wody powszechnej akceptacji i zrozumienia - gdyż, jak pisał przed laty Jean Baudrillard: "Nie ma przedmiotu uprzywilejowanego. Dzieło sztuki tworzy własną przestrzeń". Tym między innymi różnią się wszelkie artystyczne dokonania od zwykłego kiczu, który często potrafi przystroić się w barwne piórka, -  że ten drugi rzadko kiedy tworzy oryginalną przestrzeń, w swoim karykaturalnym naśladownictwie zawsze żywi się cytatem, kalką czy powtórzeniem. Zdaje się, że to Roland Barthes w "Le Plassir Du Texte" ("Przyjemność tekstu") napisał o: "Bękarciej formie kultury masowej, jako zdegradowanym powtórzeniu".



 Przede wszystkim pragnę wyróżnić płytę "WAIT FOR ME", grupy Snowpoet, do której wielokrotnie wracałem lub z którą bardzo długo nie potrafiłem się rozstać. Autorka tekstów, współtwórca wszystkich kompozycji, wokalistka roku według JAZZ FM (2016) - Lauren Kinsella starała się pokazać ludzki głos - a tym samym rozmaite funkcje języka - na wszelkie możliwe sposoby. W subtelnych przejściach od śpiewu do mowy, przez radosne i kojarzone z okresem dzieciństwa zabawy słowem oraz swobodną improwizację, wraz z Chrisem Hysonem (instrumenty klawiszowe, produkcja), poruszali się po obrzeżach gatunków - indie-folk, pop, jazz, awangarda - nie zapominając o tym, że to, co porusza i zostaje w pamięci słuchacza na długie tygodnie, a nawet lata, to także piękne i wyrafinowane linie melodyczne. "Eksperymentujemy z kolorem, fakturą, formą, narracją i sposobem połączenia wszystkich tych elementów w kompozycji" - oświadczył Chris Hyson. Album "Wait For Me" ukazał się nakładem oficyny Edition Records, i nie jest to jedyna płyta pochodząca z tej zacnej wytwórni, którą chciałbym dziś zaprezentować.



Slowly Rolling Camera - "Where The Street Lead" - czyli grupa dowodzona przez szefa wytwórni Edition Records - Dave'a Stapletona. Przy wydatnym wsparciu gości zaproszonych na sesje nagraniowe - Stuarta McCalluma (gitara), Marka Lockhearta (saksofon), Chrisa Pottera (saksofon) oraz oktetu smyczkowego - stworzyli kilka niezapomnianych i wspaniałych kompozycji, które swobodnie flirtują z takimi gatunkami jak: jazz, rock, fussion, muzyka filmowa. W tym wydaniu to piorunująca mieszanka. Na płycie "Where The Street Lead" znajduje się również pieśń "Illuminate", którą w 2021 roku słuchałem zdecydowanie najczęściej. Wykonanie warstwy wokalnej powierzono Sachalowi Vasandani, który, sami to przyznacie, wspaniale odnalazł się pośród tych delikatnych i nostalgicznych dźwięków. Przy tej okazji, aż zamarzyła mi się cała płyta Slowly Rolling Orchestra, poprzetykana warstwami wokalnymi Sachala Vasandani. Ten ostatni, również w wytwórni Edition Records, wydał w tym roku płytę z pianistą Romain Collinem zatytułowaną "Midnight Shelter".



O albumie "Promises" Pharoah Sandersa, Floating Points i London Symphony Orchestra napisano niemal wszystko, więc nie będę się powtarzał. Przy tej okazji warto również sięgnąć do nieco starszych wydawnictw - chociażby tych pochodzących z lat sześćdziesiątych: "Pharoah", "Tauhid", "Karma", "Jewel Of Thought" - mistrza saksofonu, który 13 października skończył 81 lat. Takim mistrzem nie jest z pewnością jeszcze Thomas de Pourquery, ale jego płyty "Back To The Moon", nagranej ze swoim kwintetem Supersonic, słucha się z ogromną przyjemnością. W kolejnych jej odsłonach urzeka swobodne połączenie wątków pochodzących ze świata muzyki improwizowanej z elementami orkiestrowego popu.




Mnóstwo świeżego powietrza oraz głębokiej muzycznej przestrzeni znalazłem w kompozycjach londyńskiej grupy Muck Spreader zawartych na płycie "Abysmal". Sporo w tym graniu swobodnych improwizacji instrumentów dętych, a także soczystych dialogów. Ta muzyka za każdym razem i w kolejnych odsłonach zdaje się szukać adekwatnej dla siebie formuły. Wokalista grupy - Luke Brennan, oraz jego wesoła załoga znaleźli dla siebie sporą niszę, usytuowaną gdzieś pomiędzy dokonaniami TaxiWars, a tonami, które można kojarzyć z albumami nieodżałowanej grupy Morphine.




Kiedy tak spoglądam na to pobieżne i skrócone zestawienie dostrzegam, że w mijających miesiącach nieco bardziej przemawiały do mnie zespoły, które w swoim brzmieniu mają również sekcję dętą. Podobnie jest w przypadku kanadyjskiej grupy Les Moontunes, dowodzonej przez kompozytora, autora tekstów, klawiszowca i producenta - Miguela Dumaine'a. Na płycie "Lees Moontunes" zebrał on kilku artystów reprezentujących różne środowiska - jazz, psychodelię, rock - którzy świetnie czuli się szczególnie w nieco dłuższych wypowiedziach muzycznych oraz podczas sesji nagraniowych wypełnionych swobodnymi improwizacjami. Tak powstało jedenaście kompozycji, z pogranicza art-rocka, jazzu i popu, wolnych od elektronicznych dodatków i sztucznych studyjnych upiększeń.



Nie był to zły rok, ale z drugiej strony jakoś szczególnie nie obfitował w zalew niezwykłych wydawnictw płytowych. Jak widać po kolejnych tematach w moim prywatnym muzycznym pamiętniku, pojawiło się sporo nowych artystów i grup, którzy dopiero poszukują dla siebie miejsca na rynku. Starzy wyjadacze i weterani wszelkich scen raczej roztropnie przyczaili się, zajmując z góry upatrzone pozycje, i spokojnie obserwowali, jak rozwinie się sytuacja związana z pandemią. O zaistnieniu całkiem nowych gatunków mowy być nie mogło, gdyż żyjemy w czasach, gdzie twórcy zwykli grać resztkami, zaś łączenie ze sobą rozmaitych stylów czy różnych wątków, nie jest wyborem estetycznym, a formułą zastaną i czymś poniekąd naturalnym. 
Spotkało mnie także kilka rozczarowań. Największe dotyczyło najnowszej propozycji niegdyś mojego ulubionego duetu - Kings Of Convenience. Im dłużej słuchałem płyty "Peace Or Love", tym bardziej nużyły mnie kompozycje na niej zawarte. Podobnie było z miałkim, niczym plaża nudystów nocą, albumem grupy Soup - "Visions". Poprzedni krążek "Remedies", to długimi fragmentami była jednak duża klasa. Najbardziej wymęczyła mnie płyta zespołu Low -"Hey What", która znalazła się bardzo wysoko w wielu podsumowaniach. Być może recenzenci, którzy obsypali te nagrania tak dobrym słowem, nie pamiętają wczesnych dokonań formacji z Duluth założonej w 1993 roku. Z kolei grupa Efterklang, z roku na rok, coraz bardziej traci swój indywidualny muzyczny idiom, czego potwierdzeniem jest z pewnością ostatni album "Windflowers". Dość już tych utyskiwań.
Wszyscy ci, którzy cenią sobie brzmienie wypracowane przed laty przez Marka Hollisa, także na ostatnich płytach Talk Talk, lub dokonania Davida Sylviana, z okresu działalności z grupą Rain Tree Crow, koniecznie powinny dotrzeć do drugiego w dorobku albumu grupy Modern Nature - "Island Of Noise". A może by tak skusić się na wydanie winylowe? Zakładam, że egzemplarz "Burzy" Szekspira chyba już macie na półkach.




Na koniec mojej pobieżnej wyliczanki zostawiłem dwa albumy. O pierwszym z nich napisałem całkiem niedawno - Nous With Laraaji And Arji OceAnanda - "Circle Of Celebration". O drugiej płycie - The Weather Station - "Ignorance", napisali wyczerpująco inni recenzenci i dziennikarze, czy to krajowi, czy zagraniczni. To piąte w całym dorobku i zdecydowanie najlepsze wydawnictwo formacji z Kanady, kierowanej przez wokalistkę Tamarę Lindeman (Hope), która przy okazji sesji nagraniowych zaprosiła do współpracy kilkunastu muzyków (klarnet, flet, saksofon, skrzypce, wiolonczela, fortepian). W tych pełnych uroku kompozycjach można się rozsmakować i zatracić, bowiem powoli, i z każdym kolejnym przesłuchaniem, ujawniają ukrytą w nich głębię. Poza tym dorzucę garść tytułów, z krainy improwizowanych dźwięków, kolejność przypadkowa: Kenny Garrett - "Sound From The Ancestors", Ill Considered - "Liminal Space", Archie Shepp, Jason Moran - "Let My People Go", Bill Charlap Trio - "Street Of Dreams", Arooj Aftab - "Vulture Prince", Isaiah Collier & The Chosen Few - "Cosmic Transitions". 






Ktoś kiedyś całkiem trafnie powiedział, że: "Widzimy nie dlatego, że nie jesteśmy ślepi - widzimy dlatego, że jesteśmy ślepi na większość rzeczy". Bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z ograniczeń mojej percepcji oraz z faktu, że moje poznanie uwikłane jest w perspektywiczność. Dlatego też pewnie w najbliższych dniach i tygodniach będę cierpliwie docierał do albumów, które, z braku czasu lub z innych równie ważnych powodów, niefrasobliwie pominąłem, w kolejce do wiecznie spragnionego świeżego muzycznego mięsa odtwarzacza. Mrrrr....
I właśnie tego Wam życzę, drodzy stali Czytelnicy oraz napływowi Goście, i Wy sympatyczni uchodźcy z innych blogów, w nadchodzących tygodniach i miesiącach - radosnych odkryć, nieoczekiwanych premier, smakowitych singli oraz wybornych epek, które przeniosą Was w inny wymiar, i umilą czas oczekiwania na... pojawienie się... kolejnych nowych wydawnictw. Do usłyszenia, do odczytania, w 2022 roku.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz