I jak tu rozpocząć przerwę wakacyjną, również taką, która wiąże się z odpoczynkiem od przesłuchiwania nowych wydawnictw płytowych, kiedy w samym środku sezonu ogórkowego co chwila ukazują się znakomite albumy. Szefowie większych wytwórni zwykle czekają z opublikowaniem ciekawych premier do początku września lub środka jesieni. Letni czas oraz mniejsza ilość intrygujących płyt mogą tym samym wykorzystać dyrektorzy małych oficyn. Skoro na rynku niewiele się dzieje, a przede wszystkim nie ma tłoku, ich propozycje można łatwiej dostrzec. Kto wie, czy właśnie nie z tego założenia wyszedł Dave Stapleton - szef wytwórni Edition Records - który na 23 lipca zaplanował premierę najnowszego i znakomitego, co za moment postaram się Wam przybliżyć, krążka Slowly Rolling Camera - "Where The Streets Lead".
Dave Stapleton nie jest tylko założycielem Edition Records, ale także jest członkiem Slowly Rolling Camera, którą to grupę powołał do życia w 2013 roku. Miał wtedy u swojego boku Devi Robertsa, zajmującego się produkcją i warstwą elektroniczną, Elliota Bennetta, grającego na perkusji oraz Dionne Bennett, odpowiedzialną za wokalizy i warstwę tekstową. W tym składzie nagrali dwa pierwsze albumy, udany debiut, który ujrzał światło dzienne w 2014 roku, i "All Things" (2016). Stapleton i Bennett znali się jeszcze z czasów studenckich, kończyli Royal Welsh College Of Music & Drama. Stapleton próbował wtedy swoich sił w solowych produkcjach, dał się poznać chociażby w duetach fortepianowych z Matthew Bournem, czy grając na organach kościelnych, których brzmienie ozdobiło wydawnictwo "The Conway Suite" (2005). W trakcie studiów - klasa fortepianu, przyszły klawiszowiec Slowly Rolling Camera, był uczniem słynnego Keitha Tippetta. W latach 2004 - 2010 wyrażał się artystycznie grając głównie ze swoim kwintetem. W 2008 roku wraz z przyjacielem Jasperem Hoiby (basista i kompozytor), postanowili założyć wytwórnię płytową, która ostatecznie przyjęła nazwę Edition Records. Początkowo, jak to często w takich przypadkach bywa, miały ukazywać się tam płyty właścicieli oficyny oraz wąskiej grupki ich najbliższych znajomych. Z czasem mały niezależny label zaczął systematycznie poszerzać swoją ofertę katalogową, skupiając się na związkach muzyki improwizowanej z muzyka klasyczną, rockiem, popem, soulem itd. Dave Stapleton pełni w wytwórni Edition Records bardzo ważną role. Odpowiedzialny jest nie tylko za marketingowy aspekt prowadzonej przez siebie firmy, zajmuje się również stroną wizualną wydawnictw - projektuje charakterystyczne okładki płyt. Funkcjonuje również jako opiekun artystyczny i doradca muzyków czy grup, z którymi podpisał kontrakt. To także dzięki jego pracy i zaangażowaniu nie tak dawno mogliśmy cieszyć się znakomitym, recenzowanym na łamach tego bloga, albumem Snowpoet - "Wait For Me".
Poniżej jedna z moich najpiękniejszych kompozycji tego roku, którą oczywiście znajdziecie na płycie "Where The Streets Lead", pod numerem szóstym.
"Zespół Slowly Rolling Camera powstał jako projet łączący progresywne jazzowe bity z filmową wrażliwością" - tyle Dave Stapleton. Ukłonem w stronę nieco szerszej publiczności miała być obecność na pokładzie walijskiej brygantyny wokalistki Dionne Bennett, która opuściła szeregi grupy po nagraniu dwóch pierwszych płyt. Przy okazji tych wydawnictw recenzenci dostrzegli podobieństwo kompozycji muzyków z Cardiff do twórczości The Cinematic Orchestra. Ten trop niejako nasuwał się sam, bowiem podczas prac nad kolejnymi płytami podstawowy trzon Slowly Rolling Camera - czyli trio Stapleton/Roberts/Bennett - poszerzało się o dodatkowych muzyków, chociażby o basistę Aidana Thorne'a i gitarzystę Stuarta McCalluma, znanych ze składu The Cinematic Orchestra.
Przy okazji najnowszego wydawnictwa "Where The Streets Lead" do współpracy po raz kolejny zaproszono Stuarta McCalluma, który wiele nagrań wypełnił soczystymi solówkami, saksofonistę Marka Lockhearta, bez którego udziału po prostu nie byłoby tej płyty w tym kształcie (swobodne improwizacje, ozdobniki), trębacza Verneri Pohjola, basistę i współzałożyciele wytwórni Edition Records - Jaspera Hoiby oraz największą gwiazdę w tym zestawieniu, saksofonistę Chrisa Pottera. Tony jego instrumentu wypełniły wspaniały "The Afternoon Of Human Life", wprowadzając tam swobodę, energię, żywioł, i przenosząc tę kompozycję w zupełnie inny wymiar. Chris Potter dobrze odnajduje się we wszelkiej maści transgresywnych formach. Pamiętamy, przynajmniej niektórzy z nas, zderzenie tradycji z nowoczesnością, czyli jego barwne dialogi z Kenny Wheelerem na świetnej płycie "What Now?".
W notkach prasowych muzycy Slowly Rolling Camera określają swoje poczynania jako swobodną fuzję jazzu, trip-hopu, soulu i muzyki filmowej. Krążek "Where The Streets Lead" elementów trip-hopu czy soulu raczej nie zawiera. Zastąpiły je art-rockowe, czy prog-rockowe faktury, wyczarowane także palcami gitarzysty Stuarta McCalluma, który nawiązując dialog z Chrisem Potterem, nadał utworowi "The Afternoon Of Human Life" dodatkowych barw. W tytułowym "Where The Streets Lead" prosty motyw instrumentów klawiszowych stanowi punkt wyjścia do namalowania dźwiękowego krajobrazu, a poszczególni muzycy robią to z takim wdziękiem, i z taką łatwością, jakby od pięćdziesięciu lat niczego innego nie robili. Paletę wykreowanych barw wzbogacił dodatkowo oktet smyczkowy oraz kolejny podpis wspomnianego już powyżej gitarzysty, którego gra tym razem skojarzyła mi się z wczesnymi dokonaniami Stevena Wilsona (w innych fragmentach porusza się sprawnie po rejonach zarezerwowanych niegdyś dla Pata Metheny). I tak już będzie do końca tego jakże udanego albumu. Jazz, rock, art-rock, elementy muzyki filmowej, przeplatają się tu i przenikają w bardzo wyrafinowany sposób. Wszystko zdaje się być starannie przemyślane i dokładnie zaplanowane. Dwukrotna nominacja do nagrody Fundacji Paula Hamlyna dla kompozytorów, do czegoś zobowiązuje.
Swoboda w tworzeniu dźwiękowych przestrzeni na krążku "Where The Streets Lead" zachwyca w takim samym stopniu, jak poszczególne tematy, czy panowanie nad każdym tonem i dbałość o najmniejsze szczegóły. Dave Stapleton mając w pamięci dawną współpracę z Dionne Bennett, i tym razem postarał się o wypełnienie warstwy wokalnej oraz drobny ukłon w stronę szerszej publiczności. W utworze "Illuminate" gościnnie zaśpiewał Sachal Vasandami. Jego ciepła barwa głosu znalazła doskonałe otoczenie pośród starannie rozpisanych nostalgicznych tonów.
Duża klasa!!!
(nota 8.5/10)
A na deser oczywiście kolejna pełna uroku kompozycja z płyty "Where The Streets Lead" - Slowly Rolling Camera. Saksofon - Chris Potter, gitara - Stuart McCallum.
W kąciku improwizowanym dziś zabrzmią tony z płyty "Where The Streets Lead" - Slowly Rolling Camera, bo dobrego nigdy za wiele.
Kiedy ostatnio widzieliście rozrzutnik obornika w trakcie pracy? A może powinienem zapytać, czy kiedykolwiek widzieliście tę maszynę na polu? Przyznam szczerze, że przygotowując dzisiejszy wpis, obejrzałem kilka pouczających filmików dotyczących wyżej wspomnianej przeze mnie kwestii. Maszyna dostojnie przemierza obszar pola uprawnego. W międzyczasie, zgodnie z nazwą i przeznaczeniem, systematycznie rozrzuca obornik tak, żeby równo pokrył cały obsiewany później areał. Nie będę wdawał się w szczegóły, te każdy może zobaczyć na własne oczy. Na koniec tego osobliwego wstępu dodam tylko, że jest coś majestatycznego, ale też swobodnego i radosnego, w pracy tego urządzenia.
Czy widzieliście kiedyś, jak pracuje rozrzutnik obornika pochodzący z południa Londynu? Ja również nie widziałem, ale proponuję, żebyście z uwagą posłuchali, gdyż z krążkiem "Abysmal" grupy Muck Spreader nie rozstaję się od kilku dni. Do ich twórczości nie przyciągnęła mnie dość oryginalna nazwa. Na naszym krajowym podwórku mieliśmy zacny zespół, o jakże wdzięcznych członach: "kombajn do zbierania kur po wioskach", więc "rozrzutnik obornika", w tym kontekście, nie zaskakuje aż tak bardzo. Zaskakuje za to muzyka, swoją oryginalnością, swobodą i porcją świeżego powietrza. Mnóstwo energii i przestrzeni można odnaleźć pomiędzy poszczególnymi tonami instrumentów. Choć te podczas gry, która długimi fragmentami zabarwiona jest duchem swobodnej improwizacji, wchodzą w subtelne interakcje, dialogują ze sobą na wszelkich możliwych poziomach, znajdując harmonię, to znów stając do siebie w kontrze. Muzyka Muck Spreader w radosny i nieskrępowany sposób zdaje się dopiero szukać adekwatnej formy. Redefiniuje ją za sprawą szeregu impulsów czy chwilowego uniesienia, ślizgając się po obrzeżach gatunków. W kompozycjach załogi z południowego Londynu znajdziemy punkową energię czy ożywczy powiew "nowego", a także jazzowe deklaracje trąbki i saksofonu. W osobie założyciela grupy Luke'a Brennana odnaleźć można bezkompromisowość Johna Lydona (PIL) oraz nonszalancję Alexa DeLarge, głównego bohatera "Mechanicznej pomarańczy", w którego to postać wcielił się przed laty Malcolm Mcdowell.
Luke Brennan wychował się i wzrastał w dzielnicach południowego Londynu. W otoczeniu budynków i ulic Greenwich, Richmond czy Brixton tworzył poezję i pierwsze hip-hopowe teksty. W Hackney prowadził warsztaty z osobami uzależnionymi. Początkowo marzył o karierze sportowej, ale poważna kontuzja, która przykuła go do łóżka na pół roku, zakończyła te marzenia. Później został członkiem punkowego zespołu Zulu, ale nie czuł się tam zbyt komfortowo. Zaczął więc występować na własny rachunek, chociażby w Windmill, gdzie poznał przyszłych kolegów z grupy Muck Spreader. Debiutowali we wrześniu 2020 roku epką - "Rodeo Mistakes". Od samego początku w status zespołu wpisane zostały swoboda oraz czy razy "E" - eklektyzm, ekscentryzm, ekstrawagancja. "Kiedy słucham wszystkich tych nowych gitarowych zespołów, ich brzmienie przypomina mi coś, co już kiedyś słyszałem. Wiele z nich próbuje sprzedać te same piosenki, które grali The Clash, czy przeróbki utworów Blur" - powiedział Luke Brennan. "Muck Spreader to szersza społeczność ludzi, którzy działają w różnych dziedzinach. To ciągły dialog, który prowadzimy na temat polityki i otaczającego nas świata".
Trzeba przyznać, że pomimo różnych deklaracji pierwsza, wspomniana wyżej epka - "Rodeo Mistakes", wydaje się być nieco bardziej zachowawcza w porównaniu z tym, co zawiera materiał skupiony na wydawnictwie "Abysmal". Całkiem możliwe, że kwintet z Londynu potrzebował nieco czasu, żeby się ograć i wypracować wspólnie płaszczyzny porozumienia. "Nie umiem grać na żadnym instrumencie. Po prostu używam głosu jako instrumentu". Trudno polemizować z tym stwierdzeniem słuchając kolejnych kompozycji z najnowszej epki. Głos Brennana przybiera różne formy ekspresji. Najczęściej mniej lub bardziej rytmicznie wypowiada fragmenty tekstu. Zwykle te specyficzne melodeklamacje poprzetykane są emocjami. Innym razem słyszymy drobne zaśpiewy, jęki, westchnienia lub groźne warczenie czy nawet szczekanie, jak chociażby w doskonałym "Would He". W tekstach Luke Brennan często mierzy się z problemami społecznymi. Jako pilny obserwator oraz ironiczny komentator okrasza swoje spostrzeżenia "dawką obornika", czyli elementami surrealistycznymi. "Lubię siedzieć na ławce i patrzeć, jak mija świat, w którym staje się niewidzialny".
Taki sposób muzycznej wypowiedzi przypomina dokonania Toma Barmana, z prezentowanej na łamach tego bloga grupy TaxiWars. W odróżnieniu od belgijskiej formacji kompozycje kwintetu z Londynu mają w sobie nieco więcej swobody. Forma, którą wykorzystują, nie jest tak domknięta, potraktowano ją tutaj nie jako cel, lecz wyzwanie. "Jednym z głównych etosów grupy jest to, że nie ma dla nas czegoś takiego jak błąd. Błąd to dobra okazja do zmiany kierunku lub rozwoju". W tej perspektywie można odnaleźć podobieństwa muzyki Muck Spreader, szczególnie tej najnowszej tak udanej epki, również do twórczości Skeletons, z okresu płyt "Money", czy "Lucas". Ta sama radość tworzenia, to samo pragnienie nieskrepowanego muzykowania, czerpania z różnych wpływów. "Najważniejsze w muzyce są: szczerość, uczucia, instynkt oraz improwizacja".
Ponoć materiał na epkę w wersji demo liczył sobie około czterech godzin. Same zaś utwory trwały po kilkanaście minut, powstając jako zapis swobodnych improwizacji. Stąd, po głębszym namyśle, członkowie Muck Spreader doszli do wniosku, że warto byłoby odrobinę skrócić je przed opublikowaniem. Cała epka "Abysmal" to osiem równych, ale też zróżnicowanych stylistycznie kompozycji. Wspominałem o tym nieraz na łamach bloga, że bardzo sobie cenię właśnie takie uczciwe podejście artystów. Mieli materiał na epkę, wydali mini album. Nie tworzyli w pośpiechu i dodatkowo byle jakich kompozycji ("zapchaj-dziury"), żeby sztuczne powiększyć czas trwania płyty, co obniżyłoby jej wartość. Pewnie dlatego słucha się poszczególnych utworów z rosnącym zainteresowaniem. Uwagę słuchacza przykuwają szczególnie dialogi instrumentów dętych. To trąbka, to znów saksofon coraz śmielej dają o sobie znać. Niby każdy ton ma tu swoje miejsce, ale można odnieść wrażenie, że z tego miejsca co jakiś czas próbuje się wydostać, opuścić je, wybić się na niepodległość, żeby zabrzmieć pełniej, głębiej, a tym samym sprowokować pozostałe instrumenty do działania, wymiany zdań, odczuć i wrażeń. Nawet kiedy członkowie zespołu są nieco bardziej wpuszczeni w wyraźne ramy formy - jak w przebojowym (i odrobinę westernowym ),"A Particular Shade Of White" - w finalnym efekcie przynoszą wraz sobą mnóstwo dobrej dźwiękowej bryzy.
Warto także wspomnieć o szóstym nieformalnym członku grupy, którym jest producent Paul Cousin. To on odpowiednio ustawił w studio grę kwintetu, dzięki czemu brzmi tak soczyście. Luke Brennan nie lubi chwil, kiedy musi nauczyć się piosenki na pamięć. Czuje wtedy, że powtarzając w kółko te same fragmenty, zabija niejako jej ducha. Najciekawsze jego zdaniem są te pierwsze wersje kompozycji. Zapytany o to, jaka jest najlepsza piosenka Muck Spreader, odpowiedział bez namysłu: "Ta, która jeszcze nie powstała". I tak oto, na mieniącej się barwami londyńskiej scenie jazzowej, przywitaliśmy nową jasno świecącą gwiazdę.
(nota 8-8.5/10)
Skoro wspomniałem wcześniej o grupie Skeletons, powinien zabrzmieć przykład muzyczny, najlepiej ten, który znajdziemy pod indeksem numer dwa na znakomitej płycie "Money".
W dzisiejszym tekście pojawiła się również nazwa TaxiWars, recenzowałem ich albumy na łamach bloga, ale nie mogę sobie odmówić tej przyjemności, żeby nie skorzystać z okazji, i nie wysłuchać z Wami znakomitej kompozycji - "DropShot" - szczególnie w nieco zmienionej wersji. Prawdziwa petarda!!
Na koniec wrócimy do... początków grupy Muck Spreader. Singlowy utwór "Salacious" i teledysk kręcony na przedmieściach New Jersey.
Ktoś regularnie śledzący wpisy zamieszczane na tym blogu może dojść do wniosku, że albo się uparłem albo mocno zawęziłem obszar poszukiwań atrakcyjnych wydawnictw płytowych, ograniczając się głównie do terytorium Ameryki Północnej. Cóż mogę na to poradzić, że na rynku kanadyjskim dość regularnie pojawiają się intrygujące albumy, wpisujące się, raz to w estetykę szeroko pojętej muzyki alternatywnej, to znów wypełniające przestrzeń improwizowanych dźwięków. Pewnie jeszcze zbyt wcześnie, żeby mówić o zjawisku nowej fali kanadyjskiej sceny jazzowej tak, jak było to w przypadku Wysp Brytyjskich, ale warto odnotowywać obecność kolejnych ciekawych grup.
Z pewnością należy do nich Peace Flag Ensemble, o których niedawno wspominałem, prezentując ich utwór w kąciku jazzowym. Czekałem wtedy na ukazanie się ich debiutanckiego krążka zatytułowanego "Noteland", który ujrzał światło dzienne kilka dni temu. Przyznam, że nie zawiodłem się na jego zawartości, do której często wracam w wolnych chwilach, choć do pełni szczęścia nieco zabrakło. "Noteland" to album, do którego trzeba się przyzwyczaić. Niespieszne tempo akcji, okruchy dźwięków, które na chwilę łączą się w spójne motywy tylko po to, żeby za moment znów rozpaść się na kawałki. Jon Neher, grający w kanadyjskim kolektywie na fortepianie i Michael Scott Dawson, artysta funkcjonujący w przestrzeni muzyki ambientowej, odpowiedzialny także za produkcję albumu "Noteland", spotkali się w klubie książki. Zbliżyła ich do siebie fascynacja sztuką i literaturą, szczególnie zaś prozą Haruki Murakamiego oraz wizja wspólnego grania. Do grupy zaprosili Travisa Packera, grającego na basie, Daltona Lama (trąbka) i Paula Gutheila (saksofon). Ten ostatni delikatnymi tonami rozpoczyna płytę kompozycją "Wilted Sax" - szkoda, że w dalszej części albumu odzywa się tak rzadko. Później dochodzą do tego pojedyncze dźwięki fortepianu, czasem jakiś niedbale rzucony akord w stylu Erika Satie oraz ornamenty trąbki, drugiego, obok fortepianu, głównego bohatera tej płyty. Pomiędzy poszczególnymi dźwiękami jest zwykle sporo przestrzeni. Każdy z uczestników dialogu ma czas oraz miejsce, żeby w pełni zaznaczyć swoją obecność. To fortepian rozpoczyna wzajemne interakcje, to również jego akordy zakreślają pole, na którym pozostali członkowie kolektywu odmalowują swoje odczucia bądź wrażenia. Ten trop malarski nie jest wcale taki przypadkowy. Jedna z kompozycji - "Hilma Af Klint In Ab" - został poświęcony szwedzkiej malarce Hilmie Af Klint. Artystka uważana jest za "matkę" abstrakcjonizmu. Znawcy tematu jednoznacznie wskazują, że odeszła od realizmu jeszcze przed Kandinskym. Zafascynowana magią i okultyzmem w swoich pracach próbowała wyrazić niewidzialne wymiary. Ponoć zaczęła rysować będąc w transie podczas seansu spirytystycznego. Jej dokonania odkryto bardzo późno, dopiero po osiemdziesięciu latach - jej obrazy pojawiły się na pierwszych wystawach w 1986 roku. Miejmy nadzieję, że Kanadyjczycy z grupy Peace Flag Ensemble nie będą musieli tak długo czekać, aż ktoś odkryje ich muzykę. A, że jest co odkrywać, przekonują nas o tym kolejne kompozycje wypełniające debiutancki krążek.
"Human Pyramid" otwiera powtarzalny i zapadający w pamięć motyw fortepianowy. Subtelny bas i echa trąbki niejako porządkują wokół siebie grupy dźwięków. To właśnie tony trąbki scalają grę pozostałych instrumentów, wyłuskują fragmenty, akcentują drobne odłamki tematów. Często jednak nie rozbudowują wątków w dłuższe opowieści. Potrafią nagle przerwać narrację, w najmniej spodziewanym momencie, zrywając tym samym z przyzwyczajeniami słuchacza. Muzycy pochodzący z miejscowości Saskatchewan chętnie powołują się na dokonania Keitha Jarretta i Marka Hollisa. Sposób myślenia o dźwięku czy kompozycji tego ostatniego artysty najlepiej usłyszymy we wspomnianym wcześniej "Hilma Af Klint In Ab", czy "Police In The Parade", który uwypukla poszczególne momenty, gdyż jest z takich momentów utkany. W drugiej części kompozycji, gdzieś ok. 3 minuty, tempo akcji nagle wyhamowuje, zupełnie tak, jakby ktoś odciął zasilanie w magnetofonie, a ten jakimś cudem zdołał jeszcze wykonać leniwe pół obrotu. Podobne do siebie są zakończenia utworów, gdzie poszczególne dźwięki rozpadają się w drobny muzyczny pył, żeby zniknąć w elektronicznym szumie. W ten sposób swoją pieczęć odcisnął producent Michael Scott Dawson. Drugie skojarzenie, które przyszło mi do głowy podczas obcowania z albumem "Noteland", to dialogi trąbki i fortepianu, omawiane szerzej na łamach tego bloga, a zawarte na albumie "Alba" - Markusa Stockhausena i Floriana Webera. Oczywiście tam granie było nieco bardziej podporządkowane konkretnym tematom. Stylistyka kojarzona zazwyczaj z oficyną ECM do czegoś zobowiązywała. W dokonaniach Kanadyjczyków jest nieco więcej abstrakcji, wolności, swobodnej kreacji i przestrzeni. Ten trop "Stockhausen/Weber" chyba najlepiej słychać w moich dwóch ulubionych kompozycjach: "Presentism" oraz "The Right To Silence", który ma w sobie coś dojrzałego, eleganckiego, jakby sam John Taylor zasiadł za klawiaturą fortepianu, a u jego boku stanął nieodżałowany Kenny Wheeler. "Ta płyta pozwoliła nam odkryć wiele różnych rodzajów spontaniczności" - oświadczył Jon Neher.
(nota 7.5/10)
Mój ulubiony utwór ostatnich dni, czyli Muck Spreader w soczystej kompozycji "Would He", którą znajdziecie na płycie "Abysmal".
Skoro dziś głównym tematem była przestrzeń muzyki improwizowanej, to dalej pozostaniemy w tym kręgu. Przeniesiemy się do Wielkiej Brytanii, skąd pochodzi grupa Archipelago, która niedawno opublikowała album "Echoes To The Sky".
Motocykl, który widnieje na okładce albumu "Antelope Running" - Jesse Marchanta, to Harley XLH 883, z 1988 roku. Jesse Marchant otrzymał go w prezencie blisko dwadzieścia lat temu. To właśnie na tej maszynie kanadyjski pieśniarz objechał sporą część Kalifornii. Wspinał się na łagodne wzniesienia i mknął w dół serpentynami szos pośród drzew rosnących w okolicach New Hampshire albo tych okalających północne wybrzeże stanu Maine. W jego garażu stoją jeszcze dwie ujarzmione już bestie - Ducati 748 oraz Harley FXR - na wypadek, gdyby ulubiona maszyna miała gorszy dzień.
W kulturze popularnej od wielu lat z powodzeniem funkcjonuje określenie "film drogi". Pewnie każdy z nas potrafi bez trudu podać kilka ulubionych tytułów filmów, które z tym dość pojemnym określeniem się kojarzą. W tym kontekście zaproponowałbym, przyznam, że dość przewrotnie, obraz "Rubber", polskie tłumaczenie tytułu to jakżeby inaczej: "Mordercza opona"(2010), w reżyserii Quentina Dupieux - czyli zapierające dech w piersi codzienne perypetie opony samochodowej. Również przestrzeń muzyki, szczególnie zaś tej alternatywnej, posiada swoje mniej lub bardziej znane "płyty drogi". Jako pierwsze lepsze skojarzenie mogę przywołać album "Lost In Dream" grupy The War On Drugs, od wydania którego minęło już, kto by pomyślał, aż siedem długich lat. Wydany pod koniec czerwca krążek Jesse Marchanta - "Antelope Running", także bez przeszkód można podciągnąć pod tę kategorię. Nie jest to oczywiście muzyka tak bardzo podporządkowana rytmowi, jak wspomniane wcześniej wydawnictwo The War On Drugs. Tempo akcji jest o wiele bardziej zróżnicowane, to nieznacznie przyspiesza, to znów zwalnia. Dominują jednak leniwe obroty motocyklowych kół, a dźwięki poszczególnych instrumentów, zebrane w spójną i sugestywną całość, odmalowują krajobrazy kojarzące się z estetyką indie-folku czy americany.
Jesse Marchant funkcjonuje na scenie muzycznej od ponad dekady. Ten kanadyjski multiinstrumentalista w dzieciństwie uczył się gry na gitarze klasycznej. Później zapragnął zostać aktorem, zaliczył nawet kilka semestrów na uczelni, ale ostatecznie wybrał tworzenie muzyki. Debiutancką płytą podzielił się ze światem dwukrotnie. Po raz pierwszy w 2008 roku, a po raz drugi album "Not Even In July" ujrzał światło dzienne w 2010 roku, kiedy to kanadyjski artysta podpisał kontrakt z wytwornią Partisan Records. Za studio nagraniowe posłużyło mu wtedy specjalnie zaadaptowane przez producenta, Henry'ego Hirscha, dziewiętnastowieczne wnętrze kościoła w Hudson. Marchant ukrywał się w tamtym okresie pod szyldem JBM - skrót pochodził od imienia i nazwiska, litera "B" oznaczała jego drugie imię oraz imię jego ojca - Bryana. Później Kanadyjczyk wydał kolejne albumy, sporo koncertował, znajdując zarówno nić porozumienia, jak i źródło inspiracji, w dokonaniach wielu naszych dobrych znajomych z kilku wpisów na tym blogu - Other Lives, A.A. Bondy, Local Natives.
Materiał na najnowszy album był już niemal gotowy w styczniu 2020 roku. Marchant przebywał wtedy w Hollywood, niedaleko miejsca, gdzie tworzył kompozycje na swój debiut, jednak wciąż czegoś brakowało, żeby ostatecznie zamknąć prace. Szukał więc nowych bodźców, intrygujących pomysłów. Część piosenek powstała w Nowym Yorku, pozostałe w pięknych okolicznościach przyrody, w pobliżu miejscowości Catskill. Rustykalny i górski pejzaż odcisnął swoje piętno na warstwie lirycznej kilku utworów. Ten wspomniany powyżej 2020 rok przyniósł również poważne zmiany w życiu osobistym. Oto Jesse Marchant został ojcem, a także przekroczył linię oddzielającą trzydziestoletnich młodzieńców od dojrzałych czterdziestoletnich panów.
Nic więc dziwnego, że wiele z tych jedenastu, a w wersji winylowej dziesięciu, "pieśni drogi" stanowiło okazję do podsumowania tego, co przyniosło dotychczasowe życie, wraz z jego niespodziankami, troskami, radościami, a także punktem zwrotnym, kiedy to na chwilę zatrzymał się czas. O tym ostatnim fragmencie traktuje utwór "An Accident (From 3 Perspectives)". Autor powraca w nim do momentu, kiedy jako chłopiec miał wyjątkowo niebezpieczny wypadek podczas jazdy na snowboardzie. Jak sugeruje tytuł, historia została opowiedziana z kilku punktów widzenia, w tym brata głównego bohatera oraz jego matki. Jesse Marchant lubi w tekstach przybliżać perspektywy różnych postaci, spoglądać na świat oczami innego. Ta swoista decentracja podmiotu wyraża się również w tym, że nie zawsze historie, o których opowiada, były w przeszłości jego udziałem. Kanadyjczyk przede wszystkim jest dobrym słuchaczem, wrażliwym na opowieści, które przynosi wraz z sobą zwykła codzienność. Piosenka "Go Lightly" powstała w wynajętym domu, w Catskill. "Od dłuższego czasu grałem na pianinie, ale miałem problemy, żeby znaleźć odpowiednią melodię, adekwatną do obrazów i słów. Falsetowe nuty, które otwierają piosenkę, dotarły do mnie pewnego poranka. Chciałem, żeby produkcja tego utworu była surowa, podobna do tego, co Pink Floyd zrobili na krążku "Animals", szczególnie na poziomie perkusji oraz basu".
Droga, przewijająca się pod kołami motocyklu, przyniesie w kolejnych odsłonach płyty tony gitary, zarówno tej akustycznej, na którą to został rozpisany intymny "I Never Knew", jak i elektrycznej, tworzącej nieco rozmyte tło w piosence "Hard To Say The Meaning". Poza tym usłyszymy dźwięki fortepianu, syntezatora, fletu, klarnetu, saksofonu i kontrabasu, podtrzymywanego w dłoniach przez Logana Coale'a (Taylor Swift, The National). Za konsoletą czuwał inżynier, producent i przyjaciel, Daniel James Goodwin, a cały materiał zarejestrowano w jego studiu - Isokon Studio - mieszczącym się w Woodstock. "Napisałem "Dirty Snow" w samym środku pandemii, rozwijając motyw fortepianowy, który wymyśliłem podczas nagrywania poprzedniej płyty w Isokon Studio, nawiasem mówiąc, rano, tuż po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta. Ta piosenka, choć nawiązuje do minionych chwil, wypełniona jest nadzieją - na większe docenienie własnego życia" - wspominał Marchant. Partie instrumentów dętych, które tak udanie i sugestywnie ozdobiły dwie zdecydowanie najlepsze kompozycje - choć, trzeba przyznać, że cały album stoi na równym i bardzo dobrym poziomie - czyli tytułową "Antelope Running" oraz "Century", zostały dograne przez Stuarta Bogie (Arcade Fire, Antibalas), w jego studio mieszczącym się na Greenponcie.
Artysta urodzony w Montrealu bywa porównywany do Nicka Drake czy Marka Kozelka, choć ten drugi w minionych latach mocno obniżył loty. Moje skojarzenia dotyczące twórczości Marchanta przywołują również płyty The Blue Nile czy Bena Howarda, którego świetny album "Noonday Dreams" recenzowałem na łamach bloga. Dużo podobieństw z tym ostatnim muzykiem można odnaleźć na poziomie prowadzenia wokalizy; bardzo zbliżony sposób śpiewania, artykulacji i wybrzmiewania poszczególnych głosek. Chyba najlepiej słychać to w przebojowym "Challenger". Bardzo udany album "Antelope Running" pokazuje dojrzałego i świadomego artystę, który jawi się również jako wnikliwy obserwator codzienności. Warto dać szansę tej płycie i spędzić w jej towarzystwie kilka wieczorów, to krążek do odkrywania i wielokrotnego odtwarzania.
(nota 8/10)
Skoro padło imię i nazwisko Bena Howarda, musi zabrzmieć moja ulubiona kompozycja z płyty "Noonday Dreams", gdyż najnowsza niedawno wydana płyta niestety nie była już tak udana.
W kąciku deserowym pozostaniemy w zbliżonym nastroju, gdyż na wczesną twórczość Justina Vernona chętnie powołuje się Jesse Marchant. Projekt Aarona Dessnera i Justina Vernona właśnie, czyli Big Red Machine na 27 sierpnia zaplanował premierę najnowszej płyty "How Long Do You Think It's Gonna Last?". W singlu promocyjnym gościnnie zaśpiewała Anais Mitchel.
Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp przypomina o sobie najnowszym i udanym wydawnictwem zatytułowanym "We're Ok. But We're Lost Anyway".
Desperate Journalist powrócili z nowym materiałem "Maximum Sorrow!", który zbiera całkiem niezłe recenzje w prasie branżowej. Przypadł mi do gustu singlowy utwór "Everything You Wanted".
W kąciku improwizowanym przeniesiemy się do 1976 roku. Oto ukazała się reedycja albumu "Bow To The People" zapomnianej dziś grupy Theatre West, która w szczytowym momencie liczyła 27 muzyków. Wyśmienita okazja, żeby uważniej przyjrzeć się ich twórczości.