sobota, 30 kwietnia 2022

BARZIN - "VOYEURS IN THE DARK" (Monotreme Records) "Proza złotego środka"

 

     Fabuła "Krótkiego filmu o miłości" (reż. Krzysztof Kieślowski), skupia się wokół postaci Tomka, który przy pomocy lornetki podgląda obiekt swoich miłosnych fascynacji - Magdę, starszą od siebie kobietę mieszkającą w bloku naprzeciwko. Wreszcie, w wyniku splotu okoliczności, dochodzi do spotkania głównych bohaterów. Pamiętny dialog toczy się na korytarzu klatki schodowej. W tle widać pomalowany na czerwono prostokątny świetlik okienny - Kieślowski zwracał uwagę na takie detale, chociaż mleko w późniejszej scenie rozlało się przypadkiem, aktorka podczas próby trąciła butelkę, i tak już pozostało. 

"Czego... Czego ode mnie chcesz?" - pyta Magda, grana przez Grażynę Szapołowską. "Chcesz mnie pocałować?/ - Nie./ - Może chcesz się ze mną kochać?/ - Nie./ - To..., co chcesz?/ - Nic./ - Nic?/ - Nic" - odpowiada chłopak. Dla autora tego filmu, przemawiającego do widzów ustami Tomasza, miłość miała przede wszystkim wymiar ontologiczny. Była całkowicie bezinteresowna. Wystarczyła sama obecność drugiego człowieka, a nie utylitarny jego charakter (pożądanie, pragnienie, wykorzystanie, itd.). Dlaczego na początku tego wpisu przywołałem akurat ten film? Tak się złożyło, że kanadyjski muzyk, wokalista i autor tekstów - Barzin - zafascynował się "Krótkim filmem o miłości", czego efektem jest album "Voyeurs InThe Dark", który ukazał się w ubiegły piątek. Twórca mieszkający w East York zainteresował się jednak o wiele bardziej samym podglądactwem, niż ontologicznym wymiarem miłości. Trudno zaprzeczyć, że tak wielu z nas traci dziś cenny czas podglądając to, co robią inni, głównie przy pomocy Facebooka czy Instagrama (wciąż nie zdążyłem założyć tam profilu). Z drugiej strony Kanadyjczyk, o irańskich korzeniach, zwraca także uwagę nie tylko na tego, który patrzy, ale na człowieka jako obiekt fascynacji. 



Barzin Hosseini to artysta wciąż bardzo słabo znany w naszym kraju. Pewnie niektórych zaskoczy fakt, że swoją muzyczną przygodę rozpoczynał ponad ćwierć wieku temu, występując pod własnym imieniem i nazwiskiem, u boku Mike'a Findlaya, Suzanne Hancock i Tony Dekkera (z grupy Great Lake Swimmers). W jego kompozycjach usytuowanych na pograniczu indie-popu/indie-rocka, znajdziemy elementy miękkiej elektroniki (kojarzonej z początkami oficyny Morr Music), czy jazzu. Jako miłośnik poezji Pablo Nerudy i Fernando Peessoi, Barzin ma na koncie własny tomik wierszy oraz wyróżnienie w finale prestiżowego konkursu International Songwriting Competition. Debiut fonograficzny Kanadyjczyka przypadł na 2003 rok, a dziewięć lat temu ukazał się czwarty i przedostatni w dorobku album "To Live Alone In That Long Summer". W tak zwanym międzyczasie Barzin zdążył wyprodukować krążek grupy Memoryhouse - "The Slideshows Effect", po który nadal czasem sięgam, oraz ścieżkę dźwiękową do filmu "Viewfinder". 

Wspólnym mianownikiem wielu piosenek Barzina jest ich nostalgiczny charakter. Trochę, jak w  ulubionym filmie naszego dzisiejszego bohatera - czyli, w "Zwierciadle" Andrieja Tarkowskiego - znajdziemy w tych kompozycjach powolne, następujące po sobie kadry, strefy pogłębionej refleksji, unoszące się gdzieś poza aktualnym miejscem i czasem, snujące się bity, oplecione dźwiękami indie-rockowych gitar, fortepianu czy saksofonu. Sugestywne i wpadające w ucho linie melodyczne - "Watching", "Knife In The Water", "I Don't Want To Sobber Up", przywołują skojarzenia z wczesnymi płytami Perry Blake'a, Noiserve, Denisona Witnera czy Jensa Lekmana. 

Zdaje się, że to Milan Kundera, w swoich esejach przed laty zdefiniował "Piękno" jako: "Prozę złotego środka". Podobnie jest z płytą "Voyeurs In The Drak". W tkance aranżacyjnej nic specjalnie nie wystaje, nie ma żadnych uniesień (momenty kulminacyjne), ani mielizn, gwałtownych zwrotów akcji lub stylistycznych przeskoków. Wszystkie instrumenty z rozmysłem zostały zaciągnięte na służbę budowania nastroju. Dominuje szlachetny minimalizm, łagodne i miękkie brzmienie, z którego wynurza się charakterystyczny ciepły głos Barzina. Już na poprzedniej płycie - "To Live Alone In That Long Summer" - Kanadyjczyk śpiewał: "Zaglądasz do domów, żeby zobaczyć, jak żyją inni. Popełniasz te same błędy, wiedza przychodzi za późno". Tym razem autor tekstów nie chciał, żeby te zabrzmiały tak jednoznacznie. Zależało mu na ich rozmyciu, pokazaniu różnych punktów widzenia. Stąd też w opisie najnowszego wydawnictwa Barzin wspomina o próbie: "decentracji samego siebie". Kanadyjskiego artystę wsparły wokalnie panie: Set Feux, Daniela Gesundheist (z grupy Snowblink) oraz nasza dobra znajoma Tamara Lindeman ( z formacji The Weather Station, świetna płyta "Ignorance"). Przyznam, że nie rozstaje się z albumem "Voyeurs In The Dark" od kilku dni, a te nostalgiczne piosenki zyskują z każdym kolejnym przesłuchaniem. Z pewnością jest to najlepsza i najdojrzalsza propozycja Barzina Hosseiniego, w całym jego dotychczasowym dorobku. Gorąco polecam!

(nota 8/10)


W kąciku deserowym raz jeszcze Barzin, w utworze, który nieco przypomniał mi nastrój płyty grupy The Weather Station - "Ignorance".



Wspomniałem wcześniej postać Jensa Lekmana, tak się złożyło, że właśnie ukazała się jego płyta zatytułowana " The Cherry Trees Are Still In Blossom". Zawiera ona 23 dobrze znane piosenki, zaprezentowane w różnych wersjach. Przy okazji słuchania tych utworów przypomniałem sobie, kiedy zetknąłem się z tą muzyką po raz pierwszy. To była audycja "HCH", redaktorzy Hawryluk i Chaciński, jak zwykle na posterunku. Potem Artur Rojek, w jednej z gazet, zamieścił bardzo entuzjastyczną recenzję płyty Jensa Lekmana, oceniając ją na pięć gwiazdek (na pięć możliwych). Mam wrażenie, że te najlepsze piosenki Jensa nie zestarzeją się nigdy.



Nasza dobra znajoma Tomberlin - recenzowałem jej poprzednią płytę na łamach tego bloga - opublikowała w piątek najnowszy album "I Don't Know Who Needs To Hear This".



Pod nazwą Delicate Steve ukrywa się nowojorski gitarzysta Steve Marion, który na lipiec zapowiedział premierę swojej najnowszej płyty. W teledysku możemy zobaczyć artystów, którzy pomogli mu podczas prac nad albumem - Kevina Morby, Craiga Finna (z grupy Hold Steady), Nelsa Cline'a (zespół Wilco), Meg Duffy (Hand Habits).



Odrobina dream-popu. Wokalistka Taylor Vicki wcześniej próbowała swoich sił rozwijając solową karierę. Tym razem do pomocy poprosiła dwóch panów, którzy zagrali na basie, perkusji, syntezatorze i gitarze. Tak powstała grupa Art Moore.



Katharos XIII to grupa pochodząca z Rumunii. Zespół tworzy pięciu muzyków, z Manuelą Marchis-Blindą jako wokalistką. Na 23 maja zapowiadają premierę ich najnowszego wydawnictwa - "Chthonian Transmissions".



Espen Eriksen Trio, z gościnnym udziałem saksofonisty Andy Shepparda, przedstawi kompozycję z nadchodzącej płyty "In The Mountains".




sobota, 23 kwietnia 2022

KING DUDE & DER BLUTHARSCH - "BLACK RIDER ON THE STORM" (WKN Rec.) "Dobry, zły i brzydki"

 

       W dzisiejszej odsłonie bloga, jako weteran wojny domowej, będziemy przemierzać bezkresne prerie, pustkowia oraz skaliste zbocza, w poszukiwaniu złoczyńców, którzy zamordowali naszych bliskich. Mrok będzie naszym sprzymierzeńcem, a żądza zemsty nie pozwoli nam zwątpić w sens tej wędrówki. Tak, w dużym przybliżeniu, przedstawia się zarys głównej koncepcji albumu "Balck Rider On The Storm", którego autorem jest King Dude. Pod dźwięczną nazwą ukrywa się jeden człowiek - Thomas Jefferson Cowgill. Bynajmniej nie jest on potomkiem słynnego trzeciego w kolejności prezydenta USA, tylko muzykiem funkcjonującym od kilkunastu lat na scenie blackmetalowej - zespoły Book Of Black Earth, OUKKL, Teen CCTHULHU.



    Pochodzący z deszczowego Seattle artysta ponad dekadę temu postanowił zrobić coś tylko i wyłącznie na własny rachunek. Początkowo miała to być jedynie drobna odskocznia od grania w zespołach metalowych, kompozycje stworzone głównie dla siebie, bez myślenia o szerszej publiczności. Te pierwsze próbki demo Thomas Jefferson Cowgill przesłał do Kima Larsena, z duńskiej formacji Of The Wand And The Moon, który zachęcił amerykańskiego twórcę do umieszczenia ich w sieci. Debiutancki album King Dude ukazał się w 2010 roku i nosił tytuł "Tonigh's Special Death". Stylistycznie nawiązywał do dark-folku, mrocznej americany czy psychodelii, i w tej estetyce King Dude porusza się do dziś. Jednym z ważniejszych idoli amerykańskiego gitarzysty wciąż pozostaje Leonard Cohen. Dlatego nie może dziwić fakt, że sporo piosenek nawiązuje do melodyki klasycznego kanadyjskiego barda, tyle że Cowgill osadza swoje ponure pieśni w mrocznej rockowej przestrzeni. Złowieszczy nastrój, atmosfera grozy lub zbliżającej się zagłady, śmierć, mroki duszy - to ulubione wątki oraz tematy przewijające się w twórczości King Dude'a. Jak sam przyznał w jednym z wywiadów, w młodości miał poważny epizod z narkotykami. "Psychodeliki odegrały ogromną rolę w moim życiu (...). Pierwsze instrumenty, które kupiliśmy, pochodziły z pieniędzy zarobionych na sprzedaży narkotyków". Obecnie nie korzysta już z "pomocy" środków psychoaktywnych. Zdecydowanie bardziej od nich woli medytację, czy pobyt w komorze deprywacji sensorycznej. 

Najnowszy album "Black Rider On The Storm" nie powstał w komorze deprywacyjnej, ale dość sugestywnie oddziałuje na zmysły słuchacza. Jedenaście udanych  kompozycji odwołuje się do dokonań takich twórców i zespołów, jak wspomniany wcześniej Leonard Cohen, Nick Cave, The Bad Seeds, Swans, Fields Of The Nephilim, czy recenzowany niedawno Wovenhand. Wiele z tych  pieśni mogłoby posłużyć jako ścieżka dźwiękowa do serialu "True Detective". Otwierający całość "Hell's Canyon", dobrze odzwierciedla okładkę płyty. Tytułowy "Black Rider On The Storm" czerpie z melodyki Cohena, jednak muzyk ze Seattle pomalował te charakterystyczne nuty ciemnymi i szarymi barwami, posługując się monotonnym rytmem, akcentami gitar i dobrą wokalizą. Przy tej ostatniej warto zatrzymać się w tym momencie na dłużej. Thomas Jefferson Cowgill bardzo świadomie używa swojego głosu, dzięki czemu w kolejnych odsłonach krążka wykorzystuje go na różne sposoby. I tak, w drapieżnym i energetycznym "All I See Is You" mocno przypomina sposób śpiewania Nicka Cave'a, z okresu wczesnych płyt z grupą The Bad Seeds. Z kolei w piosence "The Bitter Cup" wokaliza Cowgilla przypomniała mi niektóre utwory Johnny Casha. W świetnym i chyba moim ulubionym "Dead Man" amerykański twórca zaśpiewał jeszcze inaczej, sięgając do głębin swojego gardła, przy wtórze kobiecego chórku. Na płycie "Black Rider On The Storm" znajdziemy również fragmenty pozbawione warstwy wokalnej, pełniące funkcję barwnych ilustracji - "The Driffer And The Dog", czy "Strange Visions". Całkiem zgrabnie zaaranżowany został "Bury The Knife", z ornamentami gitar, z rockowym zacięciem oraz sporą dawką dobrze rozplanowanej przestrzeni. Thomas Jefferson Cowgill woli rejestrować materiał samodzielnie, niż korzystać z rad i wskazówek wykształconego inżyniera dźwięku. Ci ostatni jego zdaniem działają w oparciu o jedną i tą samą metodologię pracy. Według opinii muzyka z Seattle mają sprawdzony i "właściwy sposób" na wykonanie pewnych  rzeczy w studio nagraniowym, i nie dopuszczają do siebie myśli, że można zrobić coś inaczej. "Opuszczamy czas rewolucji przemysłowej, epoki rolnictwa, i zmierzamy w stronę wieku, gdzie ludzie mają mnóstwo wolnego czasu oraz urządzenie w kieszeni, które może karmić ich bzdurami" - tyle King Dude, resztę usłyszycie na płycie.

(nota 7.5/10)

 


W dodatkach do dania głównego początkowo pozostaniemy w podobnym apokaliptycznym nastroju, i przeniesiemy się na płytę kanadyjskiej grupy Yoo Doo Right - "A Murmur, Boundless To The East", która ukaże się 10 czerwca nakładem oficyny Mothland. Rejestracji nagrań dokonano w słynnym, i wspominanym nieraz na łamach tego bloga, studiu Hotel2Tango. Przyznam, że w ostatnich dniach bardzo często wracam do tego fragmentu. Jest moc!



Z Montrealu przemieścimy się  za darmo i bez przeszkód do Oakland, w stanie Kalifornia, skąd pochodzi grupa Parallel, która 1 kwietnia opublikowała epkę "Parallel".



Całkiem urokliwa miniatura od Bobby'ego Orozy, który reprezentuje Finlandię,  z gościnnym udziałem Cold Diamond & Mink.



Prześliczna  zwiewna i lekka piosenka z płyty "Diving Rings", autorstwa grupy pochodzącej z Gruzji - Night Palace.



Zapomniany chyba nawet przez swoich fanów Interpol, na 15 lipca zapowiedział premierę nowego albumu "The Other Side Of Make - Believe".



The Smile - czyli Thom Yorke, Jonny Greenwood i Tom Skinner, oraz kolejna odsłona z nadchodzącej płyty Pana-vision.



W kąciku improwizowanym fragment płyty, która ukazała się w 1960 roku Max Roach - "We Insist! Max Roach's Freedom Now Suite". Tak się złożyło, że właśnie pojawiła się kolejna zremasterowana wersja tego albumu, dokonana przez zasłużonego na tym polu inżyniera dźwięku Bernie Grundmana. Wspaniała rzecz!




sobota, 16 kwietnia 2022

STEVEN BROWN - "EL HOMBRE INVISIBLE" (Carmmed Disc) "Płyty nie tylko na świąteczny czas"

 

      Starsi i dobrze zorientowani w meandrach alternatywnej sceny Czytelnicy z pewnością dobrze pamiętają Stevena Browna. To on wraz z przyjacielem Blaine Remingerem lat temu czterdzieści, z małym okładem, powołali do życia formację Tuxedomoon. Początkowo funkcjonowali jako duet, do którego później dołączyli kolejni członkowie grupy. Pierwszy koncert dali 14 marca 1977 roku. Podczas występu scenicznego, który promował ich pierwszy długogrający album, wśród publiczności znalazł się Brian Eno, ale ponoć jakoś szczególnie nie zapamiętał tego wieczoru. Muzyka zespołu Tuxedomoon od początku wymykała się jednoznacznej definicji, wyprzedzała aktualny czas, a może nawet epokę. Niby wyrastała z tradycji punkowej (no wave), jednak amerykańscy artyści lubili przekraczać estetyczne granice, czerpali inspiracje z różnych rodzajów sztuki - film, balet, teatr, kabaret. Pożywkę dla swoich muzycznych wizji znajdowali także w twórczości malarzy, jazzmanów i surrealistów ("Nawet surrealizm nie prześcignie szaleństwa realnych dyktatorów"). Debiutancki krążek Tuxedomoon zatytułowany "Half Mute" (1980), do dzisiejszego dnia cieszy się uznaniem pośród miłośników alternatywnego brzmienia. Spora część młodszych odbiorców poznała twórczość amerykańskiej grupy dopiero przy okazji bardzo udanego coveru "In  Manner Of Speaking", w wykonaniu Nouvelle Vaque.



Steven Brown rozpoczął karierę solową w 1983 roku, od współpracy z Benjaminem Lew; wspólnie opublikowali album "Douzieme Journee". Dwa lata później pojawiła się kolejna jego produkcja pod własnym nazwiskiem, ceniona przez krytyków i kolekcjonerów płyta "Music For Solo Piano" (1984). Krążek zawierał dziesięć kompozycji, na fortepian, klarnet i skrzypce, w tym utwór hołd złożony niemieckiemu reżyserowi Rainerowi Wernerowi Fassbinderowi. Następnym albumem naszego dzisiejszego bohatera była ścieżka dźwiękowa do sztuki Edwarda Albee - "The Zoo Story". Potem Brown wkroczył na pokład samolotu i trafił do Europy; opuszczał Amerykę Płn. na znak protestu wobec wyboru Ronalda Reagana na prezydenta USA. W 1991 roku nagrał solowy album "Half Out", który poznałem dużo później, i do którego czasem wracam. Płytę rozpoczynała świetna odsłona "Decade", choć najchętniej i najczęściej zatrzymywałem się przy moim ulubionym "San Francisco". Wciąż brzmi znakomicie, zresztą posłuchajcie sami.



W ciągu tych niemal pięciu dekad pracy twórczej Steven Allan Brown (rocznik 1952), doczekał się ponad dwudziestu wydawnictw płytowych, pośród których znajdziemy muzykę do baletu, spektakli teatralnych raz filmów. Jego kompozycje wykorzystali między innymi Wim Wenders czy Maurice Bejart. Za ścieżkę dźwiękową do obrazu "El Informe Toledo" (rzecz o znanym malarzu Francisco Toledo), otrzymał statuetkę "Ariela", czyli meksykański odpowiednik nagrody Oscara. Początek lat 90-tych przyniósł kolejną długą podróż na drodze Stevena Browna, który przeniósł się do Meksyku, gdzie w miejscowości Oaxaca mieszka i żyje do tej pory. Również z miłości do swojej nowej ojczyzny powstała jego najnowsza solowa płyta "El Hombre Invisible".

Album został zarejestrowany w rodzinnym Oaxaca (południowy Meksyk), w studiu El Comalito, przez Salvadora Rodrigueza. W poszczególnych nagraniach artystę wsparli: Lila Downs (śpiew), Luc Van Lieshout (kolega z grupy Tuxedomoon, który zagrał na trąbce), i gitarzysta Chris Haskett (rocznik 1962). "Zapragnąłem znów opowiedzieć coś przy pomocy głosu i tekstu, używając do tego formuły piosenki" - oświadczył Steven Brown. Powstało jedenaście spójnych i charakterystycznych dla wcześniejszych poczynań artysty kompozycji, które zostały zainspirowane kulturą Meksyku, jego historią i krajobrazem. Płytę rozpoczyna refleksyjny "Warning", rozpięty pomiędzy dźwiękami gitary, basu, fortepianu i skromnej elektroniki. Narracja wokalna swobodnie przechodzi od śpiewu do słowa mówionego. Teksty są krótkie i proste, ich autor lubi powtarzać poszczególne frazy, zmienia przy tym szyk zdań, uzyskując zamierzony efekt. Steven Brown nigdy nie był wybitnym wokalistą, i to już pewnie się nie zmieni. Ten głos po prostu nie przeszkadza, szczególnie, że jego barwa zmieniła się przez te wszystkie lata, nieco bardzo osiadła na terenie niższych rejestrów, co oczywiście jest naturalnym procesem. W porównaniu do poprzedniego solowego albumu "Half Out", najnowsze wydawnictwo wydaje się być o wiele bardziej dojrzałym aktem twórczym. Nie brakuje na nim wątków improwizowanych i dodatkowych barw, o które zadbały trąbka, saksofon, klarnet, gitara itd. Pomimo użycia sporej ilości instrumentów kompozycje dalekie są od brzmieniowej przesady, czy barokowego przepychu. Czuć w nich post-punkową oszczędność oraz ducha lat 80-tych przewijającego się w niektórych fragmentach. Trudno, żeby dojrzały artysta porzucił nagle bagaż doświadczeń, nawyków, przesądów i przyzwyczajeń. Kilka odsłon przypomniało mi nastrojem płytę Anni Hogan - "Lost In Blue" (czyżby wspólnota pokoleniowa), recenzowaną na łamach tego bloga. "Fireworks" skojarzył mi się z dokonaniami Roberta Wyatta. Świetny "The Book", z urokliwymi ornamentami saksofonu, które są czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego tego wydawnictwa, czy równie piękny i rozmarzony "Dutiful Beautiful", mają coś z atmosfery nagrań Davida Sylviana. Moją ulubioną kompozycją została piosenka "Faces", w której wątki dawnej nowej fali, przetworzone przez wrażliwość artysty, subtelnie łącza się z elementami jazzu. Przyznam, że bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta płyta. Nie spodziewałem się, że siedemdziesięcioletni weteran sceny niezależnej wciąż jest w tak dobrej formie.

(nota 7.5-8/10)

 

 


Druga dzisiejsza propozycja, nie tylko na świąteczny czas, to znakomita płyta Joela Rossa - "The Parable Of The Poet". Kompozytor i wibrafonista z Nowego Yorku na swoim trzecim albumie zaproponował słuchaczom 7- częściową suitę. Pomyli się ktoś, kto pomyśli, że wiodącym instrumentem tego wydawnictwa jest wibrafon. Joel Ross podczas prac nad poszczególnymi kompozycjami zaprosił do wspólnego grania siedmiu muzyków, i pozwolił im na swobodne wypowiedzi. I tak, Immanuel Wilkins zagrał na saksofonie altowym, Sean Mason zasiadł za klawiaturą fortepianu, Maria Grand zagrała na saksofonie tenorowym, Kalia Vandever na puzonie, Rick Rosata (bas), Craig Weinrib (perkusja), i Marquis Hill na trąbce. "Wszyscy oni są moim przyjaciółmi" - stwierdził Joel Ross. Każdy, kto przesłucha ten album przyzna, że potwierdzenie tych ostatnich słów znajduje się w muzyce. Powstała świetna płyta, pełna subtelnych interakcji, z inteligentnie kreowaną i wypełnioną przestrzenią. Gorąco polecam. Wychodzi na to, że oficyna Blue Note Records, która opublikowała ten album, ma ostatnio dobry okres.

(nota 8/10)






sobota, 9 kwietnia 2022

TO DIE ON ICE - "UNA SPECIE DI FERITA" (Grandie Records) "Anal, squirt, Lynch core"

 

    Wszyscy doskonale wiemy, że albumy pochodzące ze słonecznej Italii nie są naszym pierwszym wyborem, jeśli chodzi o zapoznawanie się z najnowszymi płytami. Powiedzmy sobie wprost - zwykle znajdują się na szarym końcu listy krążków, które zamierzamy przesłuchać. W trakcie naszych blogowych spotkań kilka razy zamieściłem recenzje albumów włoskich zespołów reprezentujących scenę jazzową lub alternatywną. Przyznam szczerze, że nie wiem dokładnie, czego obecnie słuchają Włosi. Nie znam również ich dźwięcznego języka, dlatego też przygotowując dzisiejszy wpis, musiałem poprosić o pomoc znajomą mieszkankę Półwyspu Apenińskiego, która przybliżyła mi wywiady z członkami zespołu To Die On Ice, i której z tego miejsca składam serdeczne podziękowania. Grazie Mille Signora M.



   Bohaterowie dzisiejszej odsłony bloga pochodzą z północnych Włoch. Wcześniej próbowali swoich sił grając w zespołach hardcorowych czy post-punkowych.  Kilka lat temu gitarzysta Filippo (członkowie grupy To Die On Ice nie podają nazwisk), na Piazza Maggiore w Bolonii spotkał basistę zespołu Oralce - Simone'a. Po krótkiej wymianie zdań panowie doszli do wniosku, że fajnie byłoby stworzyć muzykę, która nastrojem nawiązywałby do  filmów Davida Lyncha - stąd ich późniejsze określenie "Lynch Core". Swoje próby zarejestrowali na taśmie, ale po jej przesłuchaniu doszli do wniosku, że to, co powstało, nie nadaje się do publikacji. Zawiesili więc pomysł wspólnego muzykowania na pewien czas (dokładnie mówiąc na pięć długich lat), i powrócili do macierzystych formacji. Dopiero ubiegły rok przyniósł wraz z sobą odświeżenie koncepcji nagrania dark-jazzowego albumu. W studiu w Bolonii spotkali się: Filippo (gitara), Alessandro (perkusja), Simone (bas), oraz Andrea (saksofon), żeby pod nazwą To Die On Ice zarejestrować osiem kompozycji.

Od samego początku tego wydawnictwa, czyli od utworu "Fisting - Come Una Palude", aż do ostatnich tonów "Dirty Talk...." - udało się stworzyć i utrzymać specyficzny niepokojący, czy tez ponury nastrój, który może kojarzyć się z kadrami filmów Davida Lyncha. Na uwagę zasługuje pewna surowość tego materiału - proste gitarowe riffy, monotonny rytm perkusji - wystawiająca świadectwo o poprzednich dokonaniach poszczególnych członków zespołu. Wysunięty do przodu mięsisty bas i miarowe uderzenia perkusji napędzają poszczególne utwory. Dodatkowe barwy wnoszą dźwięki post-rockowej gitary. Leniwe tony nieco oddalonego saksofonu, który funkcjonuje w oparciu o efekty pogłosowe, kreują specyficzną atmosferę oraz głębię. W odróżnieniu od czołowych przedstawicieli nurtu dark-jazz, takich jak: Bohren & Der Club Of Gore, Dale Cooper Quartet albo Aging, o których wiele razy wspominałem na łamach tego bloga, brzmienie włoskiego kwartetu jest bardziej szorstkie i brudne, a muzycy stosują zwarte i dość krótkie wypowiedzi. Raz tempo akcji jest nieco żywsze, w innym odsłonach wyraźnie zwalnia lub rwie się, i pozwala gitarzyście odmierzać kolejne mroczne takty. Sporadycznie pojawia się także drobna narracja wokalna, która dla zwiększenia efektu zamienia się w pewnym momencie w krzyk.

Od razu, po zerknięciu na charakterystyczną okładkę, rzucają się w oczy tytuły kolejnych utworów, nawiązujące bezpośrednio do kategorii filmów porno - "Fisting...", "Anal...", "Cumshot...", "Squirt...", i na "Dirty Talk..." kończąc. Według Filippo był to celowy zabieg. Używając takich określeń gitarzysta włoskiej grupy chciał podkreślić zakłamanie mieszczańskiej moralności. Trudno z nim się nie zgodzić, że strony zawierające pornografię wciąż są najczęściej odwiedzanymi w sieci. Karmią się nimi nasze oczy i zmysły, a tym samym niepostrzeżenie zmianie ulega nasza wrażliwość i poczucie smaku. Ciężko od twórców porno oczekiwać finezji, czy chociażby odrobiny oryginalnego myślenia. Jednak nagość, jak wiele innych rzeczy, można pokazać w różny sposób, co udowodnił przed laty Andrew Blake, który swoje artystyczne wizje lubił ilustrować również muzyką jazzową. Drugi człon nazw utworów na płycie grupy To Die On Ice, właściwie ich rozszerzenia, jest w języku włoskim. I tak, "Tutto Quello Che Di Resta" - nawiązuje do piosenki Maldestro. Tytuł "Una Citta In Fiamme" odwołuje się do powieści kryminalnej "City In Fire", autorstwa Gartha Riska Hallberga (2015). Pozostałe włoskie odnośniki mówią o: "przygryzionych wargach", "kształcie chmur", czy "śmierci pod neonem pralni". Płytę nagrano w studio Vacum, pod okiem znanego we Włoszech producenta Enrico Baraldiego, a sugestywną okładkę zaprojektowała lokalna artystka Caterina Birolo.

(nota 7/10)

 



W dodatku do dania głównego zajrzymy na opublikowaną 7 kwietnia płytę kanadyjskiej grupy The Henrys - "Shrug". To wciąż mało znana w naszym kraju grupa, która porusza się po terytorium indie-folku, americany, nawiązując również, jak w przypadku najnowszego wydawnictwa, do twórczości Davida Sylviana z okresu działalności zespołu Rain Tree Crow.



Bjorn Riis kojarzony głównie z formacją Airbag, opublikował wczoraj solową płytę "Everything To Everyone". Najbardziej przypadła mi do gustu kompozycja "Every Second Every Hour".



Daniel Rossen do tej pory kojarzył  się z szyldem Grizzly Bear, o której to grupie wspominałem przed tygodniem. Wczoraj ukazała się jego solowa płyta "You Belong There".



Cóż, że ze Szwecji... czyli formacja La Sante w bardzo urokliwym singlu "Something Is Happening".



Joachim Libens to artysta pochodzący z Belgii, który ukrywa się pod nazwą The Hounted Youth. Właśnie ukazał się jego promocyjny singiel, choć na cały album przyjdzie nam poczekać aż do jesieni.



Album zespołu The Smile w coraz większym stopniu przestaje być tajemnicą. Oto kilka dni temu pojawiła się jego kolejna odsłona.



W kąciku improwizowanym zajrzymy na najnowszą płytę klawiszowca Dave'a Hartla - "Tales From The Plague". Artyście pomogli Carl Sax na saksofonie, Josh Orlando (perkusja), Miles Hartl -  gitara, oraz dwie wokalistki - Paula Johns i Gesenia Erolin.




sobota, 2 kwietnia 2022

SEABEAR - "IN ANOTHER LIFE" (Morr Music) "Spotkanie po dwunastu latach"

 

     Wygląda na to, że nie tylko w naszym kraju stacje radiowe odcisnęły piętno na kilku pokoleniach słuchaczy. Celowo użyłem trybu czasu przeszłego, gdyż udział radia w tak zwanym rynku medialnym systematycznie spada. Wszystkie istotne publikatory przeniosły się do sieci, i to głównie za jej sprawą słuchamy, czytamy i oglądamy. Dobrze utrwalone nawyki trudno zmienić. Przyznam szczerze, że wciąż lubię posłuchać radia, i jeśli nie jest to któraś z rozgłośni oferująca muzykę alternatywną oraz jazz za pośrednictwem internetu, najchętniej wybieram "Dwójkę", co i Wam, drodzy czytelnicy, gorąco polecam. 

W pobliżu włączonego - dodajmy dla pewności - radioodbiornika dorastał również nasz dzisiejszy bohater - Sindri Mar Sigfusson. Islandzki artysta doskonale pamięta, jak będąc dzieckiem i nastolatkiem słuchał piosenek nadawanych w radio. Nie tylko słuchał. Po pewnym czasie wyrobił w sobie nawyk dzwonienia do rozgłośni i zamawiania konkretnych utworów. Później było nerwowe oczekiwanie, czy redaktor prowadzący audycję spełni kolejne jakże pilne prośby spragnionego wrażeń młodzieńca. Przygotowana wcześniej kaseta, ustawiona w odpowiednim miejscu. I palec zawsze gotowy, żeby w dowolnym momencie nacisnąć przycisk "Rec". Zanim Sifgusson został ikoną islandzkiej sceny alternatywnej, nie myślał o tym, żeby w przyszłości zajmować się muzyką. "Zawsze tylko rysowałem i malowałem. Sądziłem, że w przyszłości pójdę do szkoły i będę uczył dzieci sztuki". Jednak po drodze zdążył znudzić się edukacją do tego stopnia, że z trudem ukończył szkołę średnią. W 2002 roku opuścił Islandię i rozpoczął naukę na Camberwell Of Arts w Londynie. Samo miasto nie przypadło mu specjalnie do gustu. "W powietrzu czuło się, że nikt w Londynie nie jest specjalnie szczęśliwy". To właśnie w tamtym okresie nabył swój pierwszy sampler oraz gitarę akustyczną, i zaczął rejestrować pierwsze nagrania. Po powrocie do Rejkjaviku przez jakiś czas pracował zawodowo - między innymi w pocie czoła układał kostki kolejnych chodników. Zmęczony fizyczną pracą rozpoczął następny etap edukacji, tym razem na Iceland Univeristy Of The Arts". "Zajęcia odbywały się tylko do południa, więc reszta dnia była wolna. Dlatego postanowiłem nagrać epkę". Płyta w postaci Cd-r, z ręcznie robioną okładką, skopiowana w kilkudziesięciu egzemplarzach, rozeszła się głównie pośród najbliższych znajomych. Do dziś Sindri Mar Sigfusson nie wie, jakim cudem trafiła ona do rąk szefa niemieckiej wytwórni Tomlab. Ten ceniony w alternatywnych kręgach label postanowił wydać jeden utwór. Na drugiej stronie pamiętnego dla grupy Seabear singla znalazła się piosenka formacji Grizzly Bear.  Niewykluczone, że trop zwierzęcych nazw odegrał tu podstawową rolę. Chwilę później Sigfusson otrzymał zaproszenie, żeby zagrać koncert w Berlinie. Problem polegał na tym, że zespół jako taki wtedy jeszcze nie istniał. Sigfusson nie miał innego wyjścia, jak tylko zaprosić znajomą skrzypaczkę oraz przyjaciela z dzieciństwa, który brzdąkał na gitarze, żeby pojechali razem z nim do stolicy Niemiec. Występ sceniczny miał miejsce w teatrze Volskbuhne, i przypadł do gustu właścicielom oficyny Morr Music na tyle, że pojawiła się propozycja podpisania kontraktu płytowego. 



Przez skład grupy Seabear przewinęło się kilkunastu muzyków, ale jego trwały trzon stanowiło sześciu artystów. Nagrali dwa albumy długogrające, w tym udany debiut "The Ghost That Carried Us Away" (2007). Po trzech kolejnych latach ciągłych koncertów, muzycy byli zmęczeni, także swoim towarzystwem, więc musieli odpocząć. Poza tym niektórzy z nich zdążyli założyć rodziny, pojawiły się dzieci, nowe obowiązki, otwierał się przed nimi zupełnie inny etap życia. Dlatego po koncercie w Tjarnarbie w 2010 roku grupa Seabear zawiesiła działalność. Jednak Sindri Mar Sigfusson nie próżnował - nagrywał muzykę do reklam i filmów, pomagał znajomym przy realizacji ich solowych płyt, na przykład koleżance z grupy Soley Stefansdottir, znanej jako Soley, współpracował z Sigur Ros, i powołał do życia projekt muzyczny Sin Fang.

Najnowsza wydana po dwunastu latach przerwy płyta zespołu Sebear - "In Another Life", wyrosła z tęsknoty za wspólnym graniem. Na okładce tego wydawnictwa możemy dostrzec sześć twarzy artystów, którzy stanowili wspomniany już wcześniej trwały trzon grupy, i którzy ponownie zapragnęli coś razem stworzyć. Powstało jedenaście całkiem udanych indie-folkowych piosenek. Album otwiera jedna z najlepszych kompozycji tego krążka, czyli urokliwa "Parade", która ustawia poprzeczkę oczekiwań odnośnie całej płyty. "Running Into A Wall" brzmieniem nawiązuje do radosnych momentów, jakie można odnaleźć w bogatej dyskografii Yo La Tengo. Indie-popowy "Waterphone", z delikatnymi akcentami instrumentów dętych zostaje w pamięci na dłużej, również za sprawą chwytliwego refrenu. "Talking In My Sleep" zbudowany na intrygującej podstawie rytmicznej, wykorzystuje dwie przenikające się wokalizy i dream-popową melodykę. "We Could Everything" to chwila zatrzymania i refleksji, potrzebna po energetycznym początku. Na albumie "In Another Life" znajdziemy niewiele elektronicznych dodatków i technicznych modyfikacji, czego w ostatnich latach, także na solowych wydawnictwach, Sindri Mar Sigfusson lubił nadużywać. Największe bogactwo instrumentalne niesie ze sobą "Weathergun" - cymbałki, harmonijka, akordeon, skrzypce, alt-countrowa gitara. Nieco słabsza wydaje się być końcówka albumu, gdzie odrobinę zabrakło pomysłów, ale udało się zachować dobrą energię, czego potwierdzeniem może być zamykający całość "Oslo", nawiązujący do twórczości Belle And Sebastian.

(nota 7/10)

 


Podobny nastrój do wydanej wczoraj płyty Seabear prezentuje Hector Gachan, który singlem "Asking For A Friend" promuje najnowszy album. Płyta "Care 2 Share" ukaże się 2 czerwca.



Przed Wami chyba najbardziej gorąca nowość ostatnich godzin i dni, szeroko komentowana w prasie branżowej, czyli Alabaster DePlume - "Gold". Pod tym szyldem ukrywa się saksofonista, poeta z Manchesteru - Gus Fairbairn. Bardzo polecam to wydawnictwo. Warto!



Vibrations Of The Sun to duet Christopher Cordoba i Paul Frederick, prosto z Londynu. Całkiem niedawno opublikowali oni płytę "Vibrations Of The Sun". Często wracam do tej kompozycji.



Z Nowego Yorku pochodzi duet Tempers, który tworzą Jasmine Golestanek i Eddie Cooper. Wczoraj opublikowali płytę "New Meaning".



Dużo cudownej przestrzeni znajdziemy w grze pianisty Geralda Claytona, który za pośrednictwem oficyny Blue Note Records opublikował album "Bells On Sand".



W kąciku improwizowanym wystąpi również kwartet z Amsterdamu - Bruut! oraz fragment ich ostatniej płyty zatytułowanej "Zest".