sobota, 26 października 2024

LITTLE MOON - "DEAR DIVINE" (Joyful Noise Recordings) "Swobobny oddech"

 

      Zdaje się, że wspominałem już niegdyś, że niemal za każdym dobrze brzmiącym kobiecym albumem stoi mężczyzna, lepiej lub nieco gorzej zorientowany w tematyce produkcji muzycznej fachowiec, który wie, jak podkreślić atuty, a drobne wady czy niedociągnięcia skrzętnie zatuszować. Oczywiście ten stan rzeczy powoli ulega zmianie, i coraz częściej dochodzą do głosu panie, które za suwakami konsolety i pośród kłębowiska przewodów czują się jak ryby w wodzie. Przykład przywoływanej już kilka razy amerykańskiej inżynier dźwięku Heby Kadry, potwierdza tylko to spostrzeżenie. Jednak za albumem grupy Little Moon - "Dear Divine" wydanym wczoraj dzięki uprzejmości oficyny Joyful Noise Recordings, stoi mężczyzna, muzyk i producent Bly Wallentine, który dodatkowo jest również członkiem zespołu dowodzonego przez amerykańską wokalistkę, o peruwiańsko-boliwijskich korzeniach - Emmę Hardyman (Huntington). Całość nagrano w studiu The Toaster Oven, otwarto je w ubiegłym roku w mieście Provo (stan Utah), za ostateczny miks odpowiadał kolejny nasz dobry znajomy, wspominany wiele razy na łamach bloga - Kramer.


 

 I tak oto wybrzmiała "KOMPOZYCJA TYGODNIA", wspaniałe, niezwykłe i najlepsze nagranie tej bardzo udanej płyty. Zdecydowanie jedna z moich ulubionych kompozycji ostatnich kilku miesięcy. Ileż w tym nagraniu swobody, ile świeżego powietrza, ale również barokowego przepychu, który zwykle charakteryzuje orkiestrowy pop-folk. Zachwyca właściwie wszystko, gustowna linia melodyczna, śmiała aranżacja, sposób wykorzystania instrumentów, których w studiu The Toaster Oven tym razem nie brakowało - puzon, altówka, wiolonczela, harfa, skrzypce, klarnet, klarnet basowy, organy, banjo, syntezator, gitary, bas, perkusja i ... pianino zabawka. Wszystko, nie tylko w tej pełnej uroku odsłonie, pojawia się w odpowiednim momencie oraz czasie (timing), i w ten sposób bardzo podnosi atrakcyjność płyty. 

Celowo użyłem określenia "tym razem", gdyż poprzedni, debiut artystki - "Unphased" (2020), był zupełnie innym wydawnictwem. Co ciekawe, za jego produkcje odpowiadał ten sam Bly Wallentine oraz jego przyjaciel Collin Fayer. Tamta płyty była stonowana, wyciszona, przez to również szara, trochę nijaka, daleka od kwitnących odsłon najnowszej "Dear Divine". Właściwie w żaden sposób nie podkreślała walorów wokalnych Emmy Hardyman. Nic więc dziwnego, że niemal całkowicie została przegapiona przez recenzentów i prasę branżową.

Wydaje się, że zmianę w postrzeganiu możliwości grupy Little Moon przyniosła kompozycja "Wonder Eye". To dzięki niej amerykańska formacja wygrała konkurs NPR Tiny Desk Contest, zdobywając główną nagrodę, i wypływając na odrobinę szersze wody popularności. Wszystko wskazuje na to, że przy tej okazji Bly Wallentine i Emma Hardyman zrozumieli, że można w nieco inny sposób aranżować indie-folkowe pieśni.


 

Nie byłoby formacji Little Moon w obecnym kształcie, gdyby nie wrażliwość i talent jego wokalistki. Emma Hardyman pochodzi z muzycznej rodziny, kształciła swój głos od najmłodszych lat, początkowo pod okiem ojca. Wychowywana w ortodoksyjnym rygorze niedawno porzuciła kościół Mormonów, stąd album "Dear Divine" stanowi także coś na kształt manifestacji odzyskanej wolności. Autorka tekstów i współautorka większości kompozycji, znów albo też niejako po raz pierwszy, chce cieszyć się życiem i czerpać z niego pełnymi garściami.

Trzeba przyznać, że na płycie "Dear Divine" Emma Hardyman pozwala sobie na bardzo wiele. Jej sposób prowadzenia wokalizy nie znosi ograniczeń. Amerykańska artystka lubi długie dźwięki i wysokie rejestry. Można odnieść wrażenie, że zbyt często się w nie zapuszcza, pozostawiając gdzieś za sobą smętne ograniczenia frazy i rygor linii melodycznej. Z drugiej strony, kto jej zabroni. Robi to, co czuje, na co ma ochotę. W końcu młodość ma swoje prawa i kiedyś musi się wyszaleć. Zdaje się, że ów dziewczęcy tembr głosu nie wszystkim od razu może przypaść do gustu, ale warto dać sobie trochę czasu i spróbować się przyzwyczaić. Słuchając tego dźwięcznego szczebiotu mogą przypomnieć się dawne nagrania Kate Bush, która z biegiem lat stawała się coraz bardziej świadomą artystką. Jej ostanie płyty to małe dzieła sztuki, również tej aranżacyjnej. Barwne i precyzyjnie zaprojektowane dźwiękowe krajobrazy, w których zawsze mam ochotę się zanurzyć.

Mam nieodparte wrażenie, że płyta Little Moon - "Dear Divine" chyba odrobinę zbyt wcześnie odsłania swoje najlepsze karty. Po delikatnym i rozkosznym wstępie - "We Fall In Our Sleep", raczy nas samym najlepszymi przebojami tego wydawnictwa - rewelacyjny "Now", przełomowy dla działalności grupy "Wonder Eye", świetny i zapadający w pamięć, znany z singla, "Messy Love". Druga część albumu jakby nieco spuszcza z wysokiego tonu, poszczególne nagrania nie są tak wyraziste i zachwycające, więcej tutaj refleksji, balladowych nastrojów. Jasnym jej punktem jest z pewnością "Blue", okraszony drobną orkiestracją, czy tętniący pomysłami i dynamiką "Eighteen Parts". Całość kończy "To Be A God" - gdzie pozostajemy sam na sam z głosem wokalistki nagranym przy pomocy telefonu. Dlatego zastanawiam się, czy nie zmieniłby kolejności poszczególnych piosnek.

(nota 8/10)

 

 


Moim zdaniem, w tej koncertowej wersji piosenka "Wonder Eye" brzmi lepiej, niż jej odsłona płytowa. Ot, paradoks... Pozostaniemy w katalogu tej samej bardzo dobrej wytwórni Joyful Noise Recordings, przed tygodniem ukazał się nowy, zaskakująco dobry singiel sióstr z zapomnianego nieco duetu CocoRosie. Mocno się przykleja.



Równie mocno przykleja się piosenka francuskiej grupy Montanita, z miejscowości Clermont Ferrand, którą znajdziecie na niedawno wydanej płycie "Dummy Light In The Chaos" (cały album już niestety się tak nie przykleił do moich uszów).



Przeniesiemy się do Londynu, gdzie ciekawie grających zespołów, jak wiadomo, nie brakuje. Desparate Journalist w ubiegłym tygodniu opublikowali nowe wydawnictwo zatytułowane "No Hero". Zatrzymał mnie na nim ten fragment.



Coś w rytmie dla "tańczących inaczej", prosto z miasta Halifax (Nowa Szkocja), i  z wydanego  przed tygodniem albumu "The Neon Gate" grupy Nap Eye.



Pozostaniemy, przynajmniej w tytule, na tanecznym parkiecie. Znakomite nagranie, oczywiście w pełnej wersji, pochodzącej z Francji artystki Oriane Lacaille i jej kolegów, które znalazłem na niedawno wydanej płycie zatytułowanej "Iv Iv".



Jakoś przyczepiło się do mnie ostatnio nagranie amerykańskiej grupy Pinegrove, pochodzące z albumu "Everything So Far". Kto wie, może i do Was się przyczepi.



Zaproponuję również taki oto fragment mało znanej i niedawno wydanej epki - "Friendly Fear", równie słabo znanej amerykańskiej grupy Small Town King.



Przeniesiemy się do Belgii, gdzie działa Amir Mohamr Fouad, znany wąskiej publiczności pod pseudonimem Tamino (nazywany szumnie belgijskim Jeffem Buckleyem). Kilka dni temu ukazał się pełen urok singiel, który zapowiada album "Every Dawn's Mountain", premiera 21 marca 2025 roku.



W "kąciku improwizowanym" przeniesiemy się do Londynu, gdzie działa prezentowane już niegdyś przeze mnie trio - The Cromagnon Band, które wczoraj opublikowało nowy album zatytułowany "Model".



Z Toronto pochodzi dobrze nam znany zespół Badbadnotgood, który również wczoraj wydał nową płytę "Mid Spiral". Wybrałem taki oto fragment.




sobota, 19 października 2024

A SEQUENCE OF ECHOES - "EVERYTHING CHANGES" (Pacifi Records) "Dla sztuki i rekreacji"

 

    Eugene to drugie co do wielkości miasto malowniczego stanu Oregon. Od wybrzeża Oceanu Spokojnego dzieli je rzut beretem, czyli w tym przypadku mniej więcej 50 kilometrów. Znajdziemy tam między innymi całkiem niezły stadion, gdzie rozgrywane są mistrzostwa Ameryki Płn., dwa lata temu miały miejsce Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce, a co roku  goszczą tam zawody z cyklu Diamentowej Ligi. Wymowne motto tego miasta można zamknąć w zdaniu: "Wspaniałe miejsce dla sztuki i rekreacji". To również stamtąd, przynajmniej według bardzo skąpych danych, wywodzi się enigmatyczna grupa A Sequence Of Echoes. Celowo użyłem określenia "enigmatyczna", ponieważ bardzo niewiele wiadomo o tym zespole. A z tego, co wiadomo, jedno właściwie nie ulega wątpliwości. Oto w dniu wczorajszym ukazała się ich debiutancka płyta zatytułowana "Everything Changes".



Być może to rodzaj beztroskiej niefrasobliwości albo członkom nowej formacji kompletnie nie zależy na jakimkolwiek rozgłosie lub zwyczajnie nie mają pojęcia, w jaki sposób o takowy mają się postarać. Podobnym brakiem zaangażowania w kwestii promocji - albo jeszcze większym - charakteryzuje się wytwórnia płytowa Pacifi Records -  nie mylić z większym labelem Pacific Records - która jakoś specjalnie nie informuje o wczorajszej premierze amerykańskiego tria. W jego skład wchodzą wokalistka - Courtney McPherson, Jonathan Swift Behr, producent, gitarzysta, wokalista oraz Leif Fairfield. 

Ten ostatni jest najbardziej znanym w tym składzie muzykiem - choć idę o zakład, że w naszym kraju nikt o nim nie słyszał. Do tej pory wydał kilka solowych albumów, ostatni nosił tytuł "Through The Mouth Of The Beast" (2020). Niewątpliwie ktoś w tym składzie ma talent do układania zgrabnych i wpadających w ucho melodii, a może te powstają na styku pomysłów wszystkich członków grupy. I dlatego pełen uroku singiel "Just For Now" chodzi za mną od kilkunastu dni, gdyż niejako "promował" to wydawnictwo. Warto dodać, że amerykańską grupę tworzą przedstawiciele średniego wieku, a nie młokosy, i może z tej przyczyny bliżej im do melodyki modnej w latach dziewięćdziesiątych, niż do opartych głównie na specyficznym rytmie, jąkających się i czkających pustką współczesnych "przebojów", których za rok nikt nie będzie pamiętał.



Pełne uroku bywają również aranżacje, rozpięte gdzieś na pograniczu szlachetnej prostoty (miejscami może naiwności), oraz zamierzonego efektu lo-fi. Gładkości brzmienia tu i ówdzie dodają akordeon (April Drury) oraz skrzypce, których dźwięk Leif Fairfield lubił zapętlać w trakcie swoich solowych produkcji. Zdecydowanie najlepiej wypadają kompozycje, gdzie dominującym głosem jest wokaliza Courtney McPherson, która doskonale odnajduje się w tej dream-popowej czy art-popowej stylistyce. 

Nieco gorzej wypadają na tym tle obydwaj panowie, w szczególności zaś źle prezentują się w męsko-damskim duecie, który nieco za bardzo obnaża ich braki, co możemy usłyszeć w niezłym przecież "Stand In My Shadow". Ani Jonathan Swift Behr, ani Lefi Fairfield nie są wybitnymi wokalistami, pewnie nigdy nie będą, i mogliby, nie tylko przez grzeczność, przekazać partie śpiewane dużo lepszej i wiarygodnej w tym względzie wokalistce. Raz po raz mogą przypomnieć się dawne momenty chwały grupy Blue Mountain - oniryzm, nostalgiczne tony, lekkość brzmienia - jak chociażby w otwierającym album "Stay Here By My Side" czy "Wholly Invincible", z gościnnym udziałem Pete'a Gidlunda. Przyznam, że w niektórych momentach tego wydawnictwa drażniły mnie płaskie i syntetyczne dźwięki perkusji, wymownym tego przykładem jest banalny electro-popowy "Echolocation". Co nie zmienia faktu, że płyta "Everything Changes" warta jest grzechu, stanowi udany debiut i ciekawą propozycję w słabo reprezentowanej kategorii jaką jest artystyczny pop.

(nota 7.5/10) 

 


Na dobry początek "Dodatków..." kolejni debiutanci, którzy pochodzą z miasta legendarnego dla sceny muzycznej - Cantenbury, czyli grupa Memorials oraz fragment wydanej niedawno płyty "Memorials Waterslides".



Pewnie niektórzy z Was kojarzę grupę Wildbirds And Peacedrums, której wokalistką była Mariam Wallentin. Artystka niedawno powołała do życia solowy projekt Mariam The Believer i wydała album "Breathing Techniques".



Kolejną wokalistką w naszym zestawieniu jest Amelia Murray, pochodząca z Nowej Zelandii, która ukrywa się pod szyldem Fazerdaze. 15 listopada ukaże się jej album zatytułowany "Softpower".



Wczoraj ukazała się nowa epka Bon Iver zatytułowana "Sable". Justin Vernon od dłuższego czasu jakoś nie może się odnaleźć.



 Black Doldrums to post-punkowa grupa z Londynu, która wczoraj opublikowała album zatytułowany "In Limerence". Wybrałem z niego taki fragment.



Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, kilka dni temu formacja Tunng zaprezentowała nowy wpadający w ucho singiel, zapowiadając tym samym styczniową premierę płyty "Love You All Over Again".



Z miasta Window Rock w stanie Arizona pochodzi Hataałiinez Wheeler, który ukrywa się pod pseudonimem Hataałii. Niedawno ukazała się jego płyta "Waiting For A Sing". Oto mój ulubiony fragment.



Oto "KOMPOZYCJA TYGODNIA", która znów, podobnie jak siedem dni temu, należy do śpiewającego pana. Wczoraj ukazała się nowa płyta mieszkańca San Francisco - Christophera Owensa - zatytułowana "I Wanna Run Barefoot Through Your Hair". Przed Wami moja ulubiona piosenka z tego wydawnictwa.



 W sekcji improwizowanej zajrzymy do Los Angeles, gdzie mieszka dobrze nam znany basista - Sam Wilkes. Przed tygodniem ukazał się jego album zatytułowany "IIYO IIYO IIYO".



Brzmienie skandynawskiego jazzu na ostatniej płycie zatytułowanej "Nortwest" przybliżają Carsten Lindholm, Jan Gunnar Hoff i Jasper Somsen.





sobota, 12 października 2024

NICE BISCUIT - "SOS" (Bad Vibrations/Fuzz Club) "Smaczny biszkopt"

 

      Przy niejednej okazji wspominałem, że psychodeliczne granie posiada niejedno imię. Fakty są takie, że znacznie częściej w tym nurcie można spotkać artystów, którzy preferują nieco głębsze zanurzenie w odmętach niepokornych dźwięków. Gdzieś w tyle zwykle przewijają się nawiązania do kultury "Dzieci Kwiatów", obecne w tekstach, strojach, sposobie bycia, do tego wspomnienia lat 60-tych lub przełomu 60/70 oraz last but not least środki psychoaktywne kojarzone z tą estetyką.  Odrobinę rzadziej spotyka się przedstawicieli tego w gruncie rzeczy pojemnego nurtu, którzy skupili się na tej jaśniejszej stronie psychodelicznej mocy, łącząc drobne gitarowe jamy z barwną fakturą muzyki popularnej. W takich wypadkach większą rolę odgrywa oniryczna melodyka niż gwałtowne podmuchy wypływające szerokim strumieniem z grzejących się gitarowych wzmacniaczy. Zdaje się, że w tej słonecznej odmianie wspomnianego wcześniej nurtu prym wciąż wiedzie Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych Ameryki Płn., choć i dręczona upałami Australia stara się nie pozostawać zbyt daleko w tyle.



Zespół Nice Biscuit to kwintet, który pochodzi z Brisbane. Debiutowali w 2018 roku albumem "Digital Mountain", a później, bo na szczęście na tym nie poprzestali, wydali dwie epki. Pierwszy tydzień października przyniósł nowe, drugie i ważne w dorobku grupy wydawnictwo zatytułowane "SOS". Krążek zawiera spójny przemyślany materiał, który krytycy pewnie wsuną do szuflady z etykietą "psycho-pop". Jednak nie o etykiety tutaj chodzi, tylko o muzykę. A ta długimi fragmentami brzmi bardzo dobrze, o co mocno postarał się miksujący całość Jim Rindfleish (zespół Midlife), czuwający za suwakami konsolety Swan Pond Studios w Queensland.

 W tym przypadku proces rejestracji nagrań wyglądał tak, że trójka instrumentalistów: Kurt Mevlin, Nick Cavendish, Jess Ferronato, stworzyła zgrabne podwaliny, coś w rodzaju instrumentalnej ścieżki , którą później wypełniły głosem oraz tekstem dwie wokalistki: Billie Star i Grace Cuell. To ciekawy zabieg, żeby tu i ówdzie podwoić wokalizy, wpuścić przy okazji nieco mglistego światła, poprzez wykorzystanie harmonijnie zestrojonych głosów. Faktura poszczególnych odsłon również bywa urzekająca - syntezatory, gitary, sekcja rytmiczna, elektroniczne drobiazgi - wszystko to solidnie zapracowało na udany końcowy efekt.



"Czasem czujemy się pełni nadziei i wdzięczni, czasem smutni i przygnębieni, czasem pełni żalu i źli na system, czasem czujemy, że miłość może rozwiązać wszystko" - oświadczyły w rozmowie z dziennikarzem wokalistki grupy Nice Biscuit. 

Powiadają, że dobre otwarcie płyty jest jak zaproszenie, żeby posłuchać jej dalszego ciągu. Wydaje się, że członkowie australijskiego kwintetu mieli to w pamięci, umieszczając na samym początku utwór "The Star", który może przypominać jasne momenty z dawnej twórczości Stereolab. W kolejnych odsłonach albumu "SOS" słychać wyraźnie, że w muzyce Nice Biscuit jest sporo zwykłej radości grania, mnóstwo barw i migoczących refleksów. Warto podkreślić, że na etapie produkcji z niczym nie przesadzono. Znakomicie brzmi tytułowy "SOS", przywołujący ducha epoki "Flower Power". "Rain" zbudowano w oparciu o krautrockowy rytm i nieco mocniejsze gitarowe akcenty. Całkiem wyraźnie widać i czuć, że zespół lepiej odnajduje się w przestrzeni kreowanej przez żywe rytmy niż w toczących się leniwie sentymentalnych szlagierach.

(nota7.5-8/10)

  

 


Pozostaniemy w Australii, zespół Smoke Bellow, którego poprzednią płytę recenzowałem na łamach bloga, wczoraj opublikował nowe wydawnictwo zatytułowane "Structurally Sound". Oto mój ulubiony fragemnt.



Cóż, że ze Szwecji, czyli przedstawiciele skandynawskiej psychodelii, grupa Goat, oraz fragment wczoraj wydanej płyty zatytułowanej "Goat".



Znane już jest mniej więcej 70 procent zawartości najnowszej płyty The Cure (premiera w listopadzie), wygląda na to, że będzie to stonowane wydawnictwo. Robert Smith ma już swoje lata, nie będzie szalał z tempem. Właśnie pokazał się kolejny jeszcze ciepły singiel promujący najnowszy album.



Mocno nawiązuje do dawnych dokonań grupy The Cure wydana wczoraj płyta holenderskiej grupy Docile Bodies - "Light Will Come Our Way". Prezentowałem już dwa single z tego wydawnictwa, pora na kolejny.



Bardzo przyzwoicie brzmi wczoraj wydana płyta "Transparent Eyeball" brytyjskiej wokalistki, prezentowanej już niegdyś, Leili Moss. Mój ulubiony fragment? Chyba ten.



Przepiękną kompozycję można odnaleźć na wydanym niedawno albumie nowojorskiej grupy Adeline Hotel - "Whodunnit". Oto to CUDO. Lubię to powietrze pomiędzy dźwiękami, tak rzadko spotykane w twórczości naszych krajowych artystów.



Warto mieć coś francuskiego pod ręką, w tym tygodniu wybór padł na Christophera Blancheta, który ukrywa się pod pseudonimem Fosse. Niedawno pojawił się jego najnowszy singiel.



Przed Wami "KOMPOZYCJA TYGODNIA". Tym razem szczęście dopisało Benowi Howardowi, który kilkanaście dni temu opublikował nowy singiel "How Are You Feeling?".



W kąciku improwizowanym amerykański saksofonista Immanuel Wilkins oraz jego znajomi, czyli fragment wydanej wczoraj płyty "Blues Blood".



Na koniec zajrzymy do wydawnictwa "Panorama" - Various Artists, które obejmuje jedenaście kompozycji wykorzystanych jako fragmenty ścieżek dźwiękowych, we francuskich filmach z okresu 1969-1980. Był taki okres.






sobota, 5 października 2024

TRACE MOUNTAINS - "INTO THE BURNING BLUE" (Lame-O Records) "W drodze..."

 

      Początek płyty czasem zwiastuje jej charakter, potrafi być niby pierwsza strona książki, która nas wciągnie, zniechęci lub pozostawi obojętnym. Początek albumu Trace Mountains - "Into The Burning Blue" nie pozostawia obojętnym, gdyż mocno przypomniał mi nagrania zawarte na najlepszych wydawnictwach zespołu The War On Drugs - "Lost In The Dream" czy "A Deeper Understanding". Zbliżony nastrój, łudząco podobne tempo akcji, i to charakterystyczne nabijanie rytmu przez zestaw perkusyjny i wtórujące mu zgodne pomruki basu, coś jak uosobienie permanentnego ruchu, bycia w drodze. Jedynie głos wokalisty i gitarzysty,  założyciela grupy Trace Mountains - Dave'a Bentona, nieco odbiega od tonu lidera formacji The War On Drugs. Pomyślałby kto, że oto przy okazji siedmiominutowego wstępu odkrywamy zagubione nagranie tego ostatniego zespołu lub obcujemy ze świeżym singlem promującym najnowszy krążek The War On Drugs.



W dalszej części płyty "Into The Burning Blue" bywa podobnie, choć jej autorzy dołożyli starań, żeby zróżnicować tempo i przyciągnąć uwagę odbiorcy. Wydatnie w tym pomógł producent Craig Hendrix, z grupy Japanese Breakfast. To właśnie on zaproponował, żeby na płycie Trace Mountains spróbować wyczarować brzmienie dominujące w latach osiemdziesiątych, nawiązujące do płyt Bruce'a Springstina, Toma Petty (szczególnie krążek "Wildflowers"), czy The Cure z tamtego okresu. 

Dave Benton wcześniej uzupełniał skład zespołu LVL UP, był także współzałożycielem znanej czytelnikom bloga wytwórni Double Double Whammy (recenzowałem kilka wydawnictw z katalogu tej oficyny). Album Trace Mountains zatytułowany "Lost In Country"(2020), zyskał bardzo pochlebne recenzje w prasie branżowej. Listę kompozycji tego wydawnictwa zamykała odsłona "Turn To Blue", jakby nieświadoma zapowiedź nadchodzących wydarzeń. Trzeba wiedzieć, że inspiracją do powstania najnowszej propozycji amerykańskiego twórcy było zakończenie ośmioletniego związku. "Ponad połowa piosenek powstała zaraz po rozstaniu. Po prostu starałem się stworzyć jakąś twórczą rutynę, żeby poczuć się dobrze" - oświadczył Benton. 

Ból, żal, próba pogodzenia się ze stratą i rozpoczęcie kolejnego etapu. Ten ostatni element szczególnie akcentowany przewija się w metaforycznych tekstach Dave'a Bentona. 



Mamy w nich podróż, wspomniane wcześniej i sugestywnie odmalowane przez muzykę "Bycie w drodze", przypominanie minionych kluczowych momentów życia. "Tak łatwo można zatracić się w szczegółach własnej egzystencji, a przy okazji stracić istotne rzeczy". Podróż jak w przywoływanym na początku "In A Dream", przez kolejne fazy snu, a jednocześnie próba wyrwania się z jego mrocznych czeluści. Podróż z ciemności do światła, choćby miało być ono tylko kolejną złudną nadzieją. Jakby autor tych tekstów chciał przywołać zdanie z powieści Ann Prachet - "Stany zdumienia": "Zawsze czujemy się lepiej, gdy zmierzamy w stronę domu". Odsłona "In A Dream" zawdzięcza inspiracje pewnej audycji, w trakcie trwania której psychologowie próbowali analizować sny pod kątem ukrytych w nich znaczeń. 

To, co niemal od samego początku rzuca się w oczy, to światło bijące z kolejnych odsłon albumu "Into The Burning Blue". Jasne, ciepłe, a nawet długimi fragmentami kojące strumienie, które łagodzą żal po nieoczkiwanej stracie. Pomimo takich, a nie innych okoliczności, jakaś pozytywna aura unosi się nad tymi nagraniami, wyczuwalna szczególnie w: "Crawling Back To Yotu", '"Hard To Accept", "Melt", który ma coś z atmosfery albumu "High" grupy The Blue Nile. W utworze "Gone&Done" może przypomnieć się tom Pettyy (choć nie jestem szczególnym wielbicielem i znawcą jego twórczości). W kolejnych kompozycjach tego bardzo udanego wydawnictwa mogą pojawić się skojarzenia z takimi artystami jak: Sufjan Stevens, Kurt Vile, czy Neutral Milk Hotel.

Album "Into The Burning Blue" to kolejny znaczący krok w rozwoju amerykańskiej grupy, ale również udana próba odejścia od charakterystycznego dla poczynań Dave'a Bentona idiomu, zawartego na dwóch pierwszych płytach "A Partner To Lean On", "Buttery Sprouts & Other Songs".

(nota 7.5-8/10)

 


Pewnie znacie już na pamięć najnowszy singiel zespołu The Cure, dlatego strefę "Dodatków" zaczniemy dziś niezbyt typowo, bowiem zajrzymy do naszych południowych sąsiadów. Z Czech wywodzi się Misha Chilkova, choć obecnie mieszka w Londynie, i to również tam 15 listopada opublikuje swoją płytę "Dancing At Te Same Dance". Oto singiel promujący to wydawnictwo.



Kolejnymi znajomymi z Londynu będzie duet Deary, który 1 listopada wyda wyczekiwany przez niektórych album zatytułowany "Aurelia". Nagrań dokonano w studiach 4AD i Bella Union, a całość zremasterował Simon Scott (Slowdive).



Skoro padło nazwisko Simona Scotta, warto odnotować, że jego nowy projekt nazywa się Three Quartet Skies, a tytuł niedawno wydanej płyty brzmi "Fade In".



Zawsze bliski Erlend Oye z duetu Kings Of Convenience jakiś czas temu przypomniał o sobie albumem "La Comitiva".



Z Irlandii pochodzi grupa Telebox, która niedawno opublikowała epkę zatytułowana "When Nights Turns Into Day". Oto mój ulubiony fragment.



Szybka podróż do Francji. Z miasta Nancy pochodzi Jerome Didelot, lider zespołu Orwell. 25 października grupa opublikuje nowy album "Simple Minded". Oto pełen uroku singiel z tego wydawnictwa.



Paryż to również siedziba grupy Winter Family, który przed tygodniem opublikował album "On Beautiful Days".



Przed Wami dwa NAGRANIA TYGODNIA. Pierwsze, dość oczywiste, pochodzi z wydanej wczoraj, bardzo udanej płyty - ciekawe aranżacyjne pomysły, sporo intrygujących rozwiązań - grupy The Smile - "Cutouts".



Drugie NAGRANIE TYGODNIA to spora niespodzianka, przynajmniej dla mnie, bo jestem zaskoczony, że nowy singiel zespołu TARWATER, który zapowiada listopadową premierę albumu "Nuts Of Ay", ( 22 listopad), brzmi tak wybornie!



W "Sekcji improwizowanej" zajrzymy do Francji, miasto Albi, skąd pochodzi Nicolas Repac, który niedawno opublikował wydawnictwo zatytułowane "Gramophonie".



W Nowym Yorku funkcjonuje i tworzy saksofonista Darius Jones, który wczoraj opublikował płytę "Legend Of E'Boi (The Hypervigilant Eye)".