sobota, 16 kwietnia 2022

STEVEN BROWN - "EL HOMBRE INVISIBLE" (Carmmed Disc) "Płyty nie tylko na świąteczny czas"

 

      Starsi i dobrze zorientowani w meandrach alternatywnej sceny Czytelnicy z pewnością dobrze pamiętają Stevena Browna. To on wraz z przyjacielem Blaine Remingerem lat temu czterdzieści, z małym okładem, powołali do życia formację Tuxedomoon. Początkowo funkcjonowali jako duet, do którego później dołączyli kolejni członkowie grupy. Pierwszy koncert dali 14 marca 1977 roku. Podczas występu scenicznego, który promował ich pierwszy długogrający album, wśród publiczności znalazł się Brian Eno, ale ponoć jakoś szczególnie nie zapamiętał tego wieczoru. Muzyka zespołu Tuxedomoon od początku wymykała się jednoznacznej definicji, wyprzedzała aktualny czas, a może nawet epokę. Niby wyrastała z tradycji punkowej (no wave), jednak amerykańscy artyści lubili przekraczać estetyczne granice, czerpali inspiracje z różnych rodzajów sztuki - film, balet, teatr, kabaret. Pożywkę dla swoich muzycznych wizji znajdowali także w twórczości malarzy, jazzmanów i surrealistów ("Nawet surrealizm nie prześcignie szaleństwa realnych dyktatorów"). Debiutancki krążek Tuxedomoon zatytułowany "Half Mute" (1980), do dzisiejszego dnia cieszy się uznaniem pośród miłośników alternatywnego brzmienia. Spora część młodszych odbiorców poznała twórczość amerykańskiej grupy dopiero przy okazji bardzo udanego coveru "In  Manner Of Speaking", w wykonaniu Nouvelle Vaque.



Steven Brown rozpoczął karierę solową w 1983 roku, od współpracy z Benjaminem Lew; wspólnie opublikowali album "Douzieme Journee". Dwa lata później pojawiła się kolejna jego produkcja pod własnym nazwiskiem, ceniona przez krytyków i kolekcjonerów płyta "Music For Solo Piano" (1984). Krążek zawierał dziesięć kompozycji, na fortepian, klarnet i skrzypce, w tym utwór hołd złożony niemieckiemu reżyserowi Rainerowi Wernerowi Fassbinderowi. Następnym albumem naszego dzisiejszego bohatera była ścieżka dźwiękowa do sztuki Edwarda Albee - "The Zoo Story". Potem Brown wkroczył na pokład samolotu i trafił do Europy; opuszczał Amerykę Płn. na znak protestu wobec wyboru Ronalda Reagana na prezydenta USA. W 1991 roku nagrał solowy album "Half Out", który poznałem dużo później, i do którego czasem wracam. Płytę rozpoczynała świetna odsłona "Decade", choć najchętniej i najczęściej zatrzymywałem się przy moim ulubionym "San Francisco". Wciąż brzmi znakomicie, zresztą posłuchajcie sami.



W ciągu tych niemal pięciu dekad pracy twórczej Steven Allan Brown (rocznik 1952), doczekał się ponad dwudziestu wydawnictw płytowych, pośród których znajdziemy muzykę do baletu, spektakli teatralnych raz filmów. Jego kompozycje wykorzystali między innymi Wim Wenders czy Maurice Bejart. Za ścieżkę dźwiękową do obrazu "El Informe Toledo" (rzecz o znanym malarzu Francisco Toledo), otrzymał statuetkę "Ariela", czyli meksykański odpowiednik nagrody Oscara. Początek lat 90-tych przyniósł kolejną długą podróż na drodze Stevena Browna, który przeniósł się do Meksyku, gdzie w miejscowości Oaxaca mieszka i żyje do tej pory. Również z miłości do swojej nowej ojczyzny powstała jego najnowsza solowa płyta "El Hombre Invisible".

Album został zarejestrowany w rodzinnym Oaxaca (południowy Meksyk), w studiu El Comalito, przez Salvadora Rodrigueza. W poszczególnych nagraniach artystę wsparli: Lila Downs (śpiew), Luc Van Lieshout (kolega z grupy Tuxedomoon, który zagrał na trąbce), i gitarzysta Chris Haskett (rocznik 1962). "Zapragnąłem znów opowiedzieć coś przy pomocy głosu i tekstu, używając do tego formuły piosenki" - oświadczył Steven Brown. Powstało jedenaście spójnych i charakterystycznych dla wcześniejszych poczynań artysty kompozycji, które zostały zainspirowane kulturą Meksyku, jego historią i krajobrazem. Płytę rozpoczyna refleksyjny "Warning", rozpięty pomiędzy dźwiękami gitary, basu, fortepianu i skromnej elektroniki. Narracja wokalna swobodnie przechodzi od śpiewu do słowa mówionego. Teksty są krótkie i proste, ich autor lubi powtarzać poszczególne frazy, zmienia przy tym szyk zdań, uzyskując zamierzony efekt. Steven Brown nigdy nie był wybitnym wokalistą, i to już pewnie się nie zmieni. Ten głos po prostu nie przeszkadza, szczególnie, że jego barwa zmieniła się przez te wszystkie lata, nieco bardzo osiadła na terenie niższych rejestrów, co oczywiście jest naturalnym procesem. W porównaniu do poprzedniego solowego albumu "Half Out", najnowsze wydawnictwo wydaje się być o wiele bardziej dojrzałym aktem twórczym. Nie brakuje na nim wątków improwizowanych i dodatkowych barw, o które zadbały trąbka, saksofon, klarnet, gitara itd. Pomimo użycia sporej ilości instrumentów kompozycje dalekie są od brzmieniowej przesady, czy barokowego przepychu. Czuć w nich post-punkową oszczędność oraz ducha lat 80-tych przewijającego się w niektórych fragmentach. Trudno, żeby dojrzały artysta porzucił nagle bagaż doświadczeń, nawyków, przesądów i przyzwyczajeń. Kilka odsłon przypomniało mi nastrojem płytę Anni Hogan - "Lost In Blue" (czyżby wspólnota pokoleniowa), recenzowaną na łamach tego bloga. "Fireworks" skojarzył mi się z dokonaniami Roberta Wyatta. Świetny "The Book", z urokliwymi ornamentami saksofonu, które są czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego tego wydawnictwa, czy równie piękny i rozmarzony "Dutiful Beautiful", mają coś z atmosfery nagrań Davida Sylviana. Moją ulubioną kompozycją została piosenka "Faces", w której wątki dawnej nowej fali, przetworzone przez wrażliwość artysty, subtelnie łącza się z elementami jazzu. Przyznam, że bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta płyta. Nie spodziewałem się, że siedemdziesięcioletni weteran sceny niezależnej wciąż jest w tak dobrej formie.

(nota 7.5-8/10)

 

 


Druga dzisiejsza propozycja, nie tylko na świąteczny czas, to znakomita płyta Joela Rossa - "The Parable Of The Poet". Kompozytor i wibrafonista z Nowego Yorku na swoim trzecim albumie zaproponował słuchaczom 7- częściową suitę. Pomyli się ktoś, kto pomyśli, że wiodącym instrumentem tego wydawnictwa jest wibrafon. Joel Ross podczas prac nad poszczególnymi kompozycjami zaprosił do wspólnego grania siedmiu muzyków, i pozwolił im na swobodne wypowiedzi. I tak, Immanuel Wilkins zagrał na saksofonie altowym, Sean Mason zasiadł za klawiaturą fortepianu, Maria Grand zagrała na saksofonie tenorowym, Kalia Vandever na puzonie, Rick Rosata (bas), Craig Weinrib (perkusja), i Marquis Hill na trąbce. "Wszyscy oni są moim przyjaciółmi" - stwierdził Joel Ross. Każdy, kto przesłucha ten album przyzna, że potwierdzenie tych ostatnich słów znajduje się w muzyce. Powstała świetna płyta, pełna subtelnych interakcji, z inteligentnie kreowaną i wypełnioną przestrzenią. Gorąco polecam. Wychodzi na to, że oficyna Blue Note Records, która opublikowała ten album, ma ostatnio dobry okres.

(nota 8/10)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz