sobota, 3 lipca 2021

JESSE MARCHANT - "ANTELOPE RUNNING" (AntiFragile Music) "Podróż z jedną płytą"

 

     Motocykl, który widnieje na okładce albumu "Antelope Running" - Jesse Marchanta, to Harley XLH 883, z 1988 roku. Jesse Marchant otrzymał go w prezencie blisko dwadzieścia lat temu. To właśnie na tej maszynie kanadyjski pieśniarz objechał sporą część Kalifornii. Wspinał się na łagodne wzniesienia i mknął w dół serpentynami szos pośród drzew rosnących w okolicach New Hampshire albo tych okalających północne wybrzeże stanu Maine. W jego garażu stoją jeszcze dwie ujarzmione już bestie - Ducati 748 oraz Harley FXR - na wypadek, gdyby ulubiona maszyna miała gorszy dzień.

  W kulturze popularnej od wielu lat z powodzeniem funkcjonuje określenie "film drogi". Pewnie każdy z nas potrafi bez trudu podać kilka ulubionych tytułów filmów, które z tym dość pojemnym określeniem się kojarzą. W tym kontekście zaproponowałbym, przyznam, że dość przewrotnie, obraz "Rubber", polskie tłumaczenie tytułu to jakżeby inaczej: "Mordercza opona"(2010), w reżyserii Quentina Dupieux - czyli zapierające dech w piersi codzienne perypetie opony samochodowej. Również przestrzeń muzyki, szczególnie zaś tej alternatywnej, posiada swoje mniej lub bardziej znane "płyty drogi". Jako pierwsze lepsze skojarzenie mogę przywołać album "Lost In Dream" grupy The War On Drugs, od wydania którego minęło już, kto by pomyślał, aż siedem długich lat.  Wydany pod koniec czerwca krążek Jesse Marchanta - "Antelope Running", także bez przeszkód można podciągnąć pod tę kategorię. Nie jest to oczywiście muzyka tak bardzo podporządkowana rytmowi, jak wspomniane wcześniej wydawnictwo The War On Drugs. Tempo akcji jest o wiele bardziej zróżnicowane, to nieznacznie przyspiesza, to znów zwalnia. Dominują jednak leniwe obroty motocyklowych kół, a dźwięki poszczególnych instrumentów, zebrane w spójną i sugestywną całość, odmalowują krajobrazy kojarzące się z estetyką indie-folku czy americany.

 Jesse Marchant funkcjonuje na scenie muzycznej od ponad dekady. Ten kanadyjski multiinstrumentalista w dzieciństwie uczył się gry na gitarze klasycznej. Później zapragnął zostać aktorem, zaliczył nawet kilka semestrów na uczelni, ale ostatecznie wybrał tworzenie muzyki. Debiutancką płytą podzielił się ze światem dwukrotnie. Po raz pierwszy w 2008 roku, a po raz drugi album "Not Even In July" ujrzał światło dzienne w 2010 roku, kiedy to kanadyjski artysta podpisał kontrakt z wytwornią Partisan Records. Za studio nagraniowe posłużyło mu wtedy specjalnie zaadaptowane przez producenta, Henry'ego Hirscha, dziewiętnastowieczne wnętrze kościoła w Hudson. Marchant ukrywał się w tamtym okresie pod szyldem JBM - skrót pochodził od imienia i nazwiska, litera "B" oznaczała jego drugie imię oraz imię jego ojca - Bryana. Później Kanadyjczyk wydał kolejne albumy, sporo koncertował, znajdując zarówno nić porozumienia, jak i źródło inspiracji, w dokonaniach wielu naszych dobrych znajomych z kilku wpisów na tym blogu - Other Lives, A.A. Bondy, Local Natives. 

Materiał na najnowszy album był już niemal gotowy w styczniu 2020 roku. Marchant przebywał wtedy w Hollywood, niedaleko miejsca, gdzie tworzył kompozycje na swój debiut, jednak wciąż czegoś brakowało, żeby ostatecznie zamknąć prace. Szukał więc nowych bodźców, intrygujących pomysłów. Część piosenek powstała w Nowym Yorku, pozostałe w pięknych okolicznościach przyrody, w pobliżu miejscowości Catskill. Rustykalny i górski pejzaż odcisnął swoje piętno na warstwie lirycznej kilku utworów. Ten wspomniany powyżej 2020 rok przyniósł również poważne zmiany w życiu osobistym. Oto Jesse Marchant został ojcem, a także przekroczył linię oddzielającą trzydziestoletnich młodzieńców od dojrzałych czterdziestoletnich panów. 

Nic więc dziwnego, że wiele z tych jedenastu, a w wersji winylowej dziesięciu, "pieśni drogi" stanowiło okazję do podsumowania tego, co przyniosło dotychczasowe życie, wraz z jego niespodziankami, troskami, radościami, a także punktem zwrotnym, kiedy to na chwilę zatrzymał się czas. O tym ostatnim fragmencie traktuje utwór "An Accident (From 3 Perspectives)". Autor powraca w nim do momentu, kiedy jako chłopiec miał wyjątkowo niebezpieczny wypadek podczas jazdy na snowboardzie. Jak sugeruje tytuł, historia została opowiedziana z kilku punktów widzenia, w tym brata głównego bohatera oraz jego matki. Jesse Marchant lubi w tekstach przybliżać perspektywy różnych  postaci, spoglądać na świat oczami innego. Ta swoista decentracja podmiotu wyraża się również w tym, że nie zawsze historie, o których opowiada, były w przeszłości jego udziałem. Kanadyjczyk przede wszystkim jest dobrym słuchaczem, wrażliwym na opowieści, które przynosi wraz z sobą zwykła codzienność. Piosenka "Go Lightly" powstała w wynajętym domu, w  Catskill. "Od dłuższego czasu grałem na pianinie, ale miałem problemy, żeby znaleźć odpowiednią melodię, adekwatną do obrazów i słów. Falsetowe nuty, które otwierają piosenkę, dotarły do mnie pewnego poranka. Chciałem, żeby produkcja tego utworu była surowa, podobna do tego, co Pink Floyd zrobili na krążku "Animals", szczególnie na poziomie perkusji oraz basu".

Droga, przewijająca się pod kołami motocyklu, przyniesie w kolejnych  odsłonach płyty tony gitary, zarówno tej akustycznej, na którą to został rozpisany intymny "I Never Knew", jak i elektrycznej, tworzącej nieco rozmyte tło w piosence "Hard To Say The Meaning". Poza tym usłyszymy dźwięki fortepianu, syntezatora, fletu, klarnetu, saksofonu i kontrabasu, podtrzymywanego w dłoniach przez Logana Coale'a (Taylor Swift, The National). Za konsoletą czuwał inżynier, producent i przyjaciel, Daniel James Goodwin, a cały materiał zarejestrowano w jego studiu - Isokon Studio - mieszczącym się w Woodstock. "Napisałem "Dirty Snow" w samym środku pandemii, rozwijając motyw fortepianowy, który wymyśliłem podczas nagrywania poprzedniej płyty w Isokon Studio, nawiasem mówiąc, rano, tuż po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta. Ta piosenka, choć nawiązuje do minionych chwil, wypełniona jest nadzieją - na większe docenienie własnego życia" - wspominał Marchant. Partie instrumentów dętych, które tak udanie i sugestywnie ozdobiły dwie zdecydowanie najlepsze kompozycje - choć, trzeba przyznać, że cały album stoi na równym i bardzo dobrym poziomie - czyli tytułową "Antelope Running" oraz "Century", zostały dograne przez Stuarta Bogie (Arcade Fire, Antibalas), w jego studio mieszczącym się na Greenponcie. 

Artysta urodzony w Montrealu bywa porównywany do Nicka Drake czy Marka Kozelka, choć ten drugi w minionych latach mocno obniżył loty. Moje skojarzenia dotyczące twórczości Marchanta przywołują również płyty The Blue Nile czy Bena Howarda, którego świetny album "Noonday Dreams" recenzowałem na łamach bloga. Dużo podobieństw z tym ostatnim muzykiem można odnaleźć na poziomie prowadzenia wokalizy; bardzo zbliżony sposób śpiewania, artykulacji i wybrzmiewania poszczególnych głosek. Chyba najlepiej słychać to w przebojowym "Challenger". Bardzo udany album "Antelope Running" pokazuje dojrzałego i świadomego artystę, który jawi się również jako wnikliwy obserwator codzienności. Warto dać szansę tej płycie i spędzić w jej towarzystwie kilka wieczorów, to krążek do odkrywania i wielokrotnego odtwarzania.

(nota 8/10)

 


Skoro padło imię i nazwisko Bena Howarda, musi zabrzmieć moja ulubiona kompozycja z płyty "Noonday Dreams", gdyż najnowsza niedawno wydana płyta niestety nie była już tak udana. 



W kąciku deserowym pozostaniemy w zbliżonym nastroju, gdyż na wczesną twórczość Justina Vernona chętnie powołuje się Jesse Marchant. Projekt Aarona Dessnera i Justina Vernona właśnie, czyli Big Red Machine na 27 sierpnia zaplanował premierę najnowszej płyty "How Long Do You Think It's Gonna Last?". W singlu promocyjnym gościnnie zaśpiewała Anais Mitchel.



Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp przypomina o sobie najnowszym i udanym wydawnictwem zatytułowanym "We're Ok. But We're Lost Anyway". 



Desperate Journalist powrócili z nowym materiałem "Maximum Sorrow!", który zbiera całkiem niezłe recenzje w prasie branżowej. Przypadł mi do gustu singlowy utwór "Everything You Wanted". 



W kąciku improwizowanym przeniesiemy się do 1976 roku. Oto ukazała się reedycja albumu "Bow To The People" zapomnianej dziś grupy Theatre West, która w szczytowym momencie liczyła 27 muzyków. Wyśmienita okazja, żeby uważniej przyjrzeć się ich twórczości.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz